Anderson Taylor - Niszczyciel 05 Przypływ.txt

(839 KB) Pobierz
TAYLOR ANDERSON
PRZYPŁYW
Rising Tides
CYKL NISZCZYCIEL
Przełożył
Radosław Kot

Dla moich wspaniałych dziewczyn:
Rebekki, Christine, Jennifer i Nancy

Ku pamięci wszystkich
odznaczonych Purpurowym Sercem.
Niech Was Bóg błogosławi
PODZIĘKOWANIA
I tym razem najpierw chcę podziękować mojemu przyjacielowi i agentowi Russellowi Galenowi, Ginjer Buchanan oraz wszystkim świetnym ludziom z Roc Books. Trudno byłoby mi przecenić ich pomoc. W odróżnieniu od większości pisarzy mieszkam „na prowincji”, przez co mam słaby kontakt z kręgami literackimi, rzadko też trafiam na konstruktywnie podchodzących do sprawy krytyków. Owszem, mam wielu przyjaciół, którzy zdobyli wykształcenie akademickie albo przeszli przez „szkołę życia”, która wiele ich nauczyła, jednak ich oceny nie zawsze są w pełni obiektywne. Ginjer i redaktorzy wydawnictwa Roc stanowią w tej sytuacji ostatnią instancję, do której mogę się odwołać.
Redaktorami, którzy przedzierają się przez surowe wersje moich tekstów, wciąż są jednak moi rodzice. To oni pierwsi wyłapują błędy i niekonsekwencje w książkach, które piszę. Należą do pokolenia ich bohaterów, wiedzą więc najlepiej, jak wówczas się mówiło i myślało. Za podobną pomoc oraz wieloletnią przyjaźń i wsparcie chcę też podziękować Tomowi i Jody Thigpenom, zwłaszcza że informacje Toma na temat przemysłu naftowego były, są i będą mi coraz bardziej przydatne w kolejnych tomach tej serii (prywatnie zwykłem żartować, że to mój ojciec wynalazł pierwsze sposoby zdalnego komunikowania się na odległość, Tom zaś wywiercił pierwszą dziurę w ziemi, żeby dotrzeć do „czarnego złota”, a dokonali tego, gdy Matuzalem przyszedł na świat - jako starzy kumple zapewne wzajemnie się przy tym wspierali, dodatkowo czerpiąc siłę z galonów wychylanej przy tym szkockiej i udając oczywiście, że robią coś całkiem innego).
Wszystkie osoby, o których wspomniałem we wstępach do wcześniejszych tomów, służące pomocą w kwestiach technicznych czy rozwoju poszczególnych postaci, wciąż są na „liście podejrzanych”. Wiele postaci z tego cyklu ma „prawdziwe” odpowiedniki, chociaż żadna nie jest wzorowana na jednej, konkretnej osobie. Składam je raczej z cech podpatrzonych u różnych moich znajomych. Niemal wszystkie wygłupy czy inne osobliwe perypetie moich bohaterów zdarzyły się naprawdę, część nawet miałem wątpliwy zaszczyt widzieć osobiście. Dzięki temu, że mam znajomych w najróżniejszych środowiskach, z różnym podejściem do życia i różnymi jego kolejami, zasób postaci do przedstawienia na kartach książki staje się wręcz niewyczerpany.
Z różnych powodów winienem dodać do tej listy jeszcze kilka osób. Niekiedy z opóźnieniem, ale przecież lepiej późno niż wcale. Taką grupą są moi przyjaciele i znajomi z Tarleton State University, którzy mają mnie pewnie za lekko stukniętego, ale podejrzewam, że niektórzy skrycie czytają moje książki. Z podobnych powodów chcę wspomnieć o cioci Terry, której wytrwałość, stoicyzm i przyjazne podejście do ludzi są dla mnie dobitnym przykładem, jacy potrafią być Brytyjczycy. Dziękuję też Kate Baker, wspaniałej dziewczynie zajmującej się moją stroną internetową i blogiem (pomysł „zabójczego kudzu”, podsunięty przez Tiki w ramach ogłoszonego na mojej stronie konkursu na najciekawsze zwierzęta i rośliny, które mogłyby się pojawić w świecie lemurów i grików, zostanie w tym właśnie tomie wykorzystany). [Adres tej strony to http://www.taylorandersonauthor.com/. Konkurs, ogłoszony pod hasłem „Order of Darwinian Delight”, wciąż trwa (przyp. tłum.).] Dziękuję też takim osobom, jak: Tom Potter, Michael Walsh, Bruce Kent, R. R Scott, John Schmuke, Aaron Wehr oraz gość znany jako „Ed”, którzy podsuwali mi różne wartościowe sugestie czy inspirujące pomysły. Pułkownik Dave Leedom, Mark Wheeler oraz mój niezmordowany ojciec robili wszystko, co tylko w ich mocy, by siły powietrzne sojuszu mogły zapanować na niebie, Dennis Petty zaś nieustannie przypominał mi, że nie było w ludzkiej historii ani jednego dnia bez walki z takimi czy innymi wrogami. Ponadto zaś Jim Goodrich służył mi dobitnymi przykładami, że każda, nawet najdziwniejsza sytuacja zawsze może się jeszcze bardziej skomplikować.
Przypływy i odpływy oceanu są zjawiskiem powtarzalnym i zasadniczo stałym, chociaż ich skala bywa zmienna. Każdy kompetentny żeglarz wie, że odpowiedzialny jest za nie Księżyc. Z niewielkimi wyjątkami można zatem dokładnie przewidzieć ich wysokość i rytm. Księżyc to solidna firma i rzadko zawodzi.
Wojny też są jak przypływy i odpływy, tyle że w ich wypadku o wiele trudniej przewidzieć cokolwiek. Są zjawiskiem chimerycznym i często zaskakują wszystkich zainteresowanych. Przy całym szacunku dla przekonań mieszkańców Aryaalu czy B’mbaado nie sądzę, by nawet Księżyc z całym swoim majestatem i stałością miał w tej materii cokolwiek do powiedzenia. Są sprawy, wobec których nauka jest bezradna i badacz może tylko mieć nadzieję, że powodzenie w walce podlega jakimś prawidłom. Niemniej ta właśnie wiara, podobnie jak wiara w Boga, to jedyne, do czego warto się przywiązywać.





ROZDZIAŁ 1
MORZE WSCHODNIE, WRZESIEŃ 1943
Atmosfera w mesie niszczyciela USS Walker gęstniała coraz bardziej. Wpadające przez otwarte bulaje podmuchy niosły z lądu ciężką woń roślinnej zgnilizny, która mieszała się z odorem pleśni i spoconych ciał. Trzy postaci siedzące za stołem z blatem pokrytym zielonym linoleum czekały w milczeniu na przyprowadzenie ostatniego jeńca. To był długi, męczący dzień i towarzyszący wcześniejszym rozprawom słuszny gniew ustąpił w końcu przed znużeniem. Skład sędziowski wciąż miał podsądnych za osoby godne pogardy i wciąż darzył je co najmniej niechęcią, ale w tej chwili wszyscy, włącznie z oskarżeniem i obroną, chcieli już tylko doprowadzić sprawę jak najszybciej do końca.
Kapitan Matthew Reddy, wielki wódz klanu Amerykanów i uznany przez aklamację głównodowodzący sił zbrojnych sojuszu skupionego pod Sztandarem Drzewa, spojrzał przez bulaj na kotwiczącego w pobliżu Achillesa. Parowa fregata Nowego Imperium Brytyjskiego ledwie przetrwała walkę i wyszła z niej poważnie uszkodzona, a przelotny sztorm, w który weszli później, jeszcze pogorszył jej stan. Szczęśliwie znaleźli schronienie na wodach tego nie znanego im bliżej atolu i mogli się zabrać do niezbędnych napraw. Nie tylko na Achillesie - niemal na wszystkich okrętach zespołu. Dwa wzięte podczas bitwy pryzy, należący do Kompanii Nowobrytyjskiej flagowy Ulysses oraz zagarnięta przez kompanię imperialna fregata Icarus, były już praktycznie gotowe do wyjścia w morze. Pierwsza z tych jednostek unikała walki i odniosła tylko lekkie uszkodzenia, na drugiej zaś lojalni marynarze pozbawili dowództwa oficerów kompanii i okręt w ogóle nie wdał się w starcie. Achilles oberwał od HNBC Caesar, którego zdołał jednak posłać na dno. Nawet Walker, z działami o zdecydowanie większym zasięgu niż artyleria przeciwnika, sporo oberwał i skład sędziowski musiał prowadzić obrady przy wtórze hałasów towarzyszących naprawom żelaznego kadłuba. Popękane i przebite płyty poszycia trzeba było zastąpić nowymi, a powyginane wyklepać - i oczywiście uzupełnić brakujące nity.
Walkera w żadnym razie nie było można nazwać nowym okrętem, niemniej po podniesieniu z dna i odbudowie niemal tak wyglądał w ciemnoszarym malowaniu, które ostatecznie zyskało akceptację bosmana. Zdecydowanie nie przypominał teraz zmasakrowanego i na wpół zatopionego wraku, którym stał się po bitwie o Baalkpan. Herkulesowym wysiłkiem udało się przywrócić go do służby, tak że mógł wziąć udział w nowej wyprawie. Wydawało się cudem, że nie tylko znowu unosi się na wodzie, ale na dodatek porusza się własnym przemysłem na pełnym morzu i jeszcze może walczyć. Matt czasem nie wierzył do końca, że to wszystko naprawdę się udało.
Ani on, ani bosman nie brali udziału w podniesieniu i remoncie okrętu. Znajdowali się wtedy na pokładzie Donagheya, biorącego akurat udział w kampanii singapurskiej. Ominęła ich przez to cała ta ciężka praca, dzięki której niszczyciel ponownie stał się sprawnym okrętem. Wróciwszy zaś, zmobilizowali zaraz wszystkie siły, by ruszyć w pościg za zdradzieckim przedstawicielem kompanii, niejakim Walterem Billingslym, który dopuścił się porwania księżniczki Rebekki, Sandry Tucker, siostry Audry, Dennisa Silvy i Abla Cooka. Już samo zamachnięcie się na księżniczkę było czynem haniebnym. Wśród członków sojuszu, w tym także lemurów, była ona postacią szalenie popularną, co dotyczyło także Lawrence’a, jej jaszczurczego przyjaciela, który również został porwany. To, że Sandra Tucker również znalazła się w tej grupie, jeszcze bardziej pogarszało sprawę (o ile cokolwiek mogło ją w ogóle pogorszyć). Sandra była nie tylko bohaterką, która służąc swoimi umiejętnościami medycznymi i organizacyjnymi, uratowała tysiące istot od niechybnej śmierci, ale i ukochaną Matthew Reddy’ego. To, że nie byli małżeństwem, a nawet nie zaręczyli się jeszcze oficjalnie, nie miało dla lemurów żadnego znaczenia. Oni widzieli w niej partnerkę głównodowodzącego. W tej sytuacji nawet wojna nie mogła być przeszkodą dla pościgu za porywaczami.
Oczywiście martwiono się także o innych zakładników. Siostra Audry, choć bardzo zaangażowana w niechętnie postrzeganą ewangelizację, zyskała grupę zwolenników, a część z nich wstąpiła nawet do nowej wspólnoty wiernych. Zdecydowana większość miała zaś siostrę za osobę uczciwą, nawet jeśli trochę dziwnie pobożną. Abla Cooka mało kto kojarzył, wszyscy jednak wiedzieli, że chłopiec jest „jednym z nich”. Dennis Silva był z kolei postacią bardzo popularną i mało kto go nie znał. Więcej nawet - dla wielu lemurów był on ucieleśnieniem tych cech, które powszechnie kojarzono z Amerykanami. Rosły, hałaśliwy i trochę dziecinnie nieokrzesany, był do szaleństwa odważny i skory do poświęceń dla innych tylko dlatego, że jego zdaniem tak właśnie należało postępować. Szczególną atencją darzył pr...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin