1
HARRIS CHARLAINE
Grobowy zmysł
Grave Sight
Tłumaczyła: Dominika Schimscheiner
2
Ta książka jest fikcją literacką. Imiona, postacie,
miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni
autorki lub zostały wykorzystane na potrzeby
zmyślonej fabuły. Wszelkie podobieństwo do
osób żyjących czy martwych, faktów, realnych firm
czy lokalizacji jest całkowicie przypadkowe.
3
Niemi świadkowie są wszędzie. Z czasem ich pierwotna
postać ulega przemianie, materia przybiera inną formę, aż w
końcu stają się nierozpoznawalni dla swych bliskich i
ukochanych. Zwłoki leżące w rowach, zamknięte w
bagażnikach porzuconych aut, obciążone blokami cementu i
zatopione w jeziorach. Te, których pozbyto się w większym
pośpiechu, spychane są na pobocza autostrad, byle pędzące
naprzód życie mogło przemknąć obok, nie zwalniając biegu.
Czasami śnię, że jestem orłem. Płynę w powietrzu,
dostrzegając szczątki, dowody ich zguby. Wyławiam
wzrokiem człowieka, który wybrał się na polowanie ze
swoim wrogiem – leży tam, pod tym drzewem, w zaroślach.
Widzę kości kelnerki – obsługiwała niewłaściwą osobę i teraz
spoczywa tam, pod zawalonym dachem starej chałupy.
Odkrywam, co los zgotował nastolatkowi, który wypił za
dużo w nieodpowiednim towarzystwie – płytki grób w
sośniaku. Dusze tych osób uparcie czepiają się ziemskich
skorup, kiedyś będących ich domem. Nie przemieniają się w
anioły. Ludzie ci za życia nie byli wierzący, czemu więc po
śmierci mieliby stać się aniołami? Nawet przeciętny
człowiek, powszechnie uważany za „dobrego” może być
głupi, skorumpowany czy zawistny.
Gdzieś pośród nich jest także moja siostra, Cameron. W
jakiejś rurze odpływowej albo fundamentach, sprasowane w
przerdzewiałym bagażniku porzuconego samochodu lub
rozwleczone po ściółce leśnej, spoczywa ciało Cameron.
Może i jej duch tkwi przy resztkach doczesnej powłoki,
czekając aż zostaną odkryte, pragnąc, by ktoś poznał jej
historię.
Może tego właśnie oczekują wszyscy niemi świadkowie.
4
Rozdział pierwszy
Szeryf nie był zachwycony moim przyjazdem. Ciekawe,
kto w takim razie wpadł na pomysł, żeby odszukać mnie i
zaprosić do Sarne. Pewnie któryś z tych zakłopotanych
cywilów znajdujących się teraz w jego biurze. Każdy z nich,
nieźle ubrany, dobrze odżywiony, wyraźnie należał do osób
nawykłych do budzenia szacunku samą swą obecnością.
Przyjrzałam się im kolejno. Szeryf, Harvey Branscom, siwy,
krótko ostrzyżony mężczyzna, którego czerwone, poorane
zmarszczkami oblicze przedzielała linia białych wąsów. Miał
co najmniej pięćdziesiąt kilka lat, może więcej. Odziany w
obcisły zielonkawy mundur siedział na obrotowym fotelu za
biurkiem. Sprawiał wrażenie zniesmaczonego całą sytuacją.
Drugi mężczyzna był dużo szczuplejszy i na oko młodszy od
niego o jakieś dziesięć lat. Miał ciemniejsze włosy oraz
starannie ogoloną pociągłą twarz. Paul Edwards – prawnik.
Sprzeczał się właśnie z nieco młodszą od siebie
blondynką. Kobietą, która jasny kolor swych włosów
zawdzięczała zapewne jakiemuś drogiemu styliście, była
Sybil Teague. Wedle informacji zebranych przez mojego
brata – wdowa, dziedziczka fortuny, obejmującej niemal
połowę miasteczka. Obok niej stał Terence Vale, mężczyzna
o okrągłej głowie porośniętej na czubku rzadkimi kosmykami
nieokreślonej barwy. Nosił okulary w drucianych oprawkach,
a na piersi samoprzylepny identyfikator z napisem: „Cześć!
Jestem TERRY, BURMISTRZ”. Zresztą, wpadając do biura,
nie omieszkał głośno oznajmić, że ledwie wyrwał się z
magistratu, bo ma teraz godziny przyjęć petentów.
Skoro więc burmistrzowi i szeryfowi nie w smak była
moja obecność, doszłam do wniosku, że znalazłam się tu za
5
sprawą Edwardsa lub Teague. Powiodłam wzrokiem od
jednego do drugiego. Teague, zadecydowałam. Założyłam
nogę na nogę i zsunęłam się nieco z siedziska niewygodnego
krzesła. Zakołysałam nogą, obserwując jak czubek mego
czarnego skórzanego mokasyna przybliża się coraz bardziej
do ścianki frontowej biurka. Wykłócali się, jakby nie było
mnie w pokoju. Ciekawe, czy Tolliver słyszy ich w
poczekalni.
– To może wy się tu spierajcie, a my tymczasem
pójdziemy do hotelu? – wtrąciłam głośno.
Zamilkli, kierując na mnie spojrzenia.
– Obawiam się, że ściągnęliśmy tu panią na podstawie
mylnych przesłanek – oznajmił Branscom, starając się nadać
głosowi uprzejmy ton, choć jego mina mówiła, że najchętniej
posłałby mnie w diabły. Spoczywające na blacie dłonie
zaciskał w pięści.
– A te mylne przesłanki to...? – Potarłam oczy.
Przyjechałam do Sarne natychmiast po ukończeniu innego
zlecenia i byłam zmęczona.
– Terry wprowadził nas w błąd, referując pani
kwalifikacje.
– W takim razie podyskutujcie sobie, a ja się zdrzemnę –
dałam za wygraną. Wstając, poczułam się niemal jak
matuzalem, a już na pewno ktoś dużo starszy niż
dwudziestoczterolatka. – Czekają na mnie w Ashdown.
Wyjadę zaraz z rana. Wystarczy, że zwrócicie nam koszty
podróży. Przyjechaliśmy z Tulsy. Mój brat poda wam
konkretną kwotę.
Nie czekając na ich reakcję, opuściłam biuro Branscoma.
Pokonałam korytarz prowadzący do holu, gdzie znajdowała
się recepcja. Zignorowałam ciekawskie spojrzenie siedzącej
za biurkiem dyspozytorki. Pewnie zanim mnie zobaczyła, jej
6
zainteresowanie skupiało się na Tolliverze.
Tolliver porzucił starą gazetę, którą przeglądał i podniósł
się z obitego sztuczną skórą fotela. Mój
dwudziestosiedmioletni brat ma włosy tak samo czarne jak ja,
ale w jego wąsach czają się rudawe refleksy.
– Gotowa?
Pewnie wyczuł moją irytację, bo uniósł brwi. Patrzył na
mnie nieco z góry, ale to dlatego, że jest ode mnie
przynajmniej dziesięć centymetrów wyższy – choć i ja, przy
wzroście metr siedemdziesiąt, nie jestem wcale niska.
Potrząsnęłam głową na znak, że opowiem mu wszystko
później. Przytrzymał przeszklone drzwi, puszczając mnie
przodem. Chłód nocnego powietrza przeniknął mnie do
szpiku kości. Nie chcąc tracić czasu na zmianę ustawienia
fotela po ostatnim odcinku drogi, siadłam za kierownicą.
Posterunek policji mieścił się przy placu głównym. Na
środku ryneczku królował wielki budynek sądu. Jego
masywna bryła wskazywała, że został wzniesiony w latach
dwudziestych. Jak w większości budowli z tamtego okresu,
we wnętrzu znajdowały się zapewne wysoko sklepione,
wyłożone marmurem pomieszczenia – zbyt przestronne jak
na dzisiejsze standardy – trudne do ogrzania czy ochłodzenia,
choć niewątpliwie imponujące. Świetnie utrzymany skwer
robił wrażenie nawet o tej porze roku, gdy liście już opadały.
Wokół stały zaparkowane samochody turystów. Na jesieni
miasteczko odwiedzali przeważnie biali turyści, w średnim
wieku lub starsi, w nieodłącznych tenisówkach i
wiatrówkach. Spacerowali niespiesznie, ostrożnie,
zatrzymując się obowiązkowo przed każdym przejściem dla
pieszych. Dokładnie w ten sam sposób jeździli samochodami.
Dwukrotnie okrążyłam plac, zanim udało mi się skręcić w
ulicę prowadzącą do motelu. Miałam wrażenie, że wszystkie
7
ulice w Sarne prowadzą do rynku. Ścisłe centrum, z
mnóstwem eleganckich sklepików, stanowiło reprezentacyjną
część miasta, nastawioną na masowego konsumenta. Nawet
latarnie wokół placu były malownicze – wygięte,
pomalowane na kolor ciemnej zieleni, przyozdobione
akantem z kutego żelaza. Wzdłuż szerokich, równych
chodników, przystosowanych do jazdy na wózkach
inwalidzkich, stały rzędy koszy na śmieci w kształcie małych
domków. Witryny sklepów przy samym placu ujednolicono
stylistycznie – wszystkie miały drewniane fasady z
ozdobnymi szyldami, na których widniały nazwy: Aunt
Hattie’s Ice Cream Parlor, Jeb’s Sita-Spell, Jn. Banks Dry
Goods and General Store, czy Ozark Annie’s Candy. Przed
każdym wejściem stała drewniana ławeczka. Przez okna
wystawowe dało się dojrzeć sprzedawców ubranych w stroje
z przełomu wieków.
Z ryneczku wyjechaliśmy po siedemnastej. W
październiku zmrok zapadał wcześnie; niebo pociemniało już
niemal całkowicie.
Jednak gdy tylko wyjeżdżało się z nastawionego na
turystów centrum, Sarne okazywało się brzydkim
miasteczkiem. Firmy takie jak Mountain Karl’s Kountry
Krafts* [*„U Karla – wyroby rękodzielnictwa ludowego”.
Coś w rodzaju Cepelii. (przyp. tłum.)] ustępowały miejsca
bardziej przyziemnym instytucjom jak First National Bank
czy Reynolds Appliances. Im dalej od centrum, tym częściej
...
TOMI-3231