Braun Lilian Jackson Kot który 09 zszedł pod podłogę A5.doc

(1301 KB) Pobierz
Kot, który zszedł pod podłogę




Lilian Jackson Braun

Kot, który zszedł pod podłogę

Cykl: Kot, który… tom 09

 

 

Przełożył: Jan Kabat

Tytuł oryginału: The Cat Who Went Underground

Tytuł oryginalny serii: The cat who... Series!

Wydanie oryginalne 1989

Wydanie polskie 2008

 

 

Jim Qwilleran pakuje swoją starą książkę podróżną i dwa koty syjamskie, Koko i Yum Yum, po czym wyrusza do swej drewnianej chaty w Moose County, gdzie zamierza spędzić słoneczne i radosne lato. Wakacje zaczynają się złowróżbnie od zniknięcia fachowca, którego Qwilleran zatrudnił do robót stolarskich w swoim domku. Koty zaczynają naprawdę szaleć, kiedy natykają się na zwłoki... Niewykluczone, że pod samym nosem Koko działa seryjny zabójca, i teraz ten genialny pomocnik Qwillerana musi kopać jeszcze głębiej, by oczyścić swego pana z podejrzeń, a przy okazji wygrzebać motyw kryjący się za KOTOstroficzną zbrodnią.


Rozdział pierwszy.

Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być może nic by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie należała do jego zainteresowań.

Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garażem, spojrzał na podłogę zasłaną gazetami. Zdążył już pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne, przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć.

Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion” napisano: „Nie jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl życia. Musisz się zadowolić tym, co masz”. „Morning Rampage” natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, że czujesz się niespokojny i znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. Możesz tego później żałować”.

Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran rozłożył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuż obok, na półce z książkami. Stanowili niezwykłe trio. Mężczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i doskonale utrzymanym futrem, i które uważały, że należy je rozpieszczać, co traktowały jako przywilej królewski.

Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły jakiejkolwiek wskazówki co do kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy też miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy.

Jednakże Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w zupełności mieszkanie nad garażem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po czym zmieszał jej zawartość z surowym żółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego angielskiego cheddara.

- Specjalność dnia: skorupiaki à la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający bukiet wyśmienitego wina.

Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, że coś się wydarzy. Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiżanki kawy i oddał się rozmyślaniom.

- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofeinowych refleksji. - Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.

Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej satysfakcjonujące niż mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.

Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!”.

- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu.

Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami, blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami beztroskich turystów.

Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego życie, spędzała lato w Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć wiedział niewiele o rozrywkach na świeżym powietrzu, a wędkowanie interesowało go jeszcze mniej, wykombinował sobie, że drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.

Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, że urządzenia domowe będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu przepukliny jądra galaretowatego.

Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi doskonałym pomysłem.

- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie mogły obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap.

Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem jeziora należała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe życzenie adwokatom, a ekipa techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem”.

Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz, najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo.

On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując się do wyprawy nad jezioro, włożył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań, pudełko z książkami, opiekacz do indyków ze żwirkiem, służący kotom za kuwetę, skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich podróżnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłożony puchową poduszką. Yum Yum wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie pójść w ślady swej towarzyszki.

- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę.

Powinien się domyślić, że kocich kaprysów nie należy lekceważyć. Kot zdawał się mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.

Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się zaledwie trzydzieści mil dalej - podróż nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne, czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włożyć szorty i sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z sympatią na każdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy tysiące mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej siedziby okręgu. Z narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał dużo czytać, udawać się na długie spacery po plaży i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał także zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły tygodniowo dla lokalnej gazety Moose County, na drugą stronę. Miał nadzieję, że jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla” dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki.

- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.

Qwilleran żałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: że nie będzie dzielił go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała już do Pickax. Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w słowach, stanowiła przeciwieństwo Polly, która odznaczała się łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. Ich randkom z kolacjami towarzyszyły ożywione dyskusje, a weekendy w jej wiejskiej samotni sprawiały, że czuł się o dwadzieścia lat młodszy.

Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliżać jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran pomyślał z przekąsem, że Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wstrzymać druk!

Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość interesującą teściową. Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. Mildred Hanstable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran pomyślał sobie, że może w ciągu najbliższych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na obiad. Mildred miała co prawda męża, ale był „nieobecny” i nikt nigdy o nim nie wspominał.

Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w wiklinowym koszyku dowodziło, że koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąż odległego o milę. Sam Qwilleran zauważył pewną zmianę - ożywczą lekkość. Magia Mooseville! Każdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.

- Już niedługo - oznajmił swoim pasażerom.

Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, że jego niebieska tafla stykała się w jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!”. W tym miejscu trasa biegła wzdłuż wybrzeża, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm. Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach i wywrotki wyjeżdżające z lasu, usłyszał też zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas koparek. Z żalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy, uświadamiając sobie jej nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu „Na Wydmach”, prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała także Mildred Hanstable.

Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na cedrowym słupie. Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o ciężkich czubkach.

Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.

- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a ja się rozejrzę.

Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na tylnych łapach, by patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plażę. Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich żółtych ptaków.

I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!

Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leżał pod wycieraczką na osłoniętym ganku, i Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch chłodnego powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez całą zimę. Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostrożnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w hallu zapłonęło, wiedział więc, że w domku jest prąd. Ktoś też zjawił się wcześniej, by zdjąć pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pośpiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć tę niespodziewaną komplikację.

Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie salonu. Wziął pośpiesznie kurtkę z samochodu, żałując, że ma na sobie szorty i sandały, i jeszcze raz odważył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił pośpiesznie światło, po czym otworzył wewnętrzne okiennice, które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie majaczył ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami wentylacyjnymi i pokrętłami, a także tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik”.

Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza, ale termometr wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wrażenie, że temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyższy poziom, ale nie poczuł powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych urządzeń parowych, ale nie zrobiło wrażenia na Komfort-grzejniku.

Qwilleran spędził całe życie w swoim mieszkaniu i pokojach hotelowych, gdzie wystarczyło jedynie powiadomić kierownika, by kapiący kran został naprawiony, a obluzowana klamka umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą ignorancją. Jednego był w każdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. Były zwierzętami domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i nasłonecznionych parapetów w porze letniej.

W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym pojemniku, spoczywały polana, ale nie mógł znaleźć zapałek. Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził też inne urządzenia i stwierdził, że kanalizacja funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i sklął jego upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie dobiegające z samochodu.

Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien numer w cienkiej książce telefonicznej Mooseville.

- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.

- Mildred, tu Qwill - powiedział pośpiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie z kotami, żeby spędzić tu lato.

- To cudownie! - zawołała. - Możesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaży.

- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić?

- Może zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się pali?

- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.

- Z przodu powinny być małe drzwiczki...

Qwilleran kichnął.

- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego zapalenia płuc.

- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała.

Zaczął tracić cierpliwość.

- Glinko? Kto to jest Glinko?

- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? Możesz dzwonić do niego o każdej porze dnia i nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla...

- Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i przytupując dla rozgrzewki.

- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku.

- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy każdemu, kto się nawinie - rzucił poirytowany.

- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przygany w głosie. - Za długo mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz.

Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich koszyka podróżnego.

- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejażdżkę - oznajmił.

Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na zachód, gdzie w sklepie żelaznym Hugginsa można było dorobić klucze.

- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.

- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć fachowca, który naprawi grzejnik?

- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje.

Mildred powiedziała, że Glinko prowadzi swój interes tuż za pocztą, i Qwilleran znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w starych podartych dżinsach, podczas gdy tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.

- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć pana Glinko?

Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez dziko rozrośnięte bokobrody, przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma osobnik zsunął się po zderzaku i wylądował zgrabnie na betonowej podłodze.

- Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym uśmiechem. - Z kim mam przyjemność?

- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko klubu „Na Wydmach”.

Gnom przytaknął ze zrozumieniem.

- Stoi tam słup z dużym K.

- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto to naprawi.

- Niech pan pójdzie pogadać z żoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu na tyłach. - Ona się tym zajmuje.

Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez wysokie chwasty, kawały betonu i części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, każdy w cenie około czterdziestu tysięcy dolarów.

Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte i Qwilleran wszedł ostrożnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała życzliwością. Przedstawił się i oznajmił:

- Rozumiem, że nadzoruje pani serwis naprawczy.

- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?

- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie.

Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek biznes.

- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.

Qwilleran pomyślał, że opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres domku i zdecydował się na usługę priorytetową.

- Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy może pani wyekspediować fachowca?

- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć! Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie może prowadzić... Mały Joe ma akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość przez radio.

- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.

- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz.

Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.

- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. Może być?

Pani Glinko potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby.

- Przyjmujemy tylko gotówkę.

- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres? Qwilleran - przeliterował.

- Mam to już w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń. - Wyekspediuję Małego Joe po obiedzie... Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!

- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.

- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha!

Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.

- Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta. - Damy czas temu facetowi, żeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, że system pani Glinko okaże się skuteczny.

Kupił w barku hot-doga i kawę, i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i żaglówki o wysokich masztach. Pomyślał sobie, że do Mooseville płynie strumień pieniędzy i że niebawem miejscowi zaczną się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał się, gdzie państwo Glinko będą spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay?

O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani Glinko. Z ulgą jednak dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały, nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt i typowe narzędzia hydraulika.

Drzwi chaty także były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum. Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem?

Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leżało rozciągnięte ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dżinsy. Nim jego wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, że to nie jest mechanik.

- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin