Rachel Abbott - Szóste okno.pdf

(2862 KB) Pobierz
Prolog
Ta
noc nie różniła się niczym od innych z ostatnich kilku tygodni. Kiedy kobieta wyjrzała z okna
swojego mieszkania na drugim piętrze w dół, na wąską uliczkę nadal pogrążoną w mroku
poprzedzającym świt, uznała, że nie może tego dłużej znieść.
Uniosła wzrok, szukając
gwiazd
w prześwitach nieba między dachami domostw, ale
w Manchesterze niebo nigdy nie było całkowicie czarne. Panowała tu wieczna poświata od
latarni ulicznych i przesadnie jasnych okien wystawowych. Ciągły hałas panujący na ulicach był
niczym więcej jak tylko tłem muzycznym, które dawno nauczyła się wyciszać w umyśle. Sen
jednak znów nie był jej dany. W każdej chwili okrzyki zmarłych mogły zakłócić ciszę, burząc
wszelkie namiastki spokoju.
Jako
pierwsza rezydentka północnego skrzydła tego nowo zaadaptowanego budynku
mieszkalnego, cieszyła się swoją samotnością i z niechęcią przyjęła stopniowe pojawianie się
kolejnych lokatorów po tej stronie budynku, podczas gdy jego południowa część pozostawała
praktycznie niezamieszkana. Może powinna bardziej się postarać i spróbować się zaprzyjaźnić
ze swoimi sąsiadami? Mogłaby spytać, czy oni również słyszą głosy. Była jednak przekonana, że
nie zrozumieją. Prawdopodobnie nie znali historii tego budynku i zapewne wcale ich ona nie
obchodziła. A była to historia, która ją fascynowała i jednocześnie przerażała.
Kobieta
chwyciła czarny turmalinowy amulet wiszący na jej szyi. Pragnęła, żeby ochronił ją
przed wszystkim, co działo się w tym pokoju. Czuła wokół siebie obecność duchów – dzieci,
które tu mieszkały i umarły. W dziewiętnastym wieku budynek został wynajęty jako dodatkowe
miejsce dla przepełnionego przytułku na New Bridge Street, a teraz biedne zagubione dusze
otaczały ją, usiłując coś jej przekazać. Była tego pewna.
Miała
kontakt
ze zmarłymi. Było to coś, o czym zawsze wiedziała, ale nikt nigdy jej nie
wierzył. Tym razem jednak była przekonana, że duchy dzieci czegoś od niej chcą, a ona nie
potrafi im pomóc.
Najpierw
usłyszała śmiech – cichutkie echo przepełnionego szczęściem chichotania rozlegające
się w jej dużym pokoju. Nie przeszkadzało jej to – wręcz wywoływało u niej uśmiech. Kilka dni
później jednak śmiech przemienił się w płacz – rozdzierające serce łkanie, które obudziło w niej
pragnienie utulenia tego biednego zmarłego dziecka. A raczej dzieci, bo na przestrzeni kilku dni
słyszała kilkoro z nich: zawsze zaczynało się od radosnego śmiechu, który ostatecznie kończył
się łzami.
Tylko
długie godziny między zapadnięciem zmroku i brzaskiem były wypełnione dziwną ciszą.
Być może wtedy duchy odpoczywały. W tym czasie kobieta krążyła po mieszkaniu, niezdolna
do ukojenia dusz uwięzionych w ścianach jej domu.
Znów dotknęła
palcami
turmalinu, a potem sięgnęła w dół, aby pogładzić niebieski angelit
spoczywający w miseczce na stole. Był to kryształ, który wybrała spośród swoich cennych
amuletów, aby pomógł jej porozumieć się z aniołami. Niestety, nie działał. Nieustanne próby
nawiązania kontaktu, aby uwolnić uwięzione w ścianach domostwa dusze dzieci, coraz bardziej
ją wyczerpywały.
Nadeszła
pora, aby
pozostawić je ich własnemu smutkowi.
*
Piętnaście
mil
dalej, w północnej części Manchesteru, Bernie Gray postawił kołnierz swojej
odblaskowozielonej kurtki, chroniąc się przed mżawką, która nękała miasto przez ostatnie dwa
dni. On jednak nie miał nic przeciwko deszczowi i ledwie go zauważał. Miał inne rzeczy na
głowie.
Szarpnął
lekko
smycz. Ich nowy pies, szczeniak, którego kupili dla córki dwa tygodnie
wcześniej w ramach długo wyczekiwanego prezentu gwiazdkowego, był teraz dużo bardziej
nieskory do spaceru w taką pogodę niż przed wyjściem. Dwie minuty temu Zena krążyła
podekscytowana, wchodząc Berniemu pod nogi. Oczywiście odbywało się to w przytulnym
cieple kuchni. Teraz, kiedy znalazła się na zewnątrz, najwyraźniej zmieniła zdanie.
Od
czasu pojawienia się Zeny w domu, na Wigilię, Bernie został oddelegowany do jej
porannego wyprowadzania. Chociaż nie minęła jeszcze szósta, czuł, że mała przebieżka dobrze
na niego wpływała, mimo że na razie robił zawsze tylko małe okrążenie, czekając, aż łapy
szczeniaka staną się silniejsze. Poranne spacery były zazwyczaj dla Berniego wyśmienitą okazją
do przygotowania się na czekający go dzień. Pozwalało mu to również skoncentrować się na
stałym zmartwieniu, które rzadko go opuszczało nawet na sekundę.
Tego
dnia jednak Bernie rozmyślał głównie o rozmowie, jaką odbył ze swoją córką, Scarlett.
W zasadzie nie była to rozmowa, a
raczej
jednostronne oskarżenie, i Bernie musiał znaleźć
sposób, żeby jakoś naprawić tę sytuację.
– Chodź,
Zena
– zawołał cicho, nakłaniając małego czekoladowego labradora do odbycia
regularnej przechadzki po stałej trasie: wzdłuż ulicy, dróżką prowadzącą za kościół na ulicę,
a potem z powrotem do domu. Całe okrążenie zajmowało im nie więcej niż piętnaście minut
i Bernie nigdy nie spotkał po drodze żywej duszy. Zapewniała to wczesna pora i wilgotny chłód
poranków.
Skręcił w lewo
na
ścieżkę i spojrzał na wieżę kościelną, odbijającą się wyraźnie na tle
granatowego nieba, któremu daleko było jeszcze do pojawienia się jutrzenki. Bernie zerknął pod
nogi, starając się unikać większych kałuż, w które Zena, teraz już przyzwyczajona do chłodu,
radośnie wbiegała. Jej nowa obroża wyposażona w niebieskie diody odbijała się w czarnym
lustrze wody.
Bernie
ustalił, co powie Scarlett i jak odpowie na jej pytania. Oczywiście nie podzieli się z nią
całą prawdą, ale zdecydowanie postara się wymyślić wytłumaczenie, które córka będzie w stanie
zaakceptować – nieco uładzoną wersję wydarzeń, zrozumiałą dla trzynastolatki. Kiedy zobaczył
jej minę tego poranka i usłyszał w jej głosie obrzydzenie, żołądek ścisnął się mu boleśnie. Nie
mógł stracić Scarlett. Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Musiał raz na zawsze wyjaśnić tę
sprawę i zaakceptować wszelkie konsekwencje.
Bernie
skręcił w wąską dróżkę prowadzącą z powrotem do domu. Bezzaprawowy mur biegnący
po obu jej stronach tworzył swoisty tunel aerodynamiczny. Bernie pochylił się lekko, osłaniając
twarz przed zacinającą mżawką. Spojrzał na Zenę i uśmiechnął się. Ze zmokniętym futrem psiak
wyglądał jak szczurek. W tym momencie suczka uniosła głowę i nastawiła uszu. Nagle
zatrzymała się.
– Chodź,
Zena
– zawołał Bernie nieco głośniej, przekrzykując gwizd wiatru. – Ruszaj się.
Co
takiego usłyszała? Przechyliła głowę lekko na jedną stronę, ale dopiero gdy dostrzegł blask
reflektorów, zdał sobie sprawę, że na ulicy przed nim znajduje się samochód. Jechał powoli,
oświetlając drogę przytłumionymi żółtawymi światłami.
Bernie
podniósł głowę i wyciągnął dłoń przed siebie, prosząc gestem kierowcę, aby się
zatrzymał. Nie było tu nawet skrawka trawy, na którym mógł się schronić, żadnej bramy do
czyjegoś ogrodu, aby się w niej schować.
Samochód zatrzymał się jakieś dziesięć metrów
przed
nim. Bernie skinął głową w podzięce,
mając nadzieję, że kierowca dostrzegł jego twarz schowaną pod kapturem odblaskowej kurtki.
Chwycił Zenę, żeby mogli szybko przecisnąć się przez wąską przestrzeń między samochodem
a murem.
Kiedy
uniósł wywijającego się psiaka, nagle usłyszał odgłos, którego się nie spodziewał.
Kierowca zwiększył obroty silnika. Zapewne chciał zasygnalizować, żeby Bernie się pospieszył.
Przycisnął więc Zenę do piersi i ruszył w stronę wozu – ale nie tak szybko, jak samochód w jego
kierunku, z oślepiającymi reflektorami włączonymi na całą moc.
Nie
miał gdzie uciec.
Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał
Bernie, kiedy
samochód uderzył w niego i Zenę, było to, że
teraz już nigdy nie będzie miał szansy, żeby wyjaśnić sprawy między nim i córką.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin