Faletti Giorgio - Ja zabijam -.pdf

(1704 KB) Pobierz
Giorgio
Faletti
JA ZABIJAM
Z włoskiego przełożyła
Anna Osmólska-Mętrak
Drogą idzie
śmierć w koronie
zwiędłych liści pomarańczy.
Śpiewa i śpiewa pieśń
przy dźwiękach swej białej gitary
śpiewa i śpiewa i śpiewa.
Federico Garcia Lorca
Pierwszy karnawał
Mężczyzna jest kimś i nikim.
Od lat nosi swoją twarz przyklejoną do głowy i swój cień przyszyty do stóp, a jeszcze
nie zrozumiał, co z tych dwóch rzeczy jest ważniejsze. Czasami czuje niepohamowaną chęć,
żeby je odczepić i zawiesić na haku, a potem usiąść na ziemi jak kukiełka, której litościwa
ręka odcięła sznurki.
Czasem zmęczenie wymazuje wszystko i nie daje możliwości zrozumienia, że
jedynym sposobem mądrego działania jest rzucenie się do niepohamowanego biegu na drodze
szaleństwa. Wszystko dookoła to nieustanne następowanie po sobie twarzy, głosów i cieni,
osób, które nie stawiają sobie żadnych pytań i akceptują życie bez odpowiedzi, z nudy albo z
bólu wywołanego podróżą, zadowalając się wysyłaniem od czasu do czasu jakiejś banalnej
pocztówki.
Tam, gdzie przebywa, jest muzyka, są poruszające się ciała, uśmiechające się usta,
wymieniane słowa, a on jest wśród nich, jeszcze jeden ku ciekawości tych, którzy dzień po
dniu będą widzieć, jak również ta fotografia blaknie.
Mężczyzna opiera się o kolumnę i myśli, że oni wszyscy są bezużyteczni.
Naprzeciw niego, po drugiej stronie sali, przy stoliku blisko dużego okna
wychodzącego na ogród, siedzą obok siebie dwie osoby, mężczyzna i kobieta.
W przyćmionym świetle ona jest subtelna i słodka niczym melancholia, ma czarne
włosy i zielone oczy, tak rozświetlone i wielkie, że mężczyzna widzi je ze swojego miejsca.
Jest zapatrzony w jej urodę i mówi jej coś do ucha, żeby przekrzyczeć muzykę. Trzymają się
za ręce, a ona śmieje się ze słów swojego towarzysza, przechylając głowę do tyłu albo
chowając twarz we wgłębieniu jego ramienia.
Chwilę wcześniej odwróciła się, być może tknięta przenikliwością wzroku mężczyzny
wspartego o kolumnę, próbując odnaleźć przyczynę swojego zakłopotania. Ich spojrzenia
skrzyżowały się, ale jej oczy przebiegły obojętnie przez jego twarz, jak i przez resztę
otaczającego ją świata. Znów popatrzyła na towarzyszącego jej mężczyznę, który odwdzięcza
się teraz takim samym spojrzeniem, obojętnym na wszystko, co nie dotyczy jej obecności.
Są młodzi, piękni, szczęśliwi.
Mężczyzna oparty o kolumnę myśli, że wkrótce umrą.
1
Jean-Loup Verdier nacisnął przycisk pilota i dopiero, kiedy drzwi były do połowy
otwarte, zapalił silnik, żeby nie wdychać spalin w zamkniętej przestrzeni garażu. Światło
reflektorów opuściło podnoszącą się powoli metalową ścianę, żeby przedziurawić czarny
ekran rozciągającej się przed nim ciemności. Ustawił na „drive” dźwignią automatycznej
skrzyni biegów i kiedy garaż był całkowicie otwarty, nacisnął pedał gazu i wolno
wyprowadził swojego mercedesa SLK na zewnątrz. Zamknął garaż, trzymając pilota nad
głową, i w oczekiwaniu na dźwięk zamykanych drzwi, patrzył na rozległą panoramę przed
dziedzińcem jego domu.
Monte Carlo było łożem z cementu wcinającym się w morze. Miasto przed jego
oczami wydawało się niemal bezkształtne, spowite lekką mgiełką pary odbijającej w mroku
zapalone światła. Nieco poniżej widać było oświetlone korty Country Clubu, już po stronie
francuskiej, gdzie prawdopodobnie trenowała właśnie jakaś gwiazda międzynarodowego
tenisa, tuż obok strzelistej sylwetki Parc Saint-Roman, jednego z najwyższych wieżowców
miasta. Jeszcze niżej, w stronę Cap d'Ail, można było dostrzec zarysy Fontvieille, dzielnicy
wyrwanej wodzie metr po metrze, kawałek po kawałku.
Zapalił jednocześnie papierosa i włączył odbiornik samochodowy ustawiony na stację
Radio Monte Carlo. Kiedy wyprowadzał auto na podjazd, znów przy użyciu pilota otworzył
bramę. Skręcił w lewo i zaczął zjeżdżać powoli w stronę miasta, rozkoszując się ciepłym już
powietrzem schyłku maja.
Z radia płynęły dźwięki
Pride,
przeboju U2, z charakterystycznym podkładem gitary
rytmicznej. Uśmiechnął się, prowadząca audycję didżejka Stefania Vassallo darzyła
prawdziwą namiętnością „The Edge”, gitarzystę irlandzkiego zespołu. Nie traciła żadnej
okazji, żeby umieścić jakiś ich utwór w swoim programie. W radiu całymi miesiącami
żartowali sobie z jej rozmarzonej miny, z którą obnosiła się jak z makijażem, kiedy wreszcie
udało jej się uzyskać wywiad ze swoimi idolami.
Kiedy zjeżdżał z Beausoleil wijącą się drogą prowadzącą do centrum, zaczął wybijać
rytm lewą nogą na przemian z prawą dłonią uderzającą w kierownicę, towarzysząc Bono,
który swoim szorstkim, melancholijnym głosem opowiadał historię mężczyzny przybyłego
in
the name of love.
W powietrzu czuć było zapowiedź lata, z tym szczególnym zapachem, który mają
tylko miasta nadmorskie. Słonawym, pomieszanym z wonią pinii i rozmarynu, a tak naprawdę
żadnym. Obietnice i zakłady. Te pierwsze niedotrzymane, te drugie przegrane.
Morze, pinie, rozmaryn i letnie kwiaty miały tam jeszcze pozostać długo, długo po
nim i po jemu podobnych, którzy trudzili się w tym i wielu innych miejscach.
Jechał jednak swoim odkrytym samochodem bez żadnego problemu, z wiatrem we
włosach, także on z sercem pełnym dobrych obietnic i życiem pełnym dobrych zakładów.
Gorsze rzeczy działy się na świecie.
Mimo dosyć jeszcze wczesnej pory był sam na drodze.
Ujął w palce niedopałek papierosa i rzucił go w górę, śledząc w bocznym lusterku
jego rozjarzony lot. Zobaczył, jak spada na asfalt i rozpryskuje się na maleńkie iskierki.
Wypuszczony z ust dym rozwiał wiatr.
Przy końcu zjazdu zwolnił na chwilę niezdecydowany, którą drogą dojechać w okolice
portu. Objeżdżając rondo, wybrał trasę prowadzącą przez centrum i skręcił w bulwar d'Italie.
Księstwo zaczynało wypełniać się turystami. Okres dopiero co zakończonego wyścigu
o Gran Premio Formuły 1 był jakby sygnałem rozpoczynającym w Monte Carlo sezon letni.
Od tej pory wszystkie dnie, wieczory i noce na wybrzeżu będą naznaczone nieustannym
ruchem aktorów i widzów. Z jednej strony limuzyny z szoferem i pasażerami o wyniosłych i
znudzonych twarzach, z drugiej skromne samochody, a w nich ludzie spoceni i zachwyceni.
Tacy sami jak ci, którzy stali teraz przed wystawami, z odbiciem świateł w oczach. Był wśród
nich zapewne ktoś, kto zastanawiał się, jak znaleźć czas, żeby przyjść i kupić wiszącą w
witrynie marynarkę, gdy tymczasem ktoś inny zastanawiał się, skąd wziąć na nią pieniądze.
Byli jak czerń i biel, dwie skrajności, a między nimi rozciągała się cała, zadziwiająca seria
odcieni szarości. Dla wielu jedynym celem życia było stwarzanie pozorów, dla innych coś
zupełnie przeciwnego.
Jean-Loup pomyślał, że życiowe priorytety są w sumie dosyć proste i powtarzalne, i w
niewielu miejscach na świecie, takich jak to, można je określić w bardzo konkretny i
namacalny sposób. W grę wchodził przede wszystkim pościg za pieniędzmi. Niektórzy je
mają, a wszyscy pozostali ich pożądają. To proste. Dane stwierdzenie staje się komunałem w
zależności od dozy prawdy, jaką w sobie kryje. Być może pieniądze nie dają szczęścia, ale w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin