Arpino Giovanni - Zapach kobiety.rtf

(1025 KB) Pobierz

 

Giovanni Arpino

 

 

Zapach kobiety

(Przełożył: Tadeusz Sierotowicz)


 

 

 

 

...naszym zadaniem jest tak głębokie, bolesne i pełne pasji zjednoczenie z tą tymczasową i przemijającą Ziemią, aby jej natura odrodziła się w nas niewidzialnie. Jesteśmy pszczołami niewidzialnego i zbieramy nieprzerwanie miód z tego, co widzialne, aby później składać go w wielkim złotym ulu Niewidzialnego.

(Rilke, w jednym z listów z 1925 roku)

 

Być może zbawienie, które nie rodzi się w miejscu, z jakiego przychodzi zagrożenie, jest jeszcze jednym nieszczęściem.

(Heidegger, „Dlaczego poeci?”)I


I

 

Wielki, złocisty bąk brzęcząc odbijał się od szyb okna klatki schodowej. Mury pachniały świeżą farbą. Bąk, wykonując nagły skręt w powietrzu, odkrył szparę w uchylonym oknie i wyfrunął. Chcąc wyrzucić niedopałek papierosa, ja także zbliżyłem się do okna. Maleńkie podwórze pod nim było puste i światło późnosierpniowego słońca odbijało się w pokrywającym je betonie. W oddali wyblakła zieleń wzgórz po drugiej stronie rzeki stopniowo przechodziła w przezroczyste niebo. Poprawiłem furażerkę na głowie, sprawdziłem ręką węzeł i ułożenie krawata, i wtedy dopiero zadzwoniłem.

Drzwi otworzyły się natychmiast, tak jakby ta kobieta czaiła się za nimi. Drobna staruszka, nieprawdopodobnie różowa, ubrana na biało i szaro, uśmiechając się przyjacielsko wszystkimi swoimi ujmującymi zmarszczkami, zaprosiła mnie gestem do środka. Za nią była ciemność długiego korytarza. My skręciliśmy od razu do kuchni, w której były już przygotowane dwa krzesła odsunięte od stołu.

Doskonale, co za punktualność. To mi się podoba – westchnęła nie gasząc uśmiechu, potakując głową i trzymając ręce splecione na piersiach.

Przedstawiłem się, ostrożnie podtrzymując furażerkę w chwiejnej równowadze przy kolanie.

Wielkie nieba, jest pan jeszcze chłopcem... – stwierdziła jakby zasmucona. Przymknęła przy tym powieki, a ja poczułem, że się czerwienię. – Kto wie, czy młodzieniec taki jak pan, będzie miał dość cierpliwości, która w tych okolicznościach... A przecież nie tylko o cierpliwość tu chodzi... – Przerwała wstrzymując oddech, uchylone wargi odkryły sztuczne zęby.

Odpowiedziałem, że w koszarach mój przełożony wyjaśnił mi każdy szczegół.

Przestała się uśmiechać i jeszcze raz skinęła głową gładząc wierzch prawej dłoni szczupłymi palcami lewej. Miała bardzo ładne ręce, przezroczyste jak bibuła i harmonijnie odpowiadające całemu temu nieskalanemu wnętrzu z dwoma kwiatami w wazonie na stole.

Student. Mam rację, prawda? I jedynak?

Opowiedziałem jej krótko o ojcu urzędniku, matce i młodszej siostrze. Podczas gdy szukałem właściwych słów, twarze tych moich bliskich wyłoniły się na chwilę z mgły ich normalnego zapomnienia, by zaraz tam powrócić. Powiedziałem, ile mam lat – dwadzieścia –  i wyjaśniłem, że jestem zapisany na wydział handlu i ekonomii uniwersytetu.

Głos, który wychodził z mojego gardła, wydawał mi się obcy.

A jej te wyjaśnienia chyba jednak nie uspokoiły.

Nie znam dzisiejszej młodzieży – orzekła w końcu, płosząc się nieco. – Tak jak i jego, z całym tym jego nieszczęściem. Nie potrafię go zrozumieć. Pewnie z powodu mojej starości. A poza tym, po co go rozumieć? Wystarczy współczuć... – Znowu urwała i jakby dotknięta chwilowym entuzjazmem, poderwała się na nogi i z uśmiechem na twarzy, po której przebiegł jakiś szybki skurcz, rzuciła: – Mam trochę chłodnej kawy, ma pan ochotę? Jest naprawdę smaczna. A może woli pan oranżadę? Proszę tylko nie mówić, że nie ma pan ochoty na nic...

Kręciła się po kuchni bardzo żwawo, jak wiewiórka – stwierdziłem w myślach. Błyskawicznie podała mi szklankę z kawą.

A mogę tu zapalić?

Uśmiechnęła się pogodnie: – Proszę. On też pali, jednego za drugim. Oj, wy mężczyźni...

Temu on towarzyszył szybki gest palców uniesionych na wysokość ramion, jakby dla wskazania istot ukrytych w ciemności korytarza.

Dla wygłoszenia następnego komentarza przyjęła poprzednią pozycję, tę ze splecionymi dłońmi: – Mimo wszystko sprawia pan wrażenie dobrego dziecka; tak, tak...

Pozostaliśmy tak, wpatrując się w siebie, a ja podjąłem decyzję niezadawania jako pierwszy żadnego pytania. W końcu sama nie wytrzymała.

Jestem jego ciotką – zdecydowała się przerwać milczenie, ściszając głos. – On mówi, że tylko kuzynką, ale ja jestem nawet czymś więcej niż tylko ciotką, bo któż opiekował się jego biedną matką aż do śmierci, jak nie ja? Na jego szczęście zmarła i ominęło ją jeszcze większe cierpienie. Później wszystko stało się takie trudne... Nikt tego nigdy nie zrozumie. Do dnia tego nieszczęścia znałam go słabo. Zawsze był gdzieś w świecie: koledzy, akademia, koszary. Ale od wtedy ja musiałam się nim opiekować. Widać tak chciało przeznaczenie. I wie pan, że minęło już dziewięć lat...

Skończyłem kawę i trzymałem pustą szklankę w dłoni. Szkło było jeszcze chłodne.

Dziewięć lat – podjęła śpiewnie, jej głos stawał się coraz cieńszy. – Dzisiaj to nie jest już uciążliwe, ale na początku... Nie chcę nawet o tym myśleć. Młody człowiek, taki jak on, traci oczy i rękę. Ot, tak. Tylko dlatego, że nasz Pan nie chce, aby ktokolwiek był zadowolony na tym świecie. To na manewrach, bawiąc się bombą. Mówię bawiąc się, bo przecież do czego dzisiaj są potrzebne te manewry? Proszę dać mi tę szklankę...

Mój przełożony wszystko mi wyjaśnił – wtrąciłem.

By dodać sobie powagi, patrzyłem na płytki podłogi. Każde cztery tworzyły błękitny wzór – rodzaj fantazyjnego kwiatka na białym tle. Światło, filtrowane przez przezroczyste firanki okna, padało na te kwiaty niczym aureola, podkreślając ich delikatność.

I to człowiek taki jak on – ciągnęła swoje, marszcząc brwi i podnosząc czoło na przemian. – Pieniędzy mu nie brakuje, to prawda. Ale to on jest bogaty, a nie ja. Ja mam tylko nędzną wdowią rentę. Tak, to on jest tu bogaty. I nie ma nawet czterdziestu lat. Zdrowy jak ryba i sam na tym świecie...

Zgasiłem papierosa na talerzyku, który podała mi jako popielniczkę.

Proszę się nim dobrze opiekować przez te dni, bardzo pana proszę – dodała. – Nie może go pan nawet na chwilę zostawić samego, wie pan o tym? I proszę być cierpliwym, młodzieńcze, bardzo cierpliwym. Proszę mu się nie sprzeciwiać, w żadnym wypadku nie dyskutować, zawsze przyznawać rację. Niech mówi, co chce. Jedyny sposób to zawsze się z nim zgadzać. Tak albo tak jest. Zrozumiał pan?

Oczywiście, proszę pani.

Jasiu, ten żołnierz, co teraz jest w szpitalu, który do przedwczoraj był jego towarzyszem, to Kalabryjczyk. Uparciuch, ale dobry człowiek, w pewnych sprawach nawet nie pozbawiony swoistego sprytu. Szybko zrozumiał, że powinien zawsze odpowiadać: tak albo tak jest. No i żeby tak zachorować na tyfus dokładnie w wigilię ich podróży? Co pan o tym myśli?

Nawet w moich koszarach zanotowano ostatnio trzy wypadki tyfusu – powiedziałem, zauważając natychmiast jej brak zainteresowania.

Jej wodniste oczy patrzyły na mnie, ale jakby szukając jakiegoś wyobrażenia poza mną.

Słabiutkim głosem podjęła: – Zły to słowo za mocne, a ja nie chciałabym nazywać go po prostu złym. Ale on jest zrobiony z innego materiału, nie ma nic wspólnego ze zwykłymi ludźmi, takimi jak my. Tak, tak, bardzo się nacierpiał. Nawet przed tym nieszczęściem było to samo. Któż może powiedzieć, ile wycierpiała jego matka wychowując go. I ten ból... Ale to są już chyba zbyteczne zwierzenia, nieprawdaż, młodzieńcze?

Dziękuję, proszę pani.

Patrzyła ciągle na mnie z wyrazem łagodności w oczach, którą po chwili zastąpiła nieufność. Odłożyła szklankę, poprawiła mankiety ubrania wygładzając lekkimi palcami niewidzialne zmarszczenia materiału.

Może obawiała się, że powiedziała za dużo.

Chyba jednak nie, bo już mówiła dalej:

Ostatecznie dla pana to całkiem niezłe wakacje – stwierdziła, odwracając wzrok. – Jak to mówicie: pięć dni od ćwiczeń i jeszcze dwa wolnego. Taka tygodniowa podróż to już coś. Być w samym Neapolu i żadnych koszar...

Miała rację, dlatego też chciałem wtrącić chociaż jedno zdanie, żeby ją uspokoić.

Dobrze, dobrze – przerwała mi od razu, z nagłą melancholią w głosie. – A teraz proszę iść, tak będzie lepiej. Tam, w korytarzu, są kawałki płótna do pastowania. Z tymi waszymi wojskowymi bu-ciskami... Drzwi w końcu korytarza. Ale najpierw proszę zapukać. Z nim tak zawsze: najpierw trzeba pukać. Dla mnie lepiej będzie, jak zostanę tutaj. I oby Bóg mi przebaczył, zawsze mówię za dużo...

I powiedziawszy to wyłączyła mnie już z kręgu swoich zainteresowań. Z łokciem wspartym o stół zajęła się kwiatami w wazonie, zatrzymując na nich opuszki palców prawej ręki, aby dotknąć i skontrolować płatek po płatku.

I proszę nie nazywać go nigdy kapitanem. Zawsze i wszędzie per Pan – ostrzegła jeszcze, wypowiadając słowa w próżnię i nie patrząc na mnie.

 

Będę cię nazywał Jasiem. Podoba ci się? Zawsze was tak nazywałem. A może tobie nie odpowiada? Wydaje ci się może, że to imię dla psa? Jak się nie podoba, to powiedz. Mów śmiało...

Kazał mi usiąść i jego podziurawiona twarz znajdowała się o metr ode mnie. Ciemne oczy, sięgające aż po skroń, i sztywna lewa ręka w rękawiczce lekko odbijały światło w półcieniu. Natychmiast pojawił się uśmiech neutralizując od razu wrażenie wywołane tą twarzą, która jedynie pomiędzy linią włosów i linią oczu wydawała się gładka i bardzo blada.

Zza okna, poprzez zasłonę, przenikały odgłosy ulicy.

Gorąco? Piłeś coś? Mów. Jesteś czy nie jesteś tym studentem? No, gadaj... – zakończył, śmiejąc się.

Tak jest – odpowiedziałem.

Prawa ręka wyciągnęła się w kierunku dzielącego nas stołu i wzięła papierosa z opakowania. Nim zdążyłem zapalić moją zapałkę, aby podać ogień, palce jego ręki poruszyły się i wyczuwając dystans dzielący wargi od końca papierosa, zapaliły zapalniczkę, następnie zgasiły ją i niczym wytworne łuski owada opadły, zamykając się na pokrytej rękawiczką dłoni spoczywającej na kolanach.

A jak z maszerowaniem? Wytrzymujesz długie marsze? Ubiegłego roku miałem takiego jednego Jasia, co to nie potrafił maszerować. Nieuleczalny przypadek. Sapał już po godzinie. A ja potrzebuję dużo ruchu. Zamęczyłbym konia. Wy jesteście przekonani, że potraficie maszerować, ale jak tylko poddać was próbie, wychodzi jedno wielkie nieszczęście! – Zaśmiał się znowu, wdychając dym.

Mogę długo maszerować. W naszych koszarach...

Żadnych głupich, koszarowych historii – przerwał mi unosząc rękę. – Chociaż może... To mów, opowiadaj.

Ale to nic ważnego – odparłem, wycofując się.

Na te słowa aż skręcił się od śmiechu i dopiero atak kaszlu zmusił go do przyjęcia zwykłej pozycji na kanapie. Chusteczką otarł sobie kąciki ust.

Wspaniale – orzekł nieco później, szczerząc zęby. – Mamy do czynienia z myślącym Jasiem. Roztropny Jasiu. Tak tak, prawdziwy student. Miałem już takiego jednego, jakiś czas temu. Filozof, prawdziwe utrapienie. Ty nie wydajesz mi się być utrapieniem. Założę się, że potrafisz być sprytny.

Nie zawsze, proszę pana. – Taka odpowiedź wydawała mi się właściwą.

Jesteś może Koziorożec?

Nie. Wodnik – sprostowałem.

Na jego twarzy pojawiła się grymas.

A więc i ty jesteś Wodnikiem. To nie może zadziałać. Dwa Wodniki powodują paskudne spięcia między sobą. Nie chcę już znać twojej dekady, za żadne skarby świata. Zamilcz i nie wspominaj nigdy o twojej dekadzie!

Dobrze – odparłem.

Wodnik – powiedział i lekko zakaszlał. – Piemontczyk. Ni mniej ni więcej, jak tylko handel i ekonomia. I zważywszy, że jesteś tutaj: nawet ludzki. Nie pojmuję ciebie, Jasiu... Ale dlaczego miałbym ciebie rozumieć? Prawda, że nie mamy żadnego obowiązku wzajemnego zrozumienia? Przez jeden tydzień, czyli pięć plus dwa, wystarczy się tolerować. I dużo spacerować. Dobrze mówię?

Dobrze – potwierdziłem.

A właśnie, że nie – odparł tryumfując. – I zobaczysz, o jakie specjalne „nie” tutaj chodzi. A zatem jutro o siódmej. Tutaj. Stąd na stację, po czym Genua-Rzym-Neapol. Znasz te miasta?

Tak, za wyjątkiem Neapolu.

Hm. Będę miał więc możliwość zaprowadzenia tego „Wodnika od handlu i ekonomii” i w nowe miejsce. A już zaczynałem powątpiewać... – uśmiechnął się spoza papierosa w ustach.

Co jakiś czas głos mu się załamywał i słowa rozpadały się na oddzielne sylaby i akcenty.

Nie wiedziałem, że mamy się zatrzymać w Genui i Rzymie. O ile dobrze zrozumiałem... – wyraziłem moje lekkie zdumienie.

Zatrzymamy się? A kto powiedział, że się zatrzymamy? Jeżeli będę miał ochotę. Jeżeli taki będzie mój kaprys. Żeby pospacerować, czy dla jakiejś innej rozrywki. Te pięć dni plus dwa: jakie to ma dla ciebie znaczenie, jak je spędzisz? Chcesz coś zaoszczędzić na tych dniach? Może masz tutaj jakieś kurewki, które na ciebie czekają? Opowiadaj, opowiadaj...

Nie, nikt nie czeka. Tylko tak mówiłem.

A więc tak mówił Jasiu – orzekł, wstając powoli i ziewając przy tym szeroko.

Był bardzo szczupły. Niczym powyginany stalowy drut, na który nałożono marynarkę i spodnie podkreślające jeszcze szczupłość jego sylwetki. Z kołnierza koszuli wyłaniały się ścięgna przypominające haki podtrzymujące głowę.

Spokojnym krokiem przemierzył pokój, otworzył barek i wyjął butelkę, po czym nalał do dużej szklanki whisky i od razu wypił połowę. Wtedy westchnął głęboko i opróżnił szklankę. A w tym czasie z otaczającej ciemności wyłonił się nagle ogromny, szary kot i bezszelestnie zbliżył się do niego. Zatrzymał się przed nim machając powoli ogonem po podłodze.

To jest Baron – wyjaśnił, odkładając szklankę. – Jest jak pomnik, nieprawdaż? Ma sześć lat. Ogromny, kastrat. Nienawidzi mnie śmiertelnie, ale nie daj Boże, żeby mnie nie było w domu, żeby nie słyszał mojego głosu! A kiedy jestem tu, robi wszystko, abym się potknął. Ale nigdy jeszcze mu się to nie udało, biedny Baron...

Zwierzę patrzyło na niego uważnie, trzymając nos zadarty w górę, zaś ogon drgał raptownie jakby porażony prądem elektrycznym.

Jak zwykle rozwścieczony, co? – rzucił pochylając się sztywno. Pogłaskał kota drapiąc go pomiędzy uszami. – Ty paskudny kastracie i morderco, jutro wyjeżdżam. Zobaczysz, jaką musztrę urządzi ci ta dama. Koniec z mielonym mięsem, tłuściochu!

Kot drżał prychając i w końcu rozdrażniony wymknął się spod ręki, by zniknąć w kącie.

Wszystko rozumiem. Ja go obrażam, a on mnie nienawidzi. Albo odwrotnie – zaśmiał się.

Nie wiem jak i skąd pojawił się w jego ręce bambusowy pręt, raczej krótki i elastyczny. Wtedy uśmiechnął się smętnie, uderzając w udo końcem tego pręta:

Nie ukrywam, że wolałbym jakiegoś chłopa albo roztropnego górala. Ale może ty okażesz się z tego samego gatunku. Zobaczymy. Wstań.

Nim zdążyłem się wyprostować, wyciągnął przed siebie pręt, zatrzymując mnie. Lekko dotknął moich pleców jego końcem.

Ależ jesteś niski. Cholera, niewiele wyższy od karła! Cóż to za dziwny typ fałszywego wodnika. I jak nam się uda maszerować dwoma różnymi krokami? – rzucił i na koniec głośno zaklął.

Dotknął mnie znowu bambusem, od pleców aż po kolana, wykrzywiając usta. Pokryta rękawiczką dłoń znalazła oparcie pomiędzy dwoma pierwszymi guzikami marynarki.

No cóż, spróbujemy.

Otworzył drzwi na korytarz i wytropiwszy natychmiast kawałki płótna za drzwiami, przeklinając odrzucił je kopniakiem. Zbliżył się do mnie i szybkim ruchem wsunął swoją dłoń w rękawiczce pod moje prawe ramię. Poczułem sztywność jego kości, napięte nerwy i zauważalne wybrzuszenie złącza z metalu i skóry mocującego protezę nieco powyżej nadgarstka. Nagłe szarpnięcie niemalże pozbawiło mnie równowagi.

Idiota. Z czego ty jesteś zrobiony? Z trocin?! – wykrzyknął zatrzymując się. – Gdzie ty chcesz iść? Na procesję? Maszerować, maszerować. Żwawo.

Ruszyliśmy żywo wzdłuż korytarza idąc krokiem równym i coraz szybszym. Moje prawe ramię podtrzymywało jego lewą rękę, zaś pręt trzymany w poprzek kontrolował moje kolana. Z każdym krokiem czułem koniec bambusa gotowego do rejestracji ruchu moich nóg. Po trzech okrążeniach korytarza nagle się zatrzymał.

To nie działa. Nic z tego – zawyrokował nie wypuszczając mojego ramienia. – Ty nie maszerujesz, przesuwasz jedynie te swoje sześćdziesiąt kilo. Jak nie nadasz energii twoim nogom – powinny być prawie sztywne, rozumiesz? – gubisz tyłek, zostawiasz go pół metra za sobą i przed upływem pół godziny jesteś już wykończony. Nie jesteś na pogrzebie. Śmiało. Napręż pośladki, do diaska! Wiesz, co to są pośladki? Boisz się, że się zużyją?!

Ruszyliśmy znowu i teraz jego pręt przesuwał się w regularnych odstępach od moich kolan do pośladków, kontrolując je szybkimi, rytmicznymi, półkolistymi ruchami. W trakcie piątego okrążenia zauważyłem szparę światła w uchylonych drzwiach prowadzących do kuchni i zrozumiałem, że staruszka chciała nas pośledzić.

Jeszcze raz. I stukaj obcasami o ziemię. Czego się boisz? Wypastowanej podłogi? Bij obcasami, zostaw swój ślad na posadzce...

Zatrzymał się nagle, powodując moje zachwianie.

Jeszcze jedno – powiedział, stojąc nieruchomo, z uniesionym prętem. – Nie błądź myślami. Tu się maszeruje. Nie trzeba myśleć. Do myślenia trzeba siedzieć. Masz ruszać i zatrzymywać się dokładnie tak jak ja. Zrozumieliśmy się? Jak w zegarku. I żadnego kołysania się niczym wielmożna pani na spacerze.

Tak jest – odpowiedziałem i nie wiem, jak zdołałem się powstrzymać od komentarza na temat zbyt ciemnego korytarza.

Wróciliśmy do jego pokoju, czy może raczej studia, w którego kątach znajdowały się różne masywne elementy sprzętu stereofo-nicznego. Kot prychał donośnie spod tapczanu. On zaś, przy barku, nalał whisky do dwóch szklanek wypełniając je aż po brzeg. Podał mi jedną z nich w prawej dłoni, która na moment zawisła w powietrzu.

Śmiało.

Prawdę mówiąc ja mało piję. Prawie nigdy – odparłem, biorąc szklankę.

Tak? Wcale mnie to nie interesuje. Przez te pięć plus dwa, ze mną, będziesz pił. I żadnych tłumaczeń. Jak już nie będziesz mógł, to wylej to gdzieś, nawet do kieszeni. Obym tylko ja tego nie zauważył – zaśmiał się bezgłośnie.

Skosztowałem trochę, po czym odwracając się chciałem bardzo ostrożnie postawić szklankę na stole.

Stop, Jasiu. Chcesz mnie oszukać? – uśmiechnął się łagodnie ze środka pokoju. – Nie ze mną te sztuczki, chłopcze. Nigdy tego ze mną nie próbuj. Wypij to, teraz. I oddaj mi pustą szklankę. To nie byle co, to dwunastoletnia whisky!

Wypiłem jeszcze trochę, również na stojąco, kilka kroków od niego. Usiłowałem na niego nie patrzeć, wykorzystując półcień, który czynił go prawie przezroczystym. Jego twarz uniosła się jakby do góry, zmieniając się w szarą powierzchnię pozbawioną geometrii.

Pali cię w gardle?

Nie, proszę pana – odpowiedziałem.

Jesteś chudy jak szczapa. Masz zbyt wystające kości. Narobię sobie siniaków maszerując z tobą. Od whisky możesz przybrać na wadze. Muszę jednak przyznać, że nie śmierdzisz. Bo tamten Jasiu, twój poprzednik z tyfusem: okropnie. Każdego dnia przed wyjściem musiałem wylać na niego pół litra wody kolońskiej. Tak śmierdział stajnią i odgrzewaną zupą...

 

Po dziesięciu minutach byłem już na ulicy, zamglone oczy nie wskazywały żadnego kierunku. Było za wcześnie na powrót do koszar. Przekląłem wszelką pustkę, na zewnątrz mnie i we mnie.

Stojąc nieruchomo na chodniku, przed wykonaniem pierwszego kroku w wilgotnym i lepkim powietrzu, rozejrzałem się szukając przyjaznego szyldu zapraszającego do wypicia kawy.


 

II

 

Żeby tylko padało. Cholera, konia z rzędem za potop – marudził niestrudzony.

Siedzieliśmy naprzeciw siebie w ocienionej części przedziału. Wiatr gorącymi podmuchami wnikał poprzez otwarte okno. Jeszcze godz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin