Wizyta u Minotaura - Arkadij i Gieorgij Wajner.pdf

(2699 KB) Pobierz
Księga pierwsza
Wejście do labiryntu
Rozdział pierwszy
Uśmiech królowej
Czasami to nie wychodziło. Powinno być wysokie, wręcz
krzyczące pizzicato, a zamiast tego był tępy, ciężki, nieruchomy
dźwięk. Z tyłu, tam gdzie jarzyły się lampiony, rozległ się
śmiech. Trwała duszna i gorąca wenecka noc. Damy
wachlowały się, a kawalerowie szeptali im do ucha
najwidoczniej coś miłego i frywolnego, gdyż uśmiechały się
miło i coś im odpowiadały... Antonio wciąż słyszał szmer
rozmów dobiegający z sali i dlatego przeklęte skrzypce
brzmiały jeszcze gorzej. Wreszcie ktoś głośno i wyraźnie
powiedział: „A taki był z niego przyzwoity snycerz!” Wówczas
Antonio zrzucił smyczek ze strun, a skrzypce wstrętnie
zaskrzypiały, widzowie zaś leniwie i obojętnie zaklaskali,
sądząc, że utwór na szczęście się już skończył...
Stradivari dowlókł się na sztywnych nogach do swojej
izdebki i tam długo pił wodę z dzbana, dopóki nie wysączył go
do ostatniej kropli. Woda była ciepła, jakby lepka i nie gasiła
pragnienia. Antonio ściągnął z głowy perukę i wytarł nią
rozgorączkowaną, spoconą twarz. Potem długo siedział
całkowicie bezmyślny i opustoszały, zmęczony i jakby nieżywy.
Ktoś zapukał do drzwi, ale on się nawet me odezwał, gdyż
kolacja u hrabiego Monziego byłaby dla niego teraz nieznośną
torturą, a zresztą teraz nie miało już najmniejszego znaczenia,
czy hrabia zechce mu nadal okazywać łaskawą pomoc — wszak
życie się już skończyło.
Ciemność i samotność nieco go uspokoiły, a jednocześnie
sprawiły, że Antonio poczuł się jeszcze bardziej samotny i
nieszczęśliwy. Zapalił łojówkę, po czym wyjął z torby podróżnej
szczypce i długie cienkie dłuto. Wziął skrzypce do rąk i ten gest
wyzwolił w nim nowy przypływ nienawiści. Pękaty, krótki
instrument z zadartym do gory gryfem przypominał zażywnego
genueńskiego kupca. Antonio oparł skrzypce o stół i wbił
metalowe żądło dłuta pod dekę. Skrzypce zaskrzypiały i ten
trzask, przerażony i ochrypły, też wzbudził w nim obrzydzenie.
Zwolnił kołki, zdjął sflaczałe, miękkie struny i uniósł dekę.
Zajrzał do środka.
Ze zdumieniem, jakby widział to po raz pierwszy, przyglądał
się Antonio grubym boczkom, bez sensu ustawionej duszy i
teraz wiedział już na pewno, że jest to do niczego nieprzydatny
śmieć. Boże, oświeć i naucz, jak powinno być, jak będzie
dobrze? Sygnaturka na dzwonnicy wybiła północ, gdzieś daleko
na redzie strzelił z działa neapolitański bryg pocztowy, czas
płynął, przesuwał się wolno i miarowo, jak woda w kanale za
oknem, a olśnienie nie przychodziło. Od okna ciągnęło
wilgocią, rybą, północną bryzą. Antonio wstał, zebrał ze stołu
części znienawidzonych skrzypiec, podszedł do okna i rzucił w
zieloną wodę głuche i nieme drewienka. Potem, nie zdejmując
kaftana i butów, rzucił się na wąskie łóżko, oparł głowę na
twardej poduszce z owczej wełny i gorzko zapłakał, wiedząc już
na pewno, że jego życie dobiegło kresu. Płakał długo, a łzy
rozmywały gorycz, unosiły jak rzeka dzisiejszą hańbę,
ogrzewały poduszkę. Wietrzyk wpadający przez okno poruszał
krótkie włosy na karku, chłodził rozgrzaną głowę, koił i wresz-
cie Antonio usnął.
A kiedy się obudził, słońce stało już wysoko i horyzont był
niewidoczny, gdyż błyszczące lustro wody stapiało się z
błękitnym niebem, po którym wiatr pędził kędzierzawe
chmurki. Jedynie cienkie dłutko i oksydowane szczypce na
stole przypominały mu, iż życie skończyło się już wczoraj.
Przypomniał to sobie i roześmiał się.
Tego dnia Antonio Stradivarius skończył dziewiętnaście lat.
Królowa uśmiechała się dobrotliwym, starczym uśmiechem,
a popękane szkło nakładało na jej twarz zmarszczki lekkiego
smutku Portret poniewierał się na podłodze i z miejsca, w
którym stałem, wydawało się, że królowa odrzuciła głowę do
tyłu i uważnie wpatrywała się w czerwone jesienne słońce,
wiszące nieruchomo we wschodnim oknie salonu.
— Dziewiąta szesnaście — powiedział ekspert Chalecki.
— Słucham? — zapytałem.
— Powiadam, że dojechaliśmy w ciągu ośmiu minut.
— Chwała Bogu! — uśmiechnąłem się. — Gdybyśmy tak
jechali jeszcze ze dwie minuty, byłoby po sprawie..
Ekspert zerknął na mnie z ukosa, chciał coś powiedzieć, ale
na wszelki wypadek dał spokój. Staliśmy w obszernym
przedpokoju przy drzwiach prowadzących do salonu i bez
pośpiechu przypatrywaliśmy się rozgardiaszowi panującemu w
pokoju, bowiem ów chaos był teraz dla nas święty i nietykalny,
jako irracjonalny porządek, tworzony przez człowieka, który tu
był przed nami. Przez złodzieja.
— Nie uważa pan, że wykrywalność przestępstw wzrosłaby
niepomiernie, gdyby można było zakonserwować miejsce ich
popełnienia?
— Nie rozumiem — powiedział ostrożnie Chalecki, spo-
dziewając się jakiegoś podstępu.
— Co w tym niezrozumiałego? Niedługo zakończymy
oględziny, wszystko sfotografujemy i opiszemy, a potem
przyjdą tu ludzie. Wielu różnych ludzi. I na zawsze zniknie
mnóstwo śladów i szczegółów, na które za pierwszym razem po
prostu nie mogliśmy zwrócić należytej uwagi...
— I cóż pan proponuje?
— Nic. Po prostu fantazjuję. Gdyby można było po
skończeniu oględzin opieczętować mieszkanie i przyjść tu jutro,
pojutrze, to zobaczylibyśmy tak wiele nowego...
— Wspaniały przykład pracy śledczej — powiedział kłótliwie
Chalecki. — Lepiej niech pan się postara wszystko to zobaczyć
już teraz. Poza tym nie jestem przekonany, czy właściciele tego
mieszkania zgodzą się pomieszkać u pana... kiedy będzie pan
szukał nie zauważonych od razu poszlak.
Roześmiałem się.
— Tak, w moich apartamentach trudno będzie zmieścić te
Zgłoś jeśli naruszono regulamin