Chabrey Francois - Agencja Kendall wie wszystko.pdf

(1178 KB) Pobierz
Chabrey Francois
Agencja Kendall wie wszystko
Tłumaczyła: Gabriela Kostanecka
Tytuł oryginalny:
Appel à Steve Kennedy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
— Paaanie! Paaanie!
Wołame to, ledwie dosłyszalne, dotarło do włochatych uszu Jo Higginsa.
Dochodziło skądś z daleka. w każdym razie z zewnątrz. Może dlatego, że Jo
Higgins. rozwalony pod nieczynnym wentylatorem, nie był w tym momencie
zbytnio wrażliwy.
Jedynym pragnieniem, do którego by się przyznał tego wczesnego popołu-
dnia, gorącego, ciężkiego i wilgotnego, było pragnienie oddania się krzepiącej
sjeście. Byłby się na ma zdecydował, mimo umowy zobowiązującej go do dyżuru
w barze, czynnego przez dwadzieścia godzin na dobę, od szóstej rano do drugiej
po północy, gdyby nie ten cholerny klient, śmierdzący rudzielec, który właśnie
przylazl przed godziną, coś tam gryzmolił w olbrzymim bloku liniowanego pa-
pieru, co dziesięć minut zamawiał piwo z beczki i wstawał tylko wtedy, kiedy
chciał się wysiusiać, albo wrzucić monetę do grającej szafy i nastawiać nie-
zmordowanie wciąż to samo. przeklętą płytę „Puppet on a string”., z tą cukier-
kowatą angielska śpiewaczką, Sandie Show Jakby w Stanach Zjednoczonych nie
było dosyć dobrych śpiewaczek.
— Paaanie! Paaanie!
Tym razem wołanie rozległo się znacznie bliżej. Posłyszał je nawet rudzielec
zakochany w Sandie Show i ręka z długopisem zawisła mu w powietrzu.
Jo Higgins podniósł głowę, zniechęconym ruchem odpędził natrętna muchę,
która jakby specjalnie uczepiła się go. by wyssać kroplę potu, spływającą mu po
policzku.
Miał dobrą pięćdziesiątkę ten bladawy, obwisły i nalany tłuszczem Jo Hig-
gins. Z całą pewnością nigdy by go nie wybrano za model do plakatu turystycz-
nego, wychwalającego uroki kalifornijskiej aury. A przecież urodził się w Kali-
fornii i tu mieszkał. Motel „Creen Corner”, który prowadził, był położony na
brzegu jeziora Mathews, na południowy wschód od Corony, a Corona to małe
miasteczko w Kalifornii, w hrabstwie Riverside, o czym wszyscy dobrze wie-
dzieli.
Motel liczył około dwudziestu domków, rozsianych w dawnym sadzie,
przekształconym na teren mieszkalny. Mieszkalny, dobre sobie! Jedynie akcjo-
nariusze spółki: „Prington, Prington, Prington” byli na tyle inteligentni, że na
razie inwestowali forsę swoich klientów w ten nieciekawy teren. Ową Inwestycją
był „Green Corner”. Jo Higginsa zatrudnili jako kierownika motelu.
Oprócz tych dwudziestu domków znajdował się tu jeszcze budynek główny,
mający parter i piętro. Na dole, na prawo — recepcja i biuro. Dalej bar
t
gdzie
można było coś zjeść, jeżeli kto był rzeczywiście głodny i nie żądał dań bardziej
skomplikowanych, niż parówki i paszteciki. Na pierwszym piętrze — mieszkanie
dla kierownika. Z tyłu mieścił się hangar, służący za magazyn I równocześnie za
garaż, nad garażem zaś dwa pokoje, każdy
7
maleńką łazienką. Jeden z nich był
zarezerwowany dla Natt. kelnerki z baru, jeżeli nie spała w mieście u przyjaciół.
Drugi pokój zajmowała na stałe Cyndhetia Long, to ta właśnie, która wołała.
Bez wątpienia był to głos Cyndhelii Long. który można było rozpoznać wśród
tysięcy innych;
— Paanie! Paanie!
Cyndhelia krzyknęła jeszcze raz, nim otworzyła drzwi i w tejże chwili zna-
lazła się w barze. Była to korpulentna Murzynka z Missisipi. Jeszcze młoda.
Widać to było po skórze mocno opinającej obfite ciało. Ale na skutek takiej tuszy
wszyscy uważali ją za znacznie starszą. Zresztą. kogo właściwie obchodzi wiek
Murzynki z Missisipi — sprzątaczki w kalifornijskim motelu?
W biegu musiała krzyczeć przez cały czas. Oddech miała krótki, obfite piersi
unosiły się i opadały w sposób imponujący. Podtrzymywała je obiema rękami.
— To dama spod siedemnastki... — z trudem udało się jej wykrztusić.
— Co takiego? — zapytał Higgins.
Nic nie rozumiał. Cyndhelia miała dziwny akcent, trudno ją było zrozumieć
nawet w normalnych warunkach, tym bardziej teraz, kiedy wbiegła zadyszana i
trzeba było nie lada mistrza, zęby odgadł, co ona mówi.
— Dama spod siedemnastki — powtórzyła Cyndhelia. — Nie żyje!
— Do diabła! — zaklął Higgins z taką miną, jakby mu cegła spadła na głowę.
Czegoś podobnego obawiał się od dłuższego czasu.
Jego motel nie był ani gorzej prowadzony, ani też bardziej uczęszczany, niż
jakikolwiek inny.
A właściciele, wydawało się. pozostawali z miejscową policją raczej w do-
brych stosunkach. Ale prawo statystyki działa nieuchronnie — w pewnym okre-
sie eksploatacji musi się zdarzyć jakaś seria niepowodzeń. A tu przecież od blisko
sześciu miesięcy nic poważnego się nie wydarzyło. I właśnie miało to nastąpić
dziś, kiedy kucharz i barman w jednej osobie nie przyszedł jeszcze do pracy,
kiedy kelnerka Natt miała dzień wolny, kiedy wszystko spadło na jego biedną
głowę i do tego wszystkiego jeszcze panował nieznośny upał.
— Jak to. nie żyje? — zapytał, podnosząc się z wysiłkiem. Spodnie i koszula z
jasnego, lekkiego lnu lepiły się do skóry.
Ale Cyndhelia nie dodała ani słowa więcej. Całą jej energię wyczerpał po-
spieszny bieg i krzyk. Teraz więc nie była zdolna do niczego więcej, jej twarz
lśniła od potu, a przerażone oczy mało nic wyłaziły z orbit. Otworzyła drzwi, aby
przepuścić szefa.
Nie zauważyła nawet rudzielca. Jo Higgins — również jakby zapomniał o
tym uciążliwym kliencie.
Jedyny w tej chwili klient baru „Green Corner” nie uronił najmniejszego
szczegółu z tej sceny. Zostawił na stole blok papieru, schylił się szybko i z torby
stojącej u stóp wydobył aparat fotograficzny. Był to typowy aparat fotoreportera,
z wmontowanym fleszem 1 obrotową wieżyczką, która umożliwiała wykorzy-
stanie czterech lamp.
Do domku numer siedemnaście, który znajdował się jakieś sto metrów od
recepcji, prowadziła aleja. wysypana żwirem.
Panował rzeczywiście straszliwy upał I nic ni# mąciło ciszy campingu. Go-
ście z ostatniej nocy wyjechali przed południem, żeby nie płacić za nową dobę,
jak to przewidywał regulamin. A goście na następną noc jeszcze się nie zgłosili.
Ci zaś. którzy zatrzymali się na kilka dni — byli i tacy — odbywali drzemkę.
Nie widać było żywej duszy, oprócz Cyndhelii i Jo Higginsa, a o kilka metrów
za nimi szedł rudzielec.
Domek nr 17, jak wszystkie inne, był zbudowany na palach, a do drzwi
wejściowych prowadziły trzy schodki, pomalowane na kolor jasnozielony, po-
dobnie jak story. Najpierw wchodziło się do małego hallu, w którym po lewej
stronie stała wielka szafa na bieliznę. Po prawej znajdowała się toaleta, również w
kolorze jasnozielonym, cala błyszcząca od luster i chromów. Dalej był pokój,
bardzo duży, bardzo jasny, bardzo gościnny, sympatyczny, pięknie umeblowany.
Pod siedemnastką stało wielkie francuskie łóżko. W innych domkach zainstalo-
wano łóżka - bliźniaki, tu jednak wstawiono łóżko francuskie, szerokie, olbrzy-
mie. Z kapą w kolorze, oczywiście, jasnozielonym.
Story obu okien niezupełnie opuszczono, tak że wpadało trochę światła.
Łóżko nie rozebrane, kapa leżała na swoim miejscu, zdjęto tylko dwie po-
duszki i położono na kapie. Jak gdyby ktoś chciał po prostu wyciągnąć się i
zdrzemnąć, podłożył poduszkę pod głowę, żeby było wygodniej.
Zresztą jeżeli chodzi o drzemkę, to osoba spoczywająca na łóżku zafundo-
wała ją sobie... ostateczną.
Leżała w poprzek łóżka, goła jak Pan Bóg ją stworzył.
W pokoju nie było zbyt ciemno, mimo to Jo Higgins wchodząc przekręcił
kontakt- Z lampy znajdującej się na plafonie spłynęło światło, wypędzając ze
wszystkich kątów cienie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin