Ballard J G - OGRÓD CZASU.rtf

(2052 KB) Pobierz

Ballard J G

OGRÓD CZASU

 

 

Miasto koncentracyjne

„Miasto koncentracyjne” zostało opublikowane w roku 1957, w roku pierwszego sputnika, u zarania Ery Kosmicznej. Pa­miętając dreszcz emocji, który wszyscy wówczas odczuli — znacznie silniejszy od wszystkiego, co czuliśmy później, nawet podczas lądowania Armstronga na Księżycu — musiało się to wydawać najmniej odpowiednią chwilą dla początkującego pisarza, żeby odwrócić się plecami do podróży międzyplane­tarnych i wyruszyć w zupełnie nowym kierunku, w głąb psy­chiki i czasu zamiast w głąb kosmosu. Ale od samego począt­ku — a było to zaledwie moje trzecie opowiadanie — byłem przekonany, że fantastyka naukowa, żeby przetrwać, musi

o              krok wyprzedzać rzeczywistość. Jeżeli dla reszty świata nastąpiła Era Kosmiczna, dla pisarza fantastyki naukowej była ona skończona. ,Miasto koncentracyjne" jest pierwszym opowiadaniem o tym, co nazwałem ,,kosmosem wewnętrznym”, a co jest obrazem supermiasta, będącego prawie dosłownie nieskończenie rozbudowanym mózgiem.

Rozmówki w południe na Milionowej Ulicy:

              Nie, tu jest Zachodnia Milionowa. Pan musi iść na Wschodnią 9775335.

              Dolar pięć za stopę sześcienną? Sprzedawać?

              Musi pan dojechać Ekspresem Zachodnim do 495 Alei, przesiąść się na schody ruchome Cżerwonej Linii i po­jechać tysiąc poziomów w górę do placu Dworcowego.

Stamtąd pójdzie pan w kierunku południowym i to będzie między 568 Aleją i 422 Ulicą.

              Zarwała się Dzielnica KEN! Blok pięćdziesiąt ulic na dwadzieścia zapadł się o trzydzieści poziomów.

              Posłuchaj tylko: „Piromani organizują masową uciecz­kę z więzienia. Policja ogniowa otacza Dzielnicę BAY”.

              To piękny licznik. Wykrywa już 0,005 procent tlenku. Kosztował mnie trzysta dolarów.

              Widział pan te nowe windy sypialne? W dziewięć minut pokonują trzy tysiące poziomów!

              Dziewięćdziesiąt centów zą stopę sześcienną? Ku­pować!

              Więc twierdzisz, że pomysł przyszedł ci we śnie? — warknął głos. — Jesteś pewien, że nikt ci go nie pod­dał?

              Nie — powiedział M. Bliski reflektor rzucał mu w twarz stożek brudnożółtego światła. Odwrócił wzrok od blasku i czekał, podczas gdy sierżant podszedł do biurka, zabębnił po nim palcami i znowu zwrócił się w jego stronę.

              Mówiłeś o tym z kolegami?

              Tylko o pierwszej teorii — wyjaśnił M. — O możli­wości latania.

              Przecież powiedziałeś mi, że ta druga teoria jest waż­niejsza. Dlaczego zatrzymałeś ją dla siebie?

M. zawahał się. Gdzieś na zewnątrz ze szczękiem prze­jeżdżał po estakadzie tramwaj.

              Obawiałem się, że nie zrozumieją, o co mi chodzi.

Sierżant roześmiał się.

              Chcesz powiedzieć, że uznaliby cię za wariata?

M. poruszył się na taborecie. Siedzenie było tak niskie, że uda miał jak kawały rozpalonej gumy.. Po trzech godzi­nach krzyżowych pytań nie bardzo mógł się skupić.

              Pomysł był dość abstrakcyjny. Brakowało słów, żeby go wyrazić.

Sierżant potrząsnął głową.

              Cieszę się, że to mówisz. — Przysiadł na biurku, przyglądał się M. przez chwilę, a potem podszedł do niego.

              Posłuchaj — powiedział konfidencjonalnie. — Robi się późno. Czy nadal twierdzisz, że obie teorie są słuszne?

M. spojrzał na niego.

              A nie są? — spytał.

Sierżant odwrócił się do człowieka stojącego w cieniu przy oknie.

              Tracimy tylko czas — warknął. — Przekażę go na psycho. Chyba widział pan dosyć, doktorze?

Lekarz spojrzał na swoje dłonie. Nie brał udziału w prze­słuchaniu, jakby znudzony metodami sierżanta.

              Chciałbym się jeszcze czegoś dowiedzieć — powie­dział. — Proszę mnie z nim zostawić na pół godziny.

Po wyjściu sierżanta lekarz usiadł za biurkiem i wyglą­dał przez okno słuchając jednostajnego szumu powietrza w szybie wentylacyjnym, dobiegającego z ulicy. Tu i ówdzie paliły się jeszcze światła stropowe, a o dwieście jardów dalej samotny policjant patrolował żelazne przejście nad ulicą, dzwoniąc w ciemnościach butami.

M. siedział na taborecie z rękami między kolanami, usiłując odzyskać czucie w zdrętwiałych nogach.

Wreszcie lekarz spojrzał na protokół oskarżenia.

Nazwisko              Franz M.

Poziom 549-7705-45 KNI Powód aresztowania... Włóczęgostwo

              Niech mi pan opowie ten sen — odezwał się wygi­nając w dłoniach stalową linijkę i spojrzał na M.

Wiek. Zawód Adres ,

20

Student

Zachodnia 783-cia m. 3599719,

              Myślę, że pan słyszał już wszystko — powiedział M.

              Chodzi o szczegóły.

M. poruszył się niespokojnie na taborecie.

              Nie ma wiele do opowiadania, a to, co pamiętam, jest niezbyt jasne.

Lekarz ziewnął. M. odczekał chwilę i zaczął recytować to, co już powtarzał dwadzieścia razy.

              Unosiłem się w powietrzu nad płaskim obszarem otwartej przestrzeni, jakby nad podłogą ogromnej areny. Ręce miałem rozpostarte i patrzyłem w dół, płynąłem...

              Stop! — przerwał mu lekarz. — Czy jest pan pewien, że nie płynął pan w wodzie?

              Nie — odparł M. — Jestem pewien, że nie. Wszędzie wokół mnie była wolna przestrzeń. To było najważniejsze. Nie było żadnych ścian. Nic tylko pustka. To wszystko, co pamiętam.

Lekarz przeciągnął palcem po skraju linijki.

              Niech pan mówi dalej.

              No i ten sen poddał mi myśl zbudowania latającej maszyny. Jeden ze znajomych pomógł mi ją zbudować.

Lekarz kiwnął głową. Nie patrząc sięgnął po protokół i zmiął go jednym ruchem dłoni.

              Zastanów się, Franz — zaprotestował Gregson. Za­jęli miejsca w kolejce w stołówce wydziału chemii. — To jest sprzeczne z zasadami hydrodynamiki. Skąd weźmiesz siłę nośną?

              Przypuśćmy, że miałbym sztywny płat jakiejś ma­terii — wyjaśniał Franz, podczas gdy przesuwali się wzdłuż lady. — Powiedzmy szerokości dziesięciu stóp, jak jeden z tych prefabrykowanych segmentów ścian, z uchwytami na spodniej powierzchni. I potem skoczyłbym z trybun na stadionie Coloseum. Co by się stało?

              Przebiłbyś dziurę w podłodze.

              Nie, poważnie.

              Gdyby to było odpowiedniej wielkości i nie rozsy­pało się, zsunąłbyś się w dół, jak strzała z papieru.

              Poszybowałbym — poprawił Franz. — Słusznie. Trzydzieści poziomów nad ich głowami przemknął ekspres międzymiastowy, wprawiając w drżenie stoliki i sztućce w stołówce. Franz zaczekał, aż doszli do stolika, i usiadł pierwszy, zapominając o jedzeniu.

              A gdyby dołączyć napęd, na przykład wentylator na baterię albo taką rakietę jak w windach sypialnych? Z mocą wystarczającą do pokonania ciężaru ciała. Co wtedy?

Gregson wzruszył ramionami.

              Gdybyś potrafił tym kierować, tobyś... — Zmarszczył czołó patrząc na Franza. — Jak to się nazywa? Mówiłeś nieraz.

              Latanie.

              W zasadzie, Matheson, urządzenie jest proste — powiedział Sanger, wykładowca fizyki, kiedy wchodzili do biblioteki nauk ścisłych. — Podstawowe zastosowanie prawa Venturiego. Ale po co to? Trapez spełniłby swoją rolę równie dobrze, a byłby'mniej niebezpieczny. Po pierwsze, zastanów się nad ogromną przestrzenią, jakiej by to wymagało. Nie sądzę, żeby komenda ruchu odniosła się do tego przychylnie.

              Wiem, że to nie byłoby możliwe tutaj — przyznał Franz. — Ale na dużej otwartej przestrzeni powinno się sprawdzić.

              Zgoda. Proponuję, żebyś czym prędzej porozumiał się z Ogrodem Strefowym na poziomie 347-25 — powiedział wykładowca ironicznie. — Jestem pewien, że przyjmą twój projekt z radością.

Franz uśmiechnął się grzecznie.

              To mi nie wystarczy. Miałem na myśli zupełnie wolną przestrzeń. Jakby w trzech wymiarach.

Sanger spojrzał na niego ze zdziwieniem.

              Wolna przestrzeń? Czy to nie sprzeczność w zało­żeniu? Cała przestrzeń jest zajęta i kosztuje po dolarze za stopę sześcienną. — Podrapał się w nos. — Czy zacząłeś już budować tę maszynę?

              Jeszcze nie.

              W takim razie radzę ci o tym zapomnieć. Pamiętaj, Matheson, zadaniem nauki jest konsolidacja istniejącej wie­dzy, systematyzacja i nowa interpretacja odkryć przeszłości, nie zaś pogoń za szalonymi mrzonkami.

Kiwnął głową i znikł wśród pokrytych kurzem półek. Gregson czekał na schodach.

              No i jak? — spytał.

              Zróbmy próbę dziś po południu — powiedział Franz. — Zerwiemy się z farmakologii. Znam ten skrypt Fleminga na pamięć. Poproszę doktora McGhee o dwie przepustki.

Wyszli z biblioteki i ruszyli wąską, ciemną uliczką na zapleczu wielkiego nowego gmachu laboratorium budo­wnictwa miejskiego. Przeszło siedemdziesiąt pięć procent studentów studiowało na wydziałach architektury i bu­downictwa, zaledwie dwa procent szło na nauki ścisłe. W re­zultacie biblioteki fizyki i chemii mieściły się w najstarszej części uniwersytetu, w dwóch skazanych na rozbiórkę ru­derach, w których dawniej mieścił się zlikwidowany obecnie wydział filozofii.

Z uliczki wyszli na plac uniwersytecki i zaczęli się wspinać po żelaznych schodach na następny poziom. W połowie drogi policjant ogniowy w białym kasku obszukał ich po­bieżnie detektorem i machnął im, żeby przechodzili.

              Co powiedział Sanger? — spytał Gregson, kiedy wyszli na 637 Ulicę i zbliżali się do stacji wind podmiejskich.

              On jest do niczego — odparł Franz. — W ogóle nie zrozumiał, co do niego mówię.

Gregson roześmiał się wstydliwie.

              Ja też nie jestem pewien, czy rozumiem.

Franz kupił bilet w automacie i wszedł na podest. Winda dzwoniąc zbliżała się powoli.

              Zaczekaj do popołudnia — krzyknął. — Zobaczysz coś niezwykłego.

Kierownik stadionu Coloseum postawił parafę na dwóch przepustkach.

              Studenci, co? W porządku — wskazał kciukiem dłu­gą paczkę, którą nieśli Franz i Gregson.. — Co tam macie?

              To jest przyrząd do mierzenia szybkości prądów po­wietrza — powiedział Franz.

Kierownik mruknął pod nosem i zwolnił kołowrót w wej­ściu.

Na środku pustej areny Franz rozwinął paczkę i złożyli model. Miał szerokie skrzydło z drutu i papieru w kształ­cie wachlarza, wąski kadłub z zastrzałami i wysoko zadarty ogon. i

Franz podniósł model i wypuścił go w powietrze. Prze­leciał dwadzieścia stóp i ślizgiem wylądował w drewnianych opiłkach.

              Wygląda na to, że jest stabilny — powiedział Franz. — Najpierw go weźmiemy na hol.

Wyjął z kieszeni motek szpagatu i przywiązał koniec do dziobu modelu. Kiedy pobiegli, model uniósł się łagodnie w powietrze i leciał za nimi wokół areny stadionu na wyso­kości dziesięciu stóp.

              Wypróbujmy teraz rakiety — powiedział Franz. Poprawił umocowanie skrzydeł i ogona i w uchwytach z dru­tu osadził nad skrzydłem trzy rakietki fajerwerkowe.

Stadion miał czterysta stóp długości i dwieście pięćdzie­siąt stóp wysokości. Zanieśli model na koniec areny i Franz odpalił rakietki.

Strzelił płomień i model zaczął nabierać prędkości, już był na wysokości dwóch stóp, ciągnąc za sobą jasny ogon kolorowego dymu, kiwając się łagodnie z boku na bok. Nagle ogon zajął się płomieniem. Model poszedł ostro w górę, pod sam sufit, stracił pęd w ostatniej chwili omal nie ude­rzając w jedną z lamp, i zarył w trociny.

Podbiegli do niego i zadeptali resztki ognia.

              Franz! — krzyczał Gregson. — To nieprawdopo­dobne! To naprawdę działa.

Franz kopnął rozbity kadłub.

              Jasne, że działa — powiedział niecierpliwie. — Ale, jak powiedział Sanger, co komu z tego?

              A co ma być? To lata. Jeszcze ci mało?

              Nie. Chcę mieć taki duży, żeby uniósł mnie.

              Franz, opanuj się. Bądź rozsądny. Gdzie mógłbyś na tym latać?

:— Nie wiem — powiedział Franz ze złością. — Ale musi być gdzieś takie miejsce!

Kierownik stadionu z dwoma pomocnikami biegli w ich stronę uzbrojeni w gaśnice.

              Schowałeś zapałki? — spytał Franz pośpiesznie. — Zlinczują nas, jeżeli wezmą nas za piromanów.

W trzy dni później Franz wybrał się windą 150 poziomów w górę na 677-98, gdzie mieściło się Okręgowe Biuro Nie­ruchomości.

              Wielkie roboty prowadzone są w sąsiednim sektorze między 493 a 554 Ulicą — poinformował go urzędnik. — Nie wiem, czy to pana urządza. Sześćdziesiąt przepznic na dwadzieścia na piętnaście poziomów.

              Nie ma nic większego? — spytał Franz.

Urzędnik spojrzał na niego.

              Większego? Nie. Czego pan szuka? Chce się pan na­bawić agorafobii?

Franz wyprostował mapy rozłożone na kontuarze.

              Chciałbym znaleźć miejsce mniej więcej ciągłych wy­burzeń. Długości dwustu do trzystu przecznic.

Urzędnik potrząsnął głową i wrócił do swoich papierów.

              Nie chodził pan do szkoły budowlanej? — spytał pogardliwie. — Miasto tego nie wytrzyma. Sto przecznic to jest maksimum.

Franz podziękował mu i wyszedł.

Ekspres Południowy dowiózł go na miejsce robót w ciągu dwóch godzin. Wysiadł tam, gdzie zaczynał się objazd, i prze­szedł pieszo trzysta jardów do końca poziomu.

Ulica, brudna, ale ruchliwa arteria pełna sklepów odzie­żowych i małych przedsiębiorstw, biegnąca przez wielki, grubości dziesięciu mil Sześcian Przemysłowy B.I.R., koń­czyła się nagle plątaniną poszarpanych prętów zbrojenio­wych i betonu. Nad skrajem zbudowano stalową poręcz i Franz spojrzał spoza niej w głąb jamy długiej na trzy mile, szerokiej na milę i głębokiej na tysiąc dwieście stóp, którą tysiące inżynierów i robotników wygryzło w tkance Miasta.

Osiemset stóp pod nim nieskończone szeregi ciężarówek i wagonów wywoziły gruz, i chmury pyłu kłębiły się w ośle­piającym blasku łukowych lamp z sufitu. Na jego oczach łańcuch wybuchów odciął ścianę po lewej stronie i cały fronton osunął się powoli na dno, odsłaniając idealny prze­krój przez ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin