Antologia SF - Stało się jutro 25 - Węzeł.pdf

(507 KB) Pobierz
1170460328.001.png
Stało się jutro
Węzeł
Opowiadań fantastycznych zbiór dwudziesty piąty
Gabriela Górska
Zatrute morze
— To ryzykowna sprawa.
— Wiem.
Odsiew może być duży. Zbyt wiele elementów niemożliwych do przewidzenia. Zupełnie
przypadkowych.
— Inaczej nie da się zrobić. Kreatorem psychiki musi być inna osobowość. Matrycę
animacyjną trzeba każdorazowo zaczerpnąć z prądów mózgu i tylko mózg — myślący — może
stać się katalizatorem, dać bodziec, rozpoczynając cały proces…
Wzniesiony ponad plażą rozległy taras kawiarni od godziny znajdował się w pełnym słońcu;
pasiaste parasole nakrywały stoliki skąpymi plamami cienia, który nie zachował już ani odrobiny
porannego chłodu. Chłopiec pocił się w trykotowej koszulce; nieruchomy na swoim, zbyt niskim dla
ośmioletniego dziecka, lekkim, biało lakierowanym kawiarnianym krzesełku, sztywno wyprostowany
nad porcją nietkniętych lodów, tkwił jakby w zawieszeniu pomiędzy dwoma głosami: napiętym,
histerycznie wysokim głosem matki, a obojętnym, znużonym — ojca, rozlegającymi się na przemian
w dusznym i rozprażonym powietrzu. Nie słuchał, co mówili; być może w jakiejś chwili zrozumiał,
że — tak naprawdę — słowa nie mają tu żadnego znaczenia, że liczą się tylko głosy: nieprzyjazne,
skłócone, budujące wokół tych dwojga niewidoczny, a przecież niemożliwy do przebycia mur.
Chciało mu się płakać i nie wiedział dlaczego, jak nie pojmował, skąd biorą się wciąż na nowo te
łzy — jeszcze nie w oczach, jeszcze jak gdyby w gardle, zaciskając je tak, jakby utkwiła tam jedna z
jego twardych i gładkich, szklanych kulek do gry. Odwrócił głowę i zaczął patrzeć na oddzielone
ścianą plexiterralu morze. Nieruchome, nie pomarszczone nawet przybrzeżną falą, wyglądało jak
ciemnobłękitna płyta, czasami tylko odbijająca niespodziewane lśnienia, ostre jak igły wypływające
na jej gładką powierzchnię z mroku niewidocznego dna. Chłopiec nigdy jeszcze nie widział morza;
odsunął się od stołu, przewiesił całym ciałem przez metalową barierkę i — czując rozgrzany metal
przyciśniętym doń brzuchem, parzący nawet przez materiał koszulki — patrzył i patrzył, aż owe
dalekie lśnienia zaczęły roztapiać się i rozmazywać, gdy wreszcie uległ, pozwalając łzom zbierać się
pomiędzy powiekami szeroko otwartych oczu (pamiętał, że jest już duży i że to wstyd tak się mazać,
więc chciał, żeby łzy nie zaczęły mu kapać i żeby tamci — wciąż oddzieleni, osobni za murem
swojej rozmowy, nie mogli tych łez zobaczyć).
— Patrz, co on znów wyprawia. Vaine, nie wychylaj się, spadniesz! Vaine, czy słyszysz? Och, on
jest coraz bardziej nieznośny! Tak samo zamknięty w sobie i uparty jak ty!
— Może nie byłby taki, gdyby miał matkę, którą obchodzi coś jeszcze poza konkursami belonga,
kli–kli–kli–terkiem i quizem w stereowizji!
— Vaine, słyszałeś chyba, co się mówi do ciebie? Chłopiec przestał przyglądać się wodzie,
wyprostował się, usiadł. Przez chwilę jeszcze widział niezbyt wyraźnie te dwie gniewne twarze;
roztapiały się we mgle. Siedząc sztywno pod ich podejrzliwymi spojrzeniami, przełykając nerwowo
ślinę, pomyślał, że wcale go nie lubią, nie lubią już od dawna, że nie jest im potrzebny — żadnemu z
nich. Twarda kulka wróciła, znów czuł ją w gardle; żeby się nie rozpłakać, zacisnął ręce na brzegu
stołu (zaciśnięte, zaraz zaczęły mu się pocić), odchylił się na krześle i zaczął bujać na jego dwóch
nogach. Wiedział, że żadne z nich nie może na to patrzeć, i nie rozumiał, po co to robi, skoro chce
tylko, żeby przestali zwracać na niego uwagę i zajęli się sobą, choćby nawet to, co robili, miało być
dalszym ciągiem ich nigdy nie kończącej się kłótni. Ale nie mógł inaczej, coś pchało go do tego, żeby
sprzeciwiać się wszystkim — nawet samemu sobie. Kiedy próbował zastanowić się, dlaczego tak z
nim jest, skądś — może znad ściany plexiterralu, znad odległego morza — nadleciał wątły powiew,
przejął go chłodem, przygładził zwilgotniały wicherek jasnych włosów.
— Przestań się wreszcie kręcić z tym krzesłem, Vaine. I nie patrz tak na mnie! Boże, jakie
nieinteligentne spojrzenie ma czasami to dziecko! Mógłbyś raz w życiu zająć się twoim synem,
Nearht, pójść z nim do psychoneuriatry… On jest co najmniej dziwny… Ale ciebie to nie obchodzi,
jak zresztą wszystko… Jedz lody. Vaine, nie podsłuchuj.
Od dawna roztopione, mdłą, rzadką papką wypełniały koliste zagłębienie pucharka — nie musiał
nawet patrzeć na jego zawartość, by wiedzieć, że nie przejdzie mu ona przez gardło. Ze spuszczoną
głową, grzebiąc bez przekonania w biało–różowej brei, powiedział — po raz trzeci już tego dnia:
— Ja chciałbym iść na plażę.
Tym razem nie mogli już udawać, że tego nie słyszą.
Wymienili spojrzenia, jak gdyby każde z nich chciało zmusić do odpowiedzi to drugie. Matka
załamała się pierwsza:
— Co za bzdury! Nie pójdziesz! Wiesz dobrze, że plaża nie jest do chodzenia.
— Mogłem chodzić nad wodę w zeszłym roku, a przecież byłem mniejszy. O cały ten rok.
— Ale to było jezioro, nie morze, Vaine. Nikt, żaden człowiek, nie zbliża się do morza.
— Dlaczego?
Na to pytanie nie było odpowiedzi; wiedział, że jej nie będzie, zanim je zadał. Nikt nie chciał mu
powiedzieć, czemu nie wolno pływać, kąpać się i podchodzić do morza. Odwrócił głowę i wpatrzył
się w nie znowu: odległe, gładkie, wybrzuszało się czasem łagodną, senną falą; pomyślał, że jest
żywe i że oddycha — jak jakieś wielkie zwierzę. Zwierzę widocznie groźne, skoro dorośli bali się
go tak bardzo, że aż bawili się sami z sobą w ową lękliwą zabawę—nie zabawę, jaką on kiedyś
wynalazł sobie, gdy przerażała go ciemność: natychmiast po zgaszeniu lampy zamykał oczy starając
się uwierzyć, że wcale ciemno nie jest i — gdy uchyli powiek — zobaczy zaraz światło. Oni,
dorośli, robili coś, co było bardzo podobne do tego jego oszustwa: udawali, że morza nie ma, starali
się nie patrzeć, nie widzieć, że ono jednak jest. W każdej minucie zachowywali się tak, jak gdyby
połyskliwa woda, ciągnąca się po horyzont, była holowizyjnym obrazem, znikającym natychmiast po
naciśnięciu włącznika. A nawet jakby liczyła się jeszcze mniej: o holozłudach mówili przecież
czasem, chwalili jedne, krytykowali drugie, zazdrościli sąsiadom, którym udało się wyszperać coś
całkiem specjalnego, czego w swoich zestawach nie miał dotychczas nikt. Próbował to zrozumieć,
ale nie udawało się, nie mógł. Więc pogodził się z myślą, że to jest jeszcze jedna z tych rzeczy zbyt
trudnych dla ośmioletniego chłopca — jak zasada działania mikromaksu, pilotowanie grawistatu albo
wykresy ojca; jedna z tych spraw, o jakich starsi mówią: ..zrozumiesz, jak dorośniesz”.
Upał wzrósł jeszcze, powietrze drgało od żaru. Siedzący wokół ludzie skupiali się przy stolikach,
by zmieścić się w cieniu parasoli; ich twarze w rozproszonym, łagodnym świetle sączącym się przez
napięty plastyk były zielone, żółte, czerwone i granatowe — zależnie od koloru pasów, jakie mieli
nad sobą. Odwróceni plecami od plaży i od morza, wygodnie rozłożeni w lekkich, wyplatanych
fotelach, patrzyli z wysokości tarasu na wczasowe miasteczko: kolorowe skwery i wesołe ulice,
białe domy w glicyniach, kapryfolium w słońcu, barwne, trójkątne flagi powiewające na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin