nowa atlantyda_kr33.doc

(526 KB) Pobierz
nowa atlantyda

 

Ursula K. Le Guin

 

Nowa Atlantyda

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Monika Dutkowska & Anna Kraśko

 

 


1.

 

NOWA ATLANTYDA

 

Wracając z Tygodnia na Łonie Przyrody siedziałam w autobusie obok dziwnego mężczyzny. Przez długi czas nie odzywaliśmy się do siebie; ja cerowałam pończochy, a on czytał. Kilka kilometrów przed Gresham autobus zepsuł się. Kłopoty z kotłem jak to się zwykle zdarza, kiedy kierowca robi wszystko, żeby wydusić z wozu ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Był to Ponaddźwiękowy, Ponadwizyjny Dalekobieżny Węglowiec, wersji Deluxe z Domowymi Wygodami, to znaczy z toaletą i dość wygodnymi fotelami; w każdym razie wygodne były te, które nie wypadły jeszcze z szyn mocujących. Wszyscy siedzieliśmy w autobusie, bo padał deszcz. Zaczęliśmy rozmawiać, jak to na ogół bywa, kiedy maszyna psuje się i mamy nieplanowany postój. Mężczyzna uniósł broszurę, którą czytał, i poklepał ją. Wyglądał ascetycznie i po belfersku gestykulował rękoma.

- Ciekawe - zagadał. - Czytam właśnie, że z głębin morza wyłania się nowy kontynent.

Błękitne pończochy były beznadziejne. Żeby cerować, trzeba jeszcze mieć coś oprócz dziur.

- Z jakiego morza?

- Jeszcze nie wiedzą. Większość specjalistów uważa, że z Atlantyku. Ale są oznaki, że to samo dzieje się na Oceanie Spokojnym.

- Czy nie za ciasno zrobi się na oceanach? - zapytałam nie do końca poważnie. Byłam trochę kąśliwa przez tę przerwę w podróży i pończochy; takie ciepłe, kiedyś mi dobrze służyły.

Znów klepnął dłonią broszurę i bez cienia uśmiechu potrząsnął głową.

- Nie - odparł. - Stare kontynenty giną pod wodą, żeby ustąpić miejsca nowym. Widać to gołym okiem.

Rzeczywiście. Wyspa Manhattan leży zalana czterema metrami wody przy odpływie, a na placu Ghirardelli mieszkają teraz ostrygi.

- Sądziłam, że woda podnosi się wskutek topnienia biegunów.

Znowu potrząsnął głową.

- Też. Z powodu efektu cieplarnianego Antarktyda może okazać się niezdatna do zamieszkania. Ale czynniki klimatyczne nie tłumaczą wynurzenia się nowych albo, kto wie, może i bardzo starych, kontynentów na Atlantyku i Pacyfiku. - Wyjaśniał mi ruch mas kontynentalnych, ale mnie tymczasem urzekł pomysł mieszkania na Antarktydzie i na chwilę oddałam się marzeniom. Wyobrażałam ją sobie jako białoniebieski, pusty cichy teren, a za górą Erebus, gdzie nie wschodzi słońce, rozświetlony złotawą łuną od pół nocy. Niewielu ludzi tam mieszkało; oni też byli cisi, ubrani w białe krawaty i fraki. Niektórzy z nich nosili oboje i altówki. Biały ląd długą ciszą zmierzał na południe, w kierunku bieguna.

I tak się składa, że akurat w przeciwną stronę niż rekreacyjny teren Górzystego Zakątka Przyrody.

Zmęczyły mnie te wakacje. Nie miałam pretensji do współwczasowiczek, mieszkanek internatu, ale makaron na śniadanie i tyle organizowanych gier sportowych...

Cieszyłam się na myśl o pieszej wycieczce do Narodowego Rezerwatu Leśnego, największego lasu, jaki ostał się na terenie Stanów, lecz drzewa wcale nie wyglądały tak jak na pocztówkach i w folderach Federalnego Biura Upiększania. Rosły rachityczne i wszystkie miały maleńkie plakietki informujące, jak związek je sadził. W gruncie rzeczy więcej tam było zielonych stołów śniadaniowych i cementowych przybytków „Dla Kobiet” i „Dla Mężczyzn” niż drzew. Las okalały druty pod napięciem, żeby powstrzymać od wejścia osoby nie upoważnione. Strażnik opowiadał o górskich sójkach, „zuchwałych małych złodziejach”, które, jak mówił: „znienacka nadlatują i wyrywają turystom kanapki”. Nie widziałam jednak żadnych sójek. Może dlatego, że nasza wyprawa przypadła akurat na cotygodniową dobę Walki z Nadmiarem Kalorii! Dzień obowiązujący wszystkie kobiety, więc nie miałyśmy kanapek. Gdybym ujrzała jakąś górską sójkę, być może sama byłabym gotowa wyrwać jej kanapkę. Tak czy owak, miałam za sobą wyczerpujący tydzień i żałowałam, że nie zostałam w domu i nie ćwiczyłam, mimo że straciłabym tym samym całą tygodniówkę, ponieważ siedzenie w domu oraz ćwiczenie gry na altówce w rozumieniu Federalnego Związku Związków nie liczy się jako dopełnienie obowiązku rekreacji.

Kiedy wróciłam z wycieczki na Antarktydę, mężczyzna znów czytał. Zerknęłam na jego broszurę i to właśnie wydało mi się dziwne. Broszura nosiła tytuł: „Zwiększenie wydajności w państwowych szkołach dla księgowych” i jeden akapit tekstu, na który rzuciłam okiem, przekonał mnie, że nie było tam ani słowa o wynurzaniu się nowych kontynentów.

Ani jednego nawet słowa.

Potem musieliśmy wysiąść i pójść na piechotę do Gresham, gdyż zdecydowano, że wszystkim nam najlepiej zrobi przesiadka na Szybką Linię Transportową Okręgu Wielkiego Portland. Ponieważ tyle zdarzało się awarii, autobusowe towarzystwo czarterowe nie miało już sprawnych autobusów, które mogłyby po nas podjechać. Szliśmy w deszczu i było dość nudno z wyjątkiem fragmentu trasy, kiedy mijaliśmy Komunę Zimnej Góry. Teren otoczony był murem, żeby nie plątał się tam nikt niepowołany, a duży neon nad wejściem informował, że to właśnie KOMUNA ZIMNEJ GÓRY.

Widzieliśmy nawet ludzi w najprawdziwszych dżinsach i chustach ponczo, którzy przy autostradzie sprzedawali turystom paski z makramy, odlewane w piasku świece i chleb sojowy. O czwartej czterdzieści wsiałam w Gresham do Odrzutowego Pociągu Szybkiej Linii Transportowej Okręgu Wielkiego Portland, który jechał do Burnside i Wschodniej 230, a późnej przeszłam do 217-ej, skąd odjechałam autobusem do Skrótu Goldschmidta i przesiadłam się na autobus wahadłowy, który też miał kłopot z kotłem, zatem do śródmiejskiego węzła transportowego dotarłam dopiero dziesięć po ósmej.

Autobusy odchodzą stamtąd co sześćdziesiąt minut o równych godzinach, zamówiłam więc sobie bezmięsnego hamburgera w Jadłodajni Pod Grubym Na Palec Stekiem w Langhorn, zapakowałam się do autobusu o dziewiątej i na dziesiątą dojechałem do domu. Kiedy weszłam do mieszkania, pstryknęłam przełącznik, żeby zapalić światło, ale nadal nie było prądu. W Zachodnim Portland mieliśmy już od trzech tygodni przerwę w dostawie energii. Po omacku szukałam świec w ciemnościach i minęła co najmniej minuta, nim zauważyłam, że ktoś leży na łóżku.

Wpadłam w panikę i znów spróbowałam zapalić światło.

W chudym, długim wzgórku domyśliłam się leżącego mężczyzny. Pomyślałam, że jakiś złodziej wdarł się do mnie pod moją nieobecność i umarł. Otworzyłam drzwi, żebym mogła szybko stamtąd uciec albo żeby przynajmniej ktoś usłyszał mój ewentualny krzyk.

Potem udało mi się opanować na tyle, by przestać się choć na chwilę trząść i zapalić zapałkę.

Podeszłam do łóżka.

Światło mu przeszkadzało. Odchrząknął chrapliwie i odwrócił głowę. Ujrzałam obcego człowieka, ale jego brwi były mi znajome, rozstaw zamkniętych powiek też...

Obudził się, kiedy tak stałam nad nim ze świeczką w ręku. Roześmiał się i rozespany mruknął:

- Ach, moje Psyche, z miejsca, które zwą świętą ziemią!

Żadne z nas nie rozczulało się nadmiernie nad spotkaniem. Owszem, okazało się niespodziewane, ale to że w końcu był ze mną, wydawało się bardziej naturalne niż to, że go wcześniej nie było. Poza tym za bardzo czuł zmęczenie, żeby mieć siły na okazywanie uczuć.

Leżeliśmy razem w ciemności i on opowiadał, jak to go przed terminem wypuszczono z Obozu Rehabilitacyjnego ze względu na uszkodzenie kręgosłupa, jakiego doznał w wypadku w żwirowni i jak to ktoś na górze, w obawie, że jego stan zdrowia może się niebezpiecznie pogorszyć, postanowił go zwolnić. Gdyby umarł w Ośrodku, znów zrobiły się szum w prasie za granicą, a przecież i tak świat ciągle huczał od plotek o Obozach Rehabilitacyjnych i Federalnym Stowarzyszeniu Szpitali, w których na skutek rozmaitych chorób wciąż dochodziło do zgonów. A w końcu jest trochę naukowców za granicą, którzy słyszeli o Simonie, bo ktoś w Pekinie opublikował jego dowód słuszności Hipotezy Goldbacha. No więc puścił go przed czasem z ośmioma dolarami w kieszenie czyli dokładnie z tym, co miał przy sobie, kiedy go aresztowali. I trudno mieć do nich o to pretensje. Z Coeur D’Alene w stanie Idaho wracał do domu na piechotę bądź stopem. W Walla Walla miał dwudniowy postój, kiedy wsadzili go do ciupy za jazdę autostopem. Opowiadając to wszystko niemal zasypiał co chwilę, aż wreszcie, gdy skończył opowieść, zasnął na dobre. Potrzebował kąpieli i zmiany ubrania, ale nie chciałem go budzić. Poza tym sama też padałam ze zmęczenie.

Leżeliśmy zetknięci bokami; Simon trzymał głowę na moim ramieniu. Myślę, że nigdy dotąd nie byłam taka szczęśliwa. Nie. Ale czy to jest właśnie szczęście? To coś, co się szerzej rozlewa, co jest mroczniejsze i bardziej przypomina wiedzę, a może noc: to radość.

* * *

Od dawna spowijała nas ciemność. Od bardzo dawna. Wszyscy byliśmy niewidomi i czuliśmy zimno, wszechogarniające, nieruchome, ciężkie zimno. Nie mogliśmy nawet drgnąć.

Trwaliśmy w bezruchu. Nie mówiliśmy. Mieliśmy zamknięte usta, ściśnięte zimnem i ciężarem.

Mieliśmy zaciśnięte powieki. Unieruchomione członki. Unieruchomione mózgi. Od jak dawna?

Czas nie istniał; jak długo trwa śmierć? I czy jest się martwym jedynie po życiu, czy przed życiem też? Naturalnie, że myśleliśmy, o ile w ogóle myśleliśmy, że jesteśmy martwi, ale nie pamiętaliśmy, czy żyliśmy wcześniej.

Nadeszła zmiana. Chyba najpierw zmieniała się siła nacisku, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Powieki są bardzo czułe na dotyk. Musiały już być zmęczone tak długim zamknięciem.

Nacisk na nie zmniejszył się cokolwiek i otworzyły się. Ale tego nie mogliśmy przecież widzieć.

Zbyt było zimno, żebyśmy w ogóle mogli coś odczuwać. Niczego nie widzieliśmy. Otaczała nas czerń.

Ale wtedy - „wtedy”, bo wydarzenie to stworzyło czas, stworzyło przedtem i potem, blisko i daleko, teraz i wtedy. No więc „wtedy” ukazało się światło. Jedno światło. Jedno małe, dziwne światełko, które mijało nas wolno, nie wiadomo w jakiej odległości.

Przesuwający się mały, zielonkawobiały, nieco rozmazany punkt jasności.

„Wtedy” musieliśmy mieć otwarte oczy, bo zobaczyliśmy tę jasność. Zobaczyliśmy moment.

Moment jest punktem światła. W ciemności bądź w morzu światła, moment jest mały i porusza się, ale powoli. A „potem” znika.

Nie przyszło nam do głowy, że może być jeszcze następny. Nie mieliśmy powodu przypuszczać, że może istnieć coś więcej niż jedno. Już jedno było wystarczająco cudownym zdarzeniem: że w tej bezgranicznej ciemności, w ciężkim, gęstym, nieruchomym zimnie, w tej bezczasowej, zawieszonej w próżni, bezkresnej czerni pojawiło się raz malutkie, zamazane ruchome światełko! Wystarczy tylko raz stworzyć czas, myśleliśmy sobie.

Ale byliśmy w błędzie. Różnica miedzy „raz” i „więcej niż raz” jest całą różnicą tego świata. W gruncie rzeczy ta właśnie różnica jest właśnie całym światem.

Światło wróciło.

To samo, czy może inne? Nie sposób powiedzieć.

Ale „tym razem” zaczęliśmy się nad nim zastanawiać: czy jest małe i blisko nas, a może duże i odległe? Znów nie znaleźliśmy odpowiedzi. Ale zauważyliśmy coś w sposobie poruszania się światła, jakiś ślad niepewności, jakąś ostrożność w ruchu, która nie pasowała do czegoś dużego i dalekiego. Na przykład do gwiazd. Zaczęliśmy przypominać sobie gwiazdy.

Gwiazdy się nie wahały.

Możliwe, ze ich godny i pewny krok po niebie był jedynie złudzeniem wynikłym z odległości. Być może, tak naprawdę, mknęły w szaleńczym pędzie jako przeogromne, rozpalone cząstki pierwotnej bomby wyrzuconej w kosmiczną ciemność. Tyle że czas i odległość łagodzą każdą mękę. Jeżeli wszechświat, co prawdopodobne, powstał w wyniku destrukcji, gwiazdy, które oglądaliśmy, nie zdradzały nam tej tajemnicy. Pozostawały niewzruszenie spokojne.

Planety jednak... Zaczęliśmy przypominać sobie planety. One przechodziły bolesne zmiany: w wyglądzie i torze orbit. W pewnej porze roku Mars zmieniał kierunek i w morzu gwiazd zaczynał orbitować pod prąd. Wenus jaśniała bardziej lub mniej w zależności od tego, w jakiej akurat znajdowała się fazie: w nowiu, pełni, czy może w półkwadrze. Merkury, niczym drżąca kropla deszczu, trząsł się na nieboskłonie zabarwionym jutrzenką. Światło, które właśnie oglądaliśmy, miało podobną cechę: niespokojnie drgało. Widzieliśmy, bez wątpienia, jak zmieniło kierunek i pożeglowało z powrotem. Stawało się coraz mniejsze i słabsze, mrugnęło - jakieś zaćmienie? - i z wolna zniknęło.

Z wolna, ale nie dość wolno jak na planetę.

I wtedy - to już trzecie „wtedy”! - pojawił się ten niewątpliwie, najprawdziwszy Cud Świata, Magiczny Numer, patrzcie, patrzcie, nie uwierzycie własnym oczom, mamo, zobacz, co ja umiem zrobić...

Siedem świateł w szeregu. Zbliżają się całkiem szybo gwałtownymi susami od lewej do prawej. Z prawej do lewej, nieco wolniej, suną dwa przyćmione, zielonkawe światła. Dwa światła zatrzymują się, mrugają, robią w tył zwrot i czym prędzej zaczynają falować z lewej na prawą. Siedem świateł nabiera prędkości i dogania je. Dwa światła na krótko jaśnieją desperacko, mrugają i... już ich nie ma.

Siódemka zawisa na chwilę w bezruchu, stopniowo zlewa się w pojedynczą smugę, zawija w przeciwną stronę i po trochu znika w bezbrzeżnej ciemności.

Ale w mroku pojawiają się już inne światła, wiele innych świateł: lampy, kropki, szeregi, iskierki.

Jedne na wyciągnięcie ręki, inne w oddali. Jak gwiazdy, chociaż gwiazdami nie są. Nie oglądamy przecież wielkiego Istnienia, jedynie małe życia.

* * *

Rankiem Simon opowiedział mi więcej o Obozie, ale dopiero wtedy, gdy sprawdził, czy w mieszkaniu nie ma podsłuchu. W pierwszej chwili myślałam, że poddano go działaniu modulacji zachowania i stąd ta paranoja. Nigdy wcześniej nas nie inwigilowano. A ja w końcu mieszkałam samotnie przez ponad półtora roku i na pewno nikt nie oczekiwał, że będę z sobą rozmawiać. Ale Simon stwierdził:

- Mogli się spodziewać, że przyjdę tutaj.

- Ale cię przecież wypuścili!

A on leżał na łóżku i głośno śmiał się ze mnie. No więc sprawdziłam wszystko, co tylko przyszło mi do głowy. Nie znalazłam żadnego mikrofonupluskwy, ale stwierdziłam, że ktoś chyba grzebał w moich szufladach, gdy odbywałam ustawowy Tydzień Na Łonie Przyrody. Wszystkie zapiski Simona i tak daliśmy na przechowanie Maxowi, więc rewizja nie stanowiła zagrożenia. Zrobiłam herbatę na prymusie, umyłam i ogoliłam Simona w gorącej wodzie z czajnika - miał gęsty zarost, którego chciał się pozbyć z powodu wszy zawleczonych z Obozu - i właśnie wtedy znów mówił o Obozie. Tak naprawdę niewiele mi opowiedział, ale i to niewiele zupełnie wystarczyło.

Stracił na wadze jakieś dwadzieścia kilo. A ponieważ przed Obozem ważył raptem niecałe siedemdziesiąt, niedużo ciała mu zostało. Kolana i nadgarstki sterczały mu spod skóry niczym ostre skały. Miał opuchnięte, pokancerowane stopy zniszczone obozowym obuwiem; nie odważył się w ciągu ostatnich trzech dni marszu choćby raz zdjąć buty po drodze, ponieważ bał się, że nie będzie ich mógł z powrotem włożyć. Kiedy musiał się ruszyć albo usiąść, żebym go umyła, zamknął oczy i spytał:

- Czy naprawdę tu jestem? Czy ja jestem tutaj?

- Tak - odpowiedziałam. - Jesteś tu. Ale nie rozumiem, jakim cudem w ogóle tu dotarłeś.

- Och, nie było tak źle, póki byłem w ruchu. Wystarczy tylko wiedzieć, dokąd się idzie, wystarczy mieć jakieś miejsce na ziemi. Wiesz, jest trochę takich ludzi w Obozie, którzy gdyby ich nagle wypuścić, nie mieliby dokąd pójść. Nie wiedzieliby, w którą iść stronę. Po prostu nie wolno stanąć w miejscu. To najważniejsze. Teraz tylko kręgosłup mi dokucza.

Kiedy musiał przejść do łazienki, poruszał się jak dziewięćdziesięcioletni starzec. Nie mógł wyprostować pleców, szedł zgarbiony w dziesięcioro, powłócząc nogami. Pomagałam mu nałożyć czyste ubranie. Gdy znów układał się na łóżku, wyrwał mu się z gardła krzyk bólu, przypominający darcie grubego papieru. Chodziłam po pokoju i układałam rzeczy.

Prosił, żebym usiadła koło niego. Zagroził, że utonie we łzach, jeżeli nie przestanę płakać.

- Zatopisz całą Północną Amerykę - żartował. Nie pamiętam już, co jeszcze powiedział, ale mnie w końcu rozśmieszył. Trudno jest zapamiętać to, co Simon mówi, tak samo jak trudno się z tego nie śmiać. Nie dlatego tak twierdzę, bo mnie zaślepia uczucie; Simon rozśmiesza wszystkich. Wątpię, żeby to robił celowo. Tu chyba idzie o to, ze umysł matematyka pracuje odmiennie niż inne umysły. A kiedy ludzie się już śmieją, sprawiają mu przyjemność.

To dziwne, że myślałam i myślę o Simonie jako o „nim”, o człowieku, którego znałam od dziesięciu lat, jako o wciąż tym samym, podczas gdy „on” leżał tam, zmieniony nie do poznania i był kimś zupełnie innym. Wystarczyło na niego spojrzeć, a stało się jasne, dlaczego większość języków zna słowo: „dusza”. Śmierć jest wielostopniowa i żaden ze stopni nie jest nam oszczędzony. Coś jednak pozostaje i trzeba to jakoś nazwać.

Wreszcie powiedziałam to, czego nie byłam w stanie wymówić przez całe półtora roku:

- Bałam się, że zrobią ci pranie mózgu.

- Stosowanie modulacji zachowania jest drogim zabiegiem. Już sama farmakologia jest bardzo kosztowna. Oszczędzają to dla ważnych osobistości. Ale obawiam się, że mogli dojść do wniosku, iż w gruncie rzeczy też na to zasługuję. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy bez przerwy mnie przesłuchiwali. W związku z moimi „zagranicznymi kontaktami” - prychnął. - Przypuszczam, że chodziło o prace publikowane poza krajem. Muszę się mieć na baczności i uważać, żeby następnym razem znów trafić do Obozu, a nie do Szpitala Federalnego.

- Simon, czy oni są... okrutni, czy tylko surowi?

Przez chwilę milczał. Nie chciał odpowiedzieć. Wiedział, o co pytam. Wiedział, na jakiej cieniutkiej nitce zawisła nadzieja, na jakiej cienkiej nici wisiał miecz nad naszymi głowami.

- Niektórzy... - wydusił niewyraźnie.

Niektórzy byli okrutni. Niektórym praca sprawiała przyjemność. Nie można o wszystko obwiniać społeczeństwa.

- Więźniowie i strażnicy - dodał.

Nie można całej winy przypisywać wrogowi.

- Ale niektórzy, Belle - powiedział z ożywieniem i dotknął mojej ręki. - Niektórzy mieli wprost złote serca...

Nić jest jednak mocna, nie daje zerwać się za pierwszym cięciem.

- Co grasz? - zapytał.

- Forresta, Schuberta.

- W kwartecie?

- Teraz mamy trio. Janet wyjechała do Oakland z nowym kochankiem.

- O, biedny Max.

- Może to nawet i lepiej. Nie jest najlepszą pianistką.

Ja też rozśmieszam Simona, choć wcale nie mam takiego zamiaru. Rozmawialiśmy tak długo, że wreszcie minęła pora, kiedy zazwyczaj wychodzę do pracy. Od czasu gdy w zeszłym roku wprowadziliśmy Ustawę o Pełnym Zatrudnieniu, moja zmiana trwa od dziesiątej do drugiej. Jestem inspektorką w fabryce papierowych toreb wykonywanych z surowców wtórnych. Jeszcze nigdy nie odrzuciłam żadnej torby; elektroniczny kontroler pierwszy wyłapuje wszelkie wady produktu. Smętne jest to moje zajęcie. Ale to tylko cztery godziny dziennie, no i więcej czasu trzeba by poświęcić, żeby przejść przez wszystkie komisje badające sprawność fizyczną i umysłową, żeby wypełnić wszystkie formularze i odbyć cotygodniowe rozmowy z urzędnikami i inspektorami opieki społecznej, żeby wreszcie dostać kategorię „Niezatrudniony”. A potem trzeba jeszcze codziennie odstawać w kolejce po kartki żywieniowe i zasiłek. Simon uważał, że powinnam pójść do pracy, jak zawsze.

Próbowałam, ale nie mogłam. Był bardzo rozpalony, kiedy cmoknęłam go na pożegnanie.

Wyszłam sprowadzić lewego lekarza. Dziewczyna z fabryki poleciła mi lekarkę, gdybym kiedykolwiek chciała załatwić sobie szybką aborcję bez regulaminowego okresu dwóch lat brania środków na stłumienie popędu, jakie lekarze federalni wmuszają w pacjentkę, której załatwią skrobankę. Lekarka pracowała jako asystentka jubilera przy Adler Street i wiedziałam, że jest wygodna, bo jeśli nie miało się dość gotówki, można jej było dać jakiegoś fanta, który wstawiała do sklepu i sprzedawała. Nikt nigdy nie ma dosyć gotówki, a na czarnym rynku karty kredytowe nie stoją zbyt wysoko.

Lekarka skłonna była przyjść od razu, więc pojechałyśmy autobusem. Bardzo szybko połapała się, że Simon i ja jesteśmy małżeństwem, i trochę mnie śmieszyła, gdy spoglądała na nas z kocim uśmiechem. Są ludzie, którzy uwielbiają niepraworządność dla niej samej.

Częściej mężczyźni niż kobiety. Mężczyźni ustanawiają prawa, narzucają je, potem łamią i uważają, że to pyszna zabawa. Większość kobiet wolałaby prawo ignorować; ta jednak, na podobieństwo mężczyzn, lubiła je łamać. Może właśnie dlatego uprawiała nielegalną działalność, może niezgoda z prawem stała w zgodzie z jej upodobaniami. Ale i to przecież nie tłumaczyło wszystkiego. Bez wątpienia musiała chcieć zostać lekarką, ale Federalne Stowarzyszenie Lekarzy nie przyjmuje kobiet na wydziały lekarskie. Najprawdopodobniej więc uczyła się zawodu jako prywatna studentka jakiegoś doktora, po kryjomu. Podobnie jak Simon uczył się kiedyś matematyki, bo przecież uniwersytety przyjmują tylko na dwa kierunki: Organizację, Zarządzanie i Reklamę oraz Propagandę Stosowaną. Niezależnie od tego, jak się tego uczyła, najwyraźniej znała swój fach. Domowym sposobem bardzo zręcznie zmajstrowała Simonowi wyciąg i powiedziała mu, że jeśli w ciągu najbliższych dwóch miesięcy będzie dużo chodził, zostanie kaleką do końca życia, ale jeśli się będzie pilnował, sprawa zakończy się wyłączne utykaniem. Człowiek na ogół nie słucha takich rzeczy z wdzięcznością, a przecież my oboje odetchnęliśmy z ulgą. Na odchodnym wręczyła mi buteleczkę bez nalepki z dwustoma zwykłymi, białymi pigułkami.

- Aspiryna - powtórzyła lekarka. - Cudowny składnik zalecany przez większość lekarzy. - Uśmiechnęła się kocim uśmiechem. Sądzę, że spodobaliśmy się jej, bo żyliśmy w grzechu. Ta buteleczka czarnorynkowej aspiryny z pewnością warta była więcej niż stara bransoletka Indian Navajo, którą ofiarowałam jej w charakterze zapłaty.

Znów wyszłam z domu, tym razem, żeby zameldować Simona na pobyt czasowy i złożyć podanie o przyznanie mu Tymczasowej Zapomogi dla Bezrobotnych w postaci kartek na jedzenie. Taką zapomogę przyznają tylko na dwa tygodnie i po obiór kartek trzeba się zgłaszać codziennie. Ale żeby zarejestrować Simona jako Okresowo Niepełnosprawnego, musiałabym zdobyć dwa podpisy federalnych lekarzy, postanowiłam więc tę sprawę jeszcze na jakiś czas odłożyć. I tak musiałam odstać w kolejce trzy godziny, by zdobyć właściwe formularze, które Simon miał wypełnić w domu, miałam też wytłumaczyć urzędnikom, dlaczego zainteresowany nie stawił się osobiście. Doszukiwali się jakiegoś szwindlu.

Naturalnie w sytuacji, kiedy człowiek wmeldowuje się i wymeldowuje co chwilę, gdy przyjaciele użyczają mu swojego adresu, trudno jest biurokratom udowodnić, że jakaś para jest tak naprawdę małżeństwem, a nie żyje, jakby się mogło zdawać, przyzwoicie, to jest na kocią łapę. Ale w urzędzie zgromadzili na pewno mnóstwo danych na nasz temat, z których wynikało niezbicie, że oboje z Simonem już podejrzanie długo kręcimy się przy sobie.

Państwo szalenie utrudnia sobie życie. W czasach, kiedy małżeństwo było legalne, a cudzołóstwo karalne, egzekwowanie prawa musiało być wiele prostsze. Wystarczyło raz kogoś złapać. Ale przypuszczam, że ludzie i tak łamali prawo równie często jak dzisiaj.

* * *

Latarniowce podeszły wreszcie na tyle blisko, że widzieliśmy już nie tylko samo światło, ale również ich ciała w blasku którym emanowały. Nie były ładne. Ciemne, na ogół ciemnoczerwone, składały się niemal wyłącznie z otworu gębowego. Zjadały się nawzajem w całości. Światło połykało światło, żeby wreszcie w większej porcji zniknąć w paszczy ciemności.

Poruszały się wolno, bo nic, żeby nie wiem jak małe i głodne, nie mogło nabrać prędkości, przygniecione ciężarem mroku i sparaliżowane zimnem. Strach rozszerzał im oczy, których nawet na chwilę nie zamykały. W cieniu rozwartych szczęk widzieliśmy ciałka drobne i kościste.

Stworzenia te miały dziwaczne, brzydkie ozdoby na wargach i czaszkach: grzywki, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin