Axelsson Majgull - Pępowina.rtf

(2330 KB) Pobierz
Axelsson Majgull

              Majgull Axelsson

 

              PĘPOWINA

 

              Przełożyła Katarzyna Tubylewicz

 

             

 

             

 

              Tytuł oryginału: Moderspassion

 

              Copyright © 2011 Majgull Axelsson

 

              Published by arrangement with Brombergs Bokförlag  AB. Stockholm

 

              Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII

 

              Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII

 

              Wydanie I 

 

              Warszawa

 

              Spis treści

 

                Motto

              Minna

              Tyrone

              Minna

              Marguerite

              Minna

              Ritva

              Minna

              Anette

              Minna

              Podziękowania i przeprosiny

              Przypisy

Wiatr wyje na oceanach Jest bezgranicznie ciemnoByłabyś taka pięknaNa portrecie nienamalowanym              Tove Jansson

              Minna

 

              Otwierają się drzwi, zostaję wypchnięta z  przyjemnego nigdzie ku lekko odstręczającemu dokądś. Nie chcę się obudzić, ale co z  tego? Żółte światło lampy rozkłada się na podłodze jak wachlarz. Ktoś wślizguje się i  zatrzaskuje za sobą drzwi, zerka na mnie z  uśmiechem. Dziewczyna. Może młoda kobieta. Ma starannie zaczesane do tyłu blond włosy, nad karkiem sterczy króciutki kucyk. Jest ubrana w  niebieską bluzę z  dekoltem w  serek i  białe spodnie.

              W  tej sekundzie przypominam sobie, kim jestem. Natychmiast wypieram tę świadomość. Precz. Z  drogi. Won.

              Dziewczyna bardzo cicho się porusza, podchodzi do białych szafek obok łóżka, otwiera jedną z  nich, bo skrzypią drzwiczki, krzywi się, a  potem odwraca do mnie i  jeszcze raz uśmiecha, podnosi palec i  dotyka górnej wargi. Czynność nadobowiązkowa. Nic nie mówiłam, nie jestem w  stanie nic powiedzieć, zamykam oczy i  próbuję z  powrotem wpaść w  nicość. Nie udaje się. Słyszę, jak dziewczyna wyjmuje coś z  szafki, jakiś szelest, drzwi szafki ponownie skrzypią przy zamykaniu. Przez sekundę jest kompletnie cicho, potem czuję na czole chłodną rękę.

                Przepraszam – szepcze dziewczyna.

              Nie odpowiadam, nie otwieram oczu, całą energię wkładam w  redukowanie siebie samej. Nie ma mnie. Nie istnieję. Jestem jedynie parą oczu, które przyglądają się krajobrazowi pod powiekami. To krajobraz w  turkusie, z  ciemnymi wzgórzami i  jasnymi dolinami. Bardzo piękny. Pielęgniarka stoi jeszcze chwilę, potem słyszę jej ostrożne kroki w  stronę wyjścia. Przez parę sekund z  korytarza dochodzi stłumiony głos, który zostaje ucięty w  środku zdania. Dziewczyna wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Zostawiła mnie. Zostawiła samej sobie.

              Oczy same się otwierają. W  pokoju jest ciemno, tylko skądś wślizguje się słabe szare światło. Może ciągle trwa noc. Jeśli nie jest to popołudnie, czarne, szwedzkie, jesienne popołudnie. Na zewnątrz nadal wyje burza i  pada deszcz, ale może nie tak mocno jak wczoraj. Stukanie w  szybę nie jest już tak intensywne, brzmi raczej jak gderanie, a  nie wybuch wściekłości. Jestem za to wdzięczna niebiosom. Stokrotne dzięki. Nawet małe błogosławieństwa są błogosławieństwami.

              Próbuję jeszcze raz zamknąć oczy, ale mi się nie udaje. Na nowo się otwierają, chcą widzieć, wiedzieć. Gdzie jestem? Nie w  szpitalnej sali. Ale w  szpitalu. W  jakimś magazynie. Dużo szafek, zlewozmywak. Pokój rezerwowy, który wykorzystuje się tylko wtedy, gdy szpital jest przepełniony, kiedy w  każdej dwójce stoją trzy łóżka. Ale mają tu pełne wyposażenie, widzę to. Małe, lśniące przyciski na ścianie obok. Krótki gumowy wąż z  ustnikiem, który podłącza się do drugiego ustnika. Trochę większy czerwony guzik. Ma ratować życie. I  na co to komu?

              Znowu zamykam oczy i  przekręcam głowę. Ruch jest zbyt gwałtowny, muszę teraz leżeć spokojnie, żeby powstrzymać wirujący świat. Chwilę to trwa i  kiedy czekam, słyszę ciche bulgotanie. Nie z  kranu, tu nie ma kapiących czy cieknących kranów. Nie z  kaloryfera. Najwyraźniej leży obok mnie człowiek wydający z  siebie gardłowy bulgot. Nie jestem w  stanie otworzyć oczu, żeby zobaczyć kto to. Oczy, które dopiero co chciały zobaczyć i  poznać wszystko, nagle nie chcą widzieć ani wiedzieć. Chcą tylko, żeby świat przestał wirować, a  świat nie zamierza się zatrzymać. Kręci się dalej, coraz szybciej, zakręca, zmienia kierunek, czuję, jak wzbierają we mnie mdłości i  nagle utykają w  gardle jak kula. Nie zwracam na to uwagi. Poza wzrokiem mam też inne zmysły, chociaż nadwyrężone, więc pomimo bólu, wyciągam lewą rękę, żeby pomacać wokół. Tak, obok mojego łóżka stoi drugie. Bardzo blisko. Zaledwie dwadzieścia centymetrów dalej. Pod palcami wyczuwam prześcieradło i  kwadratowy wzór przydziałowego koca…

              Potem wymiotuję…

              Przez jedną dziesiątą sekundy zdążam pomyśleć, że nadszedł mój czas, brama do wieczności stoi otworem i  jeśli tylko lekko poruszę głową, a  potem będę leżeć bez ruchu, uduszę się własnymi rzygowinami. Sekundę potem ciało ściąga skurcz i  z  brzucha wylewa mi się nie tylko cuchnąca maź, ale także dźwięk, guturalne wycie, za którym przychodzi następne, kiedy ciało kurczy się ponownie. Otwierają się drzwi, słyszę jakieś głosy i  stłumione krzyki, wokół mnie zbiera się kilka pielęgniarek, przesuwają mnie do przodu i  na bok, żeby ostatnie wymioty wylądowały na podłodze. Ktoś podtrzymuje mi głowę, ktoś inny stoi obok, przez smród swoich wymiocin czuję, że pielęgniarki pachną mydłem. Są czyste i  świeże.

                Ostrożnie – mówi jedna z  nich, a  pozostałe się jej słuchają. Podnoszą mnie silnymi rękami, bujam nad łóżkiem, potem opuszczają na czyste prześcieradło, rozpinają koszulę i  naciągają nową, gładzą twarz ciepłą myjką. Nie patrzę na nie. Nie otwieram oczu nawet na sekundę, ale i  tak mam wrażenie, że je widzę, trzy identyczne dziewczyny, w  niebieskich bluzach z  dekoltem w  serek i  białych spodniach. Ann, Anna i  Annika. Może to trojaczki. Mają ten sam uśmiech, te same gesty, tę samą starannie zaczesaną do tyłu fryzurę: krótki kucyk sterczący nad karkiem.

                Już dobrze – mówi któraś, a  pozostałe powtarzają jak echo. – Dobrze, dobrze…

              Chłodna ręka na moim czole i  już ich nie ma.

              Teraz leżę na boku. Świat powoli się uspokaja. Wysuwam język, żeby oblizać usta, ale nagle robię się tak zmęczona, że nie mam nawet siły narzekać. Brama wieczności na razie się zamknęła, wszystko jedno. Leżę z  lewą ręką tuż przy twarzy, niemal dotykam nosem rzadkiej tkaniny bandaża, przyglądam się kolorom pod powiekami. Zmieniły się. Krajobraz zrobił się żółtoczerwony, po zardzewiałym niebie w  rytm mojego pulsu przesuwają się powolne płomyki. Pielęgniarki musiały zapalić lampkę, której nie zgasiły, wychodząc. A  więc to nie noc. Musi być rano, wieczór lub popołudnie.

              Stworzenie obok mnie znowu wydaje gardłowy bulgot. Pełen papkowatej flegmy obrzydliwy dźwięk dochodzący z  głębi gardła. Gadzi odgłos. Otwieram oczy i  próbuję zerknąć, ale zaraz znów je zamykam. Muszę podnosić powieki bardzo powoli, milimetr po milimetrze, żeby tym razem uniknąć zawrotów głowy. Najpierw widzę coś żółtego. Szpitalny koc. Potem coś szarego. Kaloryfer powinien być przy oknie. Coś pasiastego. Zasłonięte żaluzje. Stojak z  kroplówką przy drugim łóżku. Pościel naciągnięta do ramion na bulgoczącej istocie. Widzę pomarszczoną szyję, ale to już wszystko, muszę znów zamknąć oczy i  bardzo powoli unieść głowę o  centymetr. Świat buja się, w  brzuchu wzbierają mdłości, ale się nie poddaję, leżę bez ruchu, aż przejdą. Ponownie otwieram oczy. Widzę cię.

              Tak. To ty. Wprawdzie masz dla mnie tylko profil, ale to profil bardzo dobrze mi znany. Rozpoznałabym go wszędzie. Arystokratyczny nos. Wysokie czoło. Loczki, które nawet tu w  szpitalu, kiedy tak leżysz, bulgocząc jak jaszczurka, wyglądają, jakbyś właśnie wyszła od fryzjera. Tylko usta są inne. Nie tak zaciśnięte jak kiedyś, wąskie wargi nie przyciskają się do siebie, nie uśmiechasz się zimnym gadzim uśmieszkiem. Broda opadła w  dół. Masz rozdziawione usta. Tak się wygląda, kiedy przychodzi śmierć. Leżysz tu i  umierasz.

                Och nie – mówi ktoś i  mija sekunda, nim zdam sobie sprawę, że tą osobą jestem ja. Gdzieś tam trzepocze skrzydłami miedziany anioł. Jak przypomnienie. Nie odzyskałam głosu, ale i  tak mogę go słyszeć.

                Jeszcze nie – mówię. – Jeszcze nie.

              Nie odpowiadasz, ale myślę, że słyszysz. Jestem święcie przekonana, że słyszysz każde słowo z  tego, co mam ci do powiedzenia.


              ***

 


              Niebo było wczoraj całe żółte. Żarzyło się jasną smugą nad horyzontem.

              Przez kilka sekund myślałam, że na drugim brzegu zatoki Kyrkviken pali się las, ale potem ochłonęłam. Las nie płonął, po prostu nie mógł. Był na to zbyt nasycony wodą, zbyt mokry, ciężki od wilgoci. Od tygodni padało. A  jednak nad lasem unosiła się żółta smuga. Zamrugałam. Może to zachód słońca? Nie. Inny kolor. Poza tym zachodu nie dałoby się zobaczyć, chmury są zbyt ciężkie, zbyt szare.

              Położyłam rękę na mokrej klamce samochodu, ale nie otworzyłam drzwi. Stałam przez chwilę, wpatrując się w  ów żółty kolor, aż przypomniałam sobie, że w  tym mieście nie wolno się dziwnie zachowywać. Gwałtownie wyprostowałam plecy, otworzyłam drzwi i  wrzuciłam do środka plastikową siatkę, była mokra. Ściągnęłam kurtkę przeciwdeszczową i  ją też rzuciłam na tylne siedzenie, a  potem usiadłam za kierownicą. Zaparkowany samochód zwrócony był na północ, mój wzrok natrafił na kościół Świętej Trójcy. Biała fasada nabrała żółtawosiarkowego odcienia. Lustrzane odbicie nieba.

              Urojenia, pomyślałam ze złością, przekręciłam kluczyk, silnik zawarczał. Słyszałam też portowe pompy, były jak uspokajający puls serca w  oddali. Chodnikiem przeszła pospiesznie jakaś kobieta w  średnim wieku, miała pochylone plecy, trzymała przed sobą parasolkę, jak tarczę przeciw deszczowi. Przez setną sekundy wydawało mi się, że to możesz być ty, ale zaraz zorientowałam się, że to pomyłka. Kobieta była dużo młodsza i  nie tak wymuskana. Na nogach miała zwykłe buty Ecco à la ciotka, a  takich nigdy byś nie włożyła. Czarne spodnie kobiety były już całkowicie przemoczone, dało się to zauważyć, bo kiedy szła wielkimi krokami pod górę, utytłane błotem oblepiały się wokół kostek.

              Zatem to nie ty. Gdybyś to ty wyszła na dwór w  taką pogodę, gdybyś w  ogóle mogła wyjść, w  magiczny sposób pozostałabyś sucha, kroczyłabyś całkowicie wyprostowana, z  parasolką nad głową, pod odpowiednim kątem, podczas gdy wszyscy inni ludzie kuliliby się przed wiatrem. Może byłabyś w  swoim zielonym tweedowym kostiumie, który jest tak dobrej jakości, że po piętnastu latach nadal wygląda na zupełnie nowy, a  na nogach na pewno miałabyś parę bardzo porządnych butów wyjściowych. Z  brązowej skóry i  oczywiście na niewielkim półobcasie. Ze sprzączką z  żółtego metalu na wierzchu – w  ramach ustępstwa na rzecz kokieterii i  jako sygnał dla świata, że doprawdy nie jesteś byle kim.

              Choć i  tak wszyscy to wiedzą. Moja babka z  pewnością nie jest byle kim.

              Miałam na sobie kalosze, nowe czerwone kalosze i  spodnie wpuszczone w  te kalosze. Nie żeby mi to w  czymś pomogło. Byłam przemoczona do suchej nitki, od kolan aż do połowy ud. Poza tym zmarzłam na kość. Ręce sztywniały mi na kierownicy, a  z  grzywki spływały po nosie lodowate krople. Zanim ruszyłam, zerknęłam szybko na swoje odbicie w  lusterku wstecznym. Nie. W  tym roku także nie zostanę Miss Universum. Szkoda. Naprawdę szkoda.

              Musiałam porządnie nadłożyć drogi, żeby uniknąć zalanych ulic w  centrum, objazd zaprowadził mnie do dzielnicy willowej. Niemal we wszystkich domach paliły się światła. Ludzie na pewno wrócili wcześniej z  pracy, żeby sprawdzić sytuację w  piwnicy. Lekko się uśmiechnęłam. W  ostatnich latach modny jest widok na wodę. Prawdziwy symbol statusu. Jednak jezioro w  piwnicy wydaje się nieco mniej atrakcyjne.

              Kara za złośliwą myśl przyszła natychmiast. Z  małej uliczki wyjechał inny samochód, tuż przede mną. Wyglądał jak łabędź, biały łabędź, który zaraz się poderwie. Wokół niego, jak złożone skrzydła, unosiły się ogromne ilości wody, zalało mi przednią szybę, zmuszona byłam zwolnić, jechać bardzo powoli, żeby zwiększyć odległość między nami. Po krótkiej chwili samochód skręcił w  lewo. Odetchnęłam z  ulgą.

              Na szosie było bardzo ciemno, długie światła niewiele pomagały. Zbyt mocno padało, widziałam tylko przesuwającą się po szybie szarą taflę wody. Musiałam zmienić światła na krótkie, pochylić się do przod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin