Błękitny manuskrypt A5.doc

(4724 KB) Pobierz
Błękitny Manuskrypt




Sabiha Al Khemir

Błękitny Manuskrypt

 

 

Przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska

Tytuł oryginału The Blue Manuscript

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2012

 

 

Błękitny Manuskrypt to legendarny zabytek arabskiej kaligrafii i obiekt pożądania każdego kolekcjonera sztuki islamskiej. Ale czy średniowieczny, niezwykły rękopis nadal istnieje? A jeśli tak - to czy można go odnaleźć? W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania grupa naukowców wyrusza w odległy zakątek Egiptu i z pomocą miejscowej ludności rozpoczyna wykopaliska, które przyniosą zaskakujące efekty.

Książka Sabihy al-Khemir to przejmująca, przesycona tajemnicą i egipskim mistycyzmem opowieść o nadziei, chciwości, rozpaczy, zdradzie i potędze słów. Perypetie międzynarodowej grupy archeologów przeplatają się z wydarzeniami rozgrywającymi się na dworze fatymidzkiego kalifa, a niezwykły czar arabskiej kaligrafii i wschodnich opowieści przenika do świata współczesnej archeologii, kolekcjonerów dzieł sztuki i fałszerzy. Błękitny Manuskrypt to historia pełna kulturowych niuansów i odniesień do przeszłości oraz niełatwych związków świata Islamu z Zachodem; to opowieść, która skłania do refleksji i zostaje w pamięci na długo po zakończeniu lektury.


 

 

Poza wiarą, poza brakiem wiary,

Poza wątpliwością, poza pewnością...

 

Rumi

 

 

 

 

Nacerowi, który dał mi na imię Sahiba

 

 

 

 

 

 

Książka ta, podobnie jak wydarzenia w niej przedstawione, jest fikcją literacką. Rękopis, pochodzący z okresu wczesnego średniowiecza i znany jako Błękitny Manuskrypt, istniał jednak naprawdę. W XX wieku jego karty rozdzielono i rozprzedano. Obecnie znajdują się w różnych zbiorach sztuki muzułmańskiej na całym świecie. Od czasu do czasu pojedyncze arkusze rękopisu wciąż pojawiają się na międzynarodowych aukcjach dzieł sztuki.

Niniejsza powieść powstała, by oddać hołd temu arcydziełu średniowiecznej kaligrafii.


1.

Kawiarnia pełna była słów. Frazy mieszały się ze sobą, spływając na nich ciepłymi kaskadami. Urywki rozmów dryfowały w powietrzu, ale tylko Zohra, tłumaczka, była w stanie je wychwycić. Reszta grupy nie mówiła po arabsku, a Mustafę bez reszty pochłonęły jego własne kalkulacje. Wszyscy już tak długo tkwili na niewygodnych, drewnianych krzesłach, że zaczęli odczuwać postępujące drętwienie pośladków. Płynąca z gramofonu nużąca melodia przenikała i łączyła razem wszystkie zakamarki kawiarni, a unosząca się w powietrzu lekka mgiełka powodowała dziwne uczucie błogości. Szklanki były wyszczerbione, herbata za słodka, a mimo to zaciskali palce na zmatowiałym szkle z czułością równą tej, z jaką otulała ich tutejsza atmosfera. Naprzeciwko młoda kobieta o profilu Nefertiti skarżyła się na coś mężczyźnie, który wydawał się zupełnie nieświadomy jej ponadczasowej urody. Spowita w czerń staruszka paliła w skupieniu nargile. Nad nią wisiał zmumifikowany krokodyl i choć pokrywała go warstwa kurzu, nadal można było dostrzec wyraźną fakturę jego skóry. Panująca tu aura była niewątpliwie tajemnicza, ale odnosiło się wrażenie, że jest czymś najzupełniej normalnym. Przyjechali późnym popołudniem i nie widzieli jeszcze Kairu. Czuli się nieco dziwnie, siedząc w tym miejscu, ponieważ kawiarnia dawała obraz rzeczywistości całkowicie wyrwanej z kontekstu.

Donatella zatopiła się w rozmyślaniach. Zohra była zmieszana i również siedziała w milczeniu. Tak bardzo chciała zapytać, co to takiego, ten Błękitny Manuskrypt. Czy jest to coś tak ważnego, że każdy powinien o tym wiedzieć? Donatella nie okazała zdziwienia, kiedy Mark o nim wspomniał. Zohra nie chciała wyjść na ignorantkę, ale z drugiej strony - dlaczego miałaby coś wiedzieć o tym rękopisie? Przecież ona jest tylko tłumaczem, nie zna się na tym... Za to wszyscy inni zebrali się tutaj w tym właśnie wspólnym celu. Mark przedstawił się jako kierownik projektu; wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy wszystko ruszy. Donatella była archeologiem. Dotąd prowadziła wykopaliska we Włoszech, a teraz po raz pierwszy miała pracować w kraju arabskim. Mustafa wydawał się absolutnie na swoim miejscu, gotów zrobić wszystko, by pomóc w poszukiwaniach Błękitnego Manuskryptu.

Wiercąc się na niewygodnych krzesłach, Donatella, Mark, Zohra i Mustafa wtapiali się w noc. Kawiarnia zaczęła się rozrastać, zajmując także uliczkę oświetloną kunsztownymi, ażurowymi latarniami. Granica pomiędzy przestrzenią zewnętrzną a wewnętrzną uległa zatarciu. Uliczkę i budynek kawiarni łączył tłum ludzi, którzy ze względu na ciepłą noc całkowicie zapominali, że znajdują się na zewnątrz. Kelner zestawił dla nich dwa stoliki, ale za każdym razem, kiedy Mustafa się pochylał, meble chwiały się i powstawała między nimi szpara. Stare, ogromne lustra wiszące na ścianach wewnątrz kawiarni nie dawały żadnego odbicia. Od świata zewnętrznego oddzielała je warstwa rdzy, kurzu i plątanina pajęczyn. Klienci potrafili jednak wpatrywać się w nie godzinami. Błądząc wzrokiem po pustej powierzchni szkła, podróżowali w czasie i pozwalali myślom przenosić się w miejsca, do których nigdy nie zamierzali się udać. Takie lustra potrafiły opowiadać historie „z drugiej strony”.

Nagle niczym duch pojawiła się handlarka; śmiała się skrzekliwie, odsłaniając poczerniałe zęby. Jej usta były jak ciemna pieczara, a świecący w ich głębi złoty ząb przypominał lampę w dzielnicy czerwonych latarni.

„Ona jest złem” - pomyślał Mustafa, patrząc, jak kobieta gładzi wydęty brzuch. Wyglądało to na siódmy miesiąc.

- Ona jest złem! - wymamrotał.

Prostytucja, narkotyki, wszelkiego rodzaju zepsucie. Żyła na ulicy i z ulicy, miała to wypisane na twarzy. Nie powiedział tego jednak na głos. Zbrukałby sobie język, nadając kształt tym ohydnym słowom. Nie chciał, by cokolwiek, co Zły miał w posiadaniu, stało się jego udziałem. Z brudnych rąk handlarki spływały sznury jaśminu. Śnieżnobiałe kwiaty kontrastowały z palącym spojrzeniem jej oczu.

- Sir, kwiaty dla siedzącej przed tobą piękności o twarzy księżyca? - zagadnęła Mustafę, przyglądając się uważnie rysom Donatelli.

Mustafa popatrzył na jej pokryte tatuażami dłonie i poczuł obrzydzenie. Jak ktoś mógł dobrowolnie tak się oszpecić?

- Odejdź - wysyczał. - Nie masz domu?

W uszach handlarki zadzwoniły słowa: „Zło, zło”.

Cofnęła się o krok. Mustafa w roztargnieniu strząsnął popiół z papierosa na podłogę. Nadal ani śladu popielniczki, o którą poprosił godzinę temu. Atmosfera zrobiła się dziwna. Z niejasnych powodów sprzedawczyni jaśminu wzbudziła w nim niepokój.

Donatella sięgnęła po torebkę. Wyjęła, jak się Mustafie zdawało, plik banknotów i dała go handlarce w zamian za sznur jaśminu. Musieli wymienić na lotnisku regulaminowe pięćdziesiąt funtów, nim pozwolono im wjechać do kraju, a ponieważ przylecieli z Londynu, kwotę pomnożono przez sześć i teraz mieli portfele wypchane pieniędzmi. W ten sposób, przekraczając granicę między dwoma światami, doświadczyli zjawiska cudownego rozmnożenia się pieniędzy. Czuli się teraz bogaczami.

Donatella odgarnęła jasne loki. Ze śmiechem pochyliła się, żeby włożyć naszyjnik z kwiatów na swoją alabastrową szyję, odsłaniając przy tym obfity biust.

„Zło!” - pomyślał Mustafa i wyszeptał pod nosem ochronny koraniczny werset. Jego palce przesuwały się szybko po paciorkach różańca, których obraz starał się z całych sił zatrzymać pod powiekami. Odwrócił wzrok, ale wspomnienie piersi Donatelli odżyło w nim na widok jej jasnych, nagich stóp, okrytych jedynie lekkimi sandałami. Jej śmiech dźwięczał mu w uszach. „Co takiego jest w białej skórze, że wydaje się bardziej naga niż brązowa? - myślał. - Dwadzieścia procent mogłoby być... Z drugiej strony, gdyby jednak prowizja była mniejsza...” Próbował odsunąć od siebie pożądliwe myśli, pogrążając się w obliczeniach. Jego serce płonęło.

- To wspaniały rękopis Koranu! Znaki diakrytyczne namalowano w cudownych kolorach. Jest jak ogród w pełnym rozkwicie... - urwał, żeby nabrać tchu, zupełnie jakby wiedział, że resztę swojej przemowy wygłosi na tym jednym wdechu. - Zdjęcia tego nie oddają ale wierz mi jest podpisany nazwiskiem samego Ibn Muqli można to odczytać a on był największym kaligrafem swoich czasów a jak wiesz takie manuskrypty są bardzo rzadkie jeśli zostanie sprzedany twoim kolekcjonerom to będzie ocalony i doczeka się konserwacji a jeśli zostanie tutaj po prostu zjedzą go robaki...

Przemowa Mustafy istotnie pozbawiona była znaków przestankowych. Potok słów płynął nieprzerwanie i Mark musiał wykazać czujność, by udzielić odpowiedzi w chwili, gdy Mustafa przerwał swój wywód dla nabrania oddechu.

- Rozważymy tę propozycję, ale tak naprawdę szukamy Błękitnego Manuskryptu. Bez niego zbiór jest niepełny. - Mark potarł w zamyśleniu ucho. - Kolekcjonerzy chcą dostać Błękitny Manuskrypt - podkreślił. - Inaczej cały projekt zakończy się fiaskiem..

„Dlaczego ten drań mnie nie słucha? Wiem, że to on kontroluje finanse, nawet jeśli gdzieś daleko siedzą ci jego kasiaści szefowie - pomyślał Mustafa. - Mówię mu, że mam dla niego prawdziwą perłę wśród rękopisów, a on ciągle gada tylko o tym Błękitnym Manuskrypcie! To śmieszne! Jakie to ma znaczenie: niebieski, czerwony czy zielony? Łajdak!” - Przywołał na twarz dobrotliwy uśmiech. W głębi duszy miał ochotę śmiać się z tego człowieka, choć w rzeczywistości wcale nie było mu do śmiechu. Ten gość zaczynał mu grać na nerwach. Położył dłoń na ramieniu Marka.

- Rozumiem, że zawarliśmy umowę.

Podali sobie ręce. Jaką umowę? Mark nie był pewien, o czym Mustafa mówi. Nie zamierzał zawierać żadnych umów. Rozmawiali dalej, ale już ciszej. Ani Zohra, ani Donatella nie usłyszały już nic więcej.

- Naszym celem jest Błękitny Manuskrypt - powtórzył Mark.

Mustafa otarł czoło. Pocił się, choć włożył koszulę z krótkim rękawem. Ich cel tak naprawdę nic go nie obchodził. Dla niego, wierzącego w Świętą Księgę, nie chodziło o strony, na które można patrzeć, ale o tekst, który można przeczytać, a do tego nadawał się każdy egzemplarz Koranu. Prawdę powiedziawszy, drukowany tekst jest bardziej czytelny. Błękitny Manuskrypt nie miał nawet znaków diakrytycznych, pomocnych podczas lektury. Musiał przyznać, że pismo było zręczne, bez wątpienia wyszło spod ręki mistrza, ale ci cudzoziemcy musieli chyba oszaleć. Błękitny Manuskrypt, też coś!

Jego rękopis, owinięty w płótno, spoczywał od wielu lat na dnie kufra wepchniętego pod łóżko. Miał świadomość jego wartości i wiedział, że musi trafił na właściwą chwilę, by dobrze go sprzedać. Czekał już bardzo długo i nie zamierzał teraz ryzykować. Przez te wszystkie lata pracy w muzeum jego ojciec wiele się nauczył. Nie tylko wycierał gabloty z kurzu i robił kawę, ale również oglądał przedmioty za szybą i obserwował reakcje zwiedzających z całego świata. Twarze mówiły to, czego nie mógł zrozumieć z ich rozmów. Dowiedział się w ten sposób, co jest wartościowe, a co nie.

- Jeszcze herbaty?

Pytanie Marka zaskoczyło Mustafę, ale natychmiast odzyskał kontrolę nad sytuacją. Odesłał kelnera, a potem zwrócił się do zebranych przy stole:

- Witajcie, witajcie! To zaszczyt gościć was w Egipcie! - Mądrzej było chwilowo nie ujawniać nic więcej na temat sprawy, która paliła go od środka. Uśmiechnął się w milczeniu i pogładził swoje piękne wąsy.

Z gramofonu dobiegał głos Umm Kulsum.

- Aaaaaah! - śpiewała diwa. Potem znowu: - Aaaaaah!

Trzecie Ah utonęło w głośnych rozmowach.

- Co ona śpiewa? - spytała Donatella. - Co to za słowo, które powtarza?

- Ah - wyjaśnił Mustafa z westchnieniem - wyraża ból.

- Czy nie wyraża również rozkoszy? - zwróciła się Zohra do Mustafy, przechodząc na arabski.

- Ah! - kiwnął głową kelner, który zjawił się z węgielkami do nargili.

- Oznacza również „tak” - dodał Mustafa. Jego język uwolnił maleńkie banieczki śliny, przez co usta mężczyzny dosłownie zabłysły w uśmiechu. Dwa pasiaste sznury od nargili przypominały poskręcane węże. Mustafa nagle spoważniał. Zmarszczył brwi, ssąc mocno ustnik. Znamię na jego czole pociemniało. Wyglądało jak tatuaż, choć nim nie było. Za każdym razem kiedy się zaciągał, perfumowana woda w fajce burzyła się, oczyszczając dym tytoniowy. Podmuchał na węgielki, a ogień zapłonął mocniej i zaczął pluć iskrami.

Siedzieli nieświadomi tego, że w salce na zapleczu kawiarni popijał właśnie herbatę Nadżib Mahfuz, rozmyślając nad napiętą sytuacją w kraju. Nadal cieszył się luksusem anonimowości. Miało minąć jeszcze kilka miesięcy, nim obudzi go telefon z Londynu z informacją, że otrzymał Nagrodę Nobla. Podobno (a przynajmniej tak mówią) odłożył wtedy słuchawkę, powiedziawszy dziennikarzowi:

- Balasz hizar jabni! Nie wygaduj głupot, mój synu!

Wiadomość ta była dla niego zupełnie nierealna.

 

 

Patrzyli po sobie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nadal nie było widać profesora, który miał się z nimi spotkać w kawiarni. Jego samolot powinien był wylądować kilka godzin temu. Trzech pozostałych członków ekspedycji miało przylecieć jutro.

- Kolekcjonerzy zainwestowali w ten projekt wiele pieniędzy. Miejmy nadzieję, że będziemy mieli szczęście i znajdziemy Błękitny Manuskrypt - powiedział Mark. - Zatrudnili Kodamę Sana, wiecie? Dołączy do nas jutro.

- Tego japońskiego geodetę? - spytała Donatella.

- Tak - odparł Mark. - Jest tylko jeden!

- Myślicie, że profesor O’Brien się zgubił? - wysunęła przypuszczenie Donatella.

- W żadnym wypadku! - wykrzyknął Mustafa. - Ma sza’Allah, on zna Kair, a szczególnie stare miasto, jak własną kieszeń. Myślałem, że to ja oprowadzę go po okolicy, kiedy tu przyjechał w zeszłym roku. Moja firma Exclusive Tours zatrudnia kompetentnych przewodników, ale żaden z nich nie dorównuje profesorowi. - Mustafa zaśmiał się i dodał: - Jest w końcu specjalistą od Fatymidów. Byłby idealnym przewodnikiem dla moich klientów-dyplomatów!

- Tak - zaśmiał się Mark - on na pewno znajdzie nasz fatymidzki manuskrypt.

Mężczyzna w turbanie i w brązowej galabiji podszedł do rozmawiających, oferując im pastę do butów. Choć mówił do Mustafy, patrzył na Donatellę. Jego spojrzenie zdradzało jakąś wadę wzroku. Kiedy Mustafa próbował się go pozbyć, zjawił się jednoręki chłopiec sprzedający okulary przeciwsłoneczne. Chwilę później nadszedł garbus ze skórzanymi portfelami. Mustafa i Mark kupili w końcu po parze okularów i po portfelu. Kelner przyniósł nowe węgielki, ale Mustafa postanowił zrezygnować z fajki wodnej i sięgnął do kieszeni po tytoń. Pozostali przyglądali się, jak układa równy wałeczek tytoniu, skręca starannie papierosa, zapala go i zaciąga się głęboko. Papierowy koniuszek żarzył się i drżał. Mustafa skręcił drugiego papierosa i zaproponował go Markowi.

- Dziękuję, nie palę - odparł Mark.

Ale Mustafa nalegał; na jego ustach wciąż tańczył błyszczący uśmiech.

- Jeden nie zaszkodzi. No, zapal sobie.

Mark wreszcie uległ. Dym z dwóch papierosów unosił się w górę i skręcał się w łagodnych pętlach sekretnego dialogu.

- Wiecie, jaką cenę osiąga jedna karta Błękitnego Manuskryptu? - spytał niespodziewanie Mark spowity obłokami dymu.

Mustafa nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Mark wyszeptał kwotę i ucho tego drugiego jakby drgnęło.

- Według różnych źródeł pogrzebany rękopis ma ponad sto stron!

Mustafa otworzył szeroko oczy.

- Niesamowite, prawda? - zakończył Mark.

Mustafa przestał przesuwać paciorki różańca, wyciągnął swoje giętkie ciało, odrzucił głowę w tył i przez chwilę patrzył w górę. Zaskoczył go widok pełnej tarczy księżyca zawieszonej między wąskimi ścianami uliczki.


2.

Stali w tłumie języków i narodowości, na skrzyżowaniu światów, w poczuciu ulotności czasu - w tej jedynej w swoim rodzaju atmosferze lotniska.

- Dobrze, że Alan, Hans i Kodama San wybrali ten sam lot - powiedział profesor.

- Hans to Niemiec, konserwator zabytków - wyjaśnił Mustafa.

- Kodama San jest geodetą - dodał profesor. - A Alan to mój najlepszy student. - Przesunął się do przodu, żeby widzieli go przechodzący przez bramki pasażerowie. Cieszył się, że samolot z Londynu wylądował o czasie. Jego wczorajszy wieczorny lot spóźnił się cztery godziny. - To Hans! - zawołał, wskazując na wysokiego mężczyznę w okularach. Rudowłosy urzędnik oglądał wnikliwie jego paszport.

- Ten sam celnik odprawiał nas wczoraj - stwierdziła Donatella z błyskiem w oku.

- To ten, który zachwycał się twoją urodą - zauważyła Zohra, której przeciętna twarz nie wzbudziła zainteresowania mężczyzny.

- Właśnie na podstawie takich niewłaściwych uwag można stwierdzić, że jest się w Egipcie - mruknął Mustafa. Spojrzał krzywo na celnika, a widok podkrążonych oczu urzędnika wzmógł w nim tylko uczucie pogardy dla tego mężczyzny.

Hans był wyraźnie zmęczony. Rzucił okiem na tłum oczekujących i potknął się, gubiąc okulary. Zohra podbiegła, by podnieść oprawki, a Donatella próbowała zebrać potłuczone szkło.

- Danke - powiedział Hans.

Kiedy Donatella podniosła głowę, wyciągnął drugą parę okularów, identyczną jak ta, która właśnie się stłukła.

- Powinieneś się nazywać „pan Okularnik”! - zachichotała.

Przez twarz Hansa przemknął nieśmiały uśmiech.

- Wystarczy sam Okularnik, możesz sobie darować pana - odparł pogodnie.

- Proszę bardzo, Okularniku - powiedziała Donatella przyjaźnie, podając mu resztki szkieł. „Oferma - pomyślała. - Ale za to urocza”.

- Tak więc... To jest Hans, czy może raczej Okularnik - przedstawił go profesor oficjalnym tonem.

Wszyscy zaśmiali się krótko. Okularnik przeprosił i przycisnął do piersi książki, żeby podać wolną rękę profesorowi, Donatelli, Zohrze, Markowi i Mustafie.

Profesor przedstawił pozostałych, którzy przylecieli tym samym samolotem.

- To jest Alan, a to Kodama San.

Uścisk ręki Okularnika był silny, Alan podawał zupełnie bezwładną dłoń, a powitanie Kodamy Sana mieściło się gdzieś pośrodku.

Okularnik miał wrażenie, że gdzieś już wcześniej widział Donatellę, ale szybko odrzucił tę myśl. „Ludzie miewają swoich sobowtórów, to coś w rodzaju echa. Wie to każdy, kto sporo podróżuje, kto przemierza różne światy. Każda rzecz ma gdzieś swoje odbicie” - pomyślał.

Mustafa siedział obok kierowcy, pogrążony w rozmyślaniach. Musi się spotkać z Gamel Bejem. Miał szczęście, że ten był teraz w Kairze. Był pewien, że Gamel Bej ufa jego osądom, ale jeśli chcą odnieść sukces, trzeba działać szybko. Liczył się każdy dzień. „Im później zaczną wykopaliska, tym lepiej” - pomyślał. Odwrócił się do pozostałych.

- Najpierw szybka wycieczka do piramid, tak jak obiecałem, a potem lunch.

Do Kairu dotarli już niemal wszyscy członkowie zespołu. Większość z nich nie znała się jednak między sobą i w samochodzie panowała atmosfera milczącej ciekawości. Kiedy wyjechali z lotniska, minibus przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, a pasażerowie zaczęli niespokojnie pokrzykiwać.

- Dziwi ich, że przejechałeś na czerwonym - powiedział Mustafa do kierowcy.

- Nie było bardzo czerwone! - bronił się kierowca.

Mężczyźni zaśmiali się cicho.

Zohra przetłumaczyła pozostałym tę wymianę zdań. Kodama San nie widział powodu do śmiechu. Siedział nieruchomo, lewą rękę trzymając w eleganckiej pozie ze zgiętym małym palcem.

- Co to za drzewa? - spytała Zohra kierowcę, próbując użyć egipskiego dialektu.

- Które?

- Te lila - pokazała palcem, usiłując uzyskać odpowiedź, nim je miną.

- Drzewa liiilaaa...? - powtórzył mężczyzna, przeciągając wyrazy. Rośliny zostały już za nimi. - A w ogóle istnieją drzewa lila? - spytał Mustafę, który coś mu odszepnął, i obaj się zaśmiali.

- Guha, król dowcipu, musiał być Egipcjaninem - sapnął Mustafa zachrypniętym, nieco zdławionym głosem.

- Tak myślisz? - drażnił się kierowca.

Rozmawiali po arabsku. Tylko Zohra rozumiała, co mówili, a przynajmniej w większości. „To zaskakujące, ta liczba języków, którymi mówią ludzie... - pomyślała, zresztą nie po raz pierwszy. - Cud układania dźwięków w różne sekwencje, budowania kodu komunikacji. Każdy język tworzy własny świat. Jeśli ktoś mówi tylko jednym językiem, tylko jedna sekwencja dźwięków ma dla niego sens”. Dla reszty grupy była to obca kultura, dziwaczna mowa. Znaczenie arabskich słów pozostawało niezrozumiałe dla ich uszu.

Wkrótce dojechali do piramid w Gizie. Trwały właśnie prace renowacyjne.

- Egipt okresu faraonów skupiał zawsze największą uwagę - stwierdził sucho profesor.

Ze wzgórza, na którym stali, rozciągał się widok na wszystkie trzy piramidy. Kilku turystów kręcących się po okolicy wyglądało stąd jak mrówki krążące po nieskończonym morzu piasku. Majaczące w oddali pir...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin