Arlt Roberto Siedmiu Szaleńców A5.pdf

(1761 KB) Pobierz
Roberto Arlt
Siedmiu Szaleńców
Tłumaczenie: Rajmund Kalicki
Tytuł oryginalny: Los siete locos
Rok pierwszego wydania: 1929
Rok pierwszego wydania polskiego: 1978
„Siedmiu szaleńców” to na pozór powieść o prostytutkach i
sutenerach, o ludziach marginesu; w istocie mówi się w niej o
sprawach daleko poważniejszych: o pieniądzach, zdradzie i
polityce. Bohaterowie „Siedmiu szaleńców” (1929 rok) zagubieni
w ubogiej codzienności - Buenos Aires z końca lat dwudziestych -
szukają rozwiązań magicznych, uciekają w spełniony świat
fantazji, niekiedy także rojeń politycznych. Ucieczki takie nie
były obce Argentyńczykowi Arltowi i dlatego słusznie się dzisiaj
powiada, że jest on głównym bohaterem swoich książek.
Fantasmagorie Arlta odnaleźć można w twórczości E. Sábato i
J. Cortázara, M. Puiga i najmłodszych pisarzy argentyńskich, gdyż
- jak powiada Borges - każdy mistrz dobywa z mroków własnych
poprzedników.
-2-
Rozdział pierwszy.
Zaskoczenie.
Po otwarciu drzwi dyrekcji, oszklonych matowymi szybami,
Erdosain chciał się cofnąć; zrozumiał, że jest zgubiony, ale już
było za późno.
Czekał na niego dyrektor, niski mężczyzna z wielką głową
dzika, siwymi, krótko przystrzyżonymi włosami i nieubłaganym
spojrzeniem sączącym się z szarych, rybich oczu; Gualdi,
księgowy, mały, chudy, przymilny, z badawczym wzrokiem, i
zastępca dyrektora, syn owego głowiastego mężczyzny,
przystojny trzydziestoletni młodzieniec z włosami całkowicie
białymi, cyniczny z wyglądu, o głosie surowym i spojrzeniu
twardym jak u ojca. Te trzy osoby, dyrektor pochylony nad
rachunkami, zastępca rozparty w fotelu i kołyszący nogą na jego
oparciu oraz pan Gualdi, z szacunkiem stojący koło biurka, nie
odpowiedziały na powitanie Erdosaina. Tylko zastępca dyrektora
ograniczył się do podniesienia głowy:
- Doniesiono nam, że jest pan oszustem i że przywłaszczył pan
sobie sześćset pesos.
- I siedem centavos - dodał pan Gualdi osuszając bibułą podpis,
jaki na jednym z rozliczeń złożył dyrektor. W tedy ten, jakby
ogromnym wysiłkiem swej byczej szyi, uniósł głowę. Z palcami
wciśniętymi w dziurki kamizelki rzucał przenikliwe spojrzenie
spod przymrużonych powiek i bez urazy wpatrywał się w
wychudłą twarz Erdosaina, który stał obojętnie.
- Dlaczego chodzi pan tak nędznie ubrany? - zapytał.
- Nic nie zarabiam jako inkasent.
- A pieniądze, które pan nam kradł?
-3-
- Niczego nie kradłem. To kłamstwo.
- Czy jest pan zatem w stanie rozliczyć się z nami?
- Jeśli pan sobie tego życzy, nawet dzisiaj w południe.
Ta odpowiedź chwilowo go ocaliła. Trzej mężczyźni
porozumieli się wzrokiem, a w końcu zastępca dyrektora wzruszył
ramionami i powiedział, przy zgodliwym milczeniu swego ojca:
- Nie... ma pan czas do jutra, do trzeciej. Proszę przynieść
wykazy i pokwitowania... Może pan odejść.
Ta decyzja zaskoczyła go tak bardzo, że stał dalej przygnębiony
i przyglądał się im trzem. Tak, wszystkim trzem. Panu
Gualdiemu, który wciąż nim poniewierał, choć sam był socjalistą;
zastępcy, który bezczelnie wbił wzrok w jego strzępiący się
krawat; dyrektorowi, który zwrócił w jego stronę swój ogolony
łeb i rzucał teraz cyniczne, wstrętne spojrzenia spod szarej kreski
na wpół przymkniętych powiek.
A mimo to Erdosain nie odchodził... Chciał coś powiedzieć, nie
wiedział jak, coś, co pozwoliłoby im zrozumieć cały ów bezmiar
nieszczęścia, jakie ciążyło na jego życiu; i stał dalej, nieswój, z
czarną metalową skrzynką kasy przed oczyma, czując, że z każdą
minutą plecy garbią mu się coraz bardziej, kiedy tak nerwowo
gniecie rondo swego czarnego kapelusza, a spojrzenie staje się
coraz płochliwsze i smutniejsze. Wreszcie zapytał gwałtownie:
- Więc mogę odejść?
- Tak...
- Nie, chciałem powiedzieć, czy będę dzisiaj ściągać
należności...
- Nie... Proszę przekazać kwity Suarezowi, a jutro o trzeciej być
tutaj, koniecznie, ze wszystkim.
- Tak... ze wszystkim - odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.
-4-
Ulicą Chile ruszył w dół do przyportowego Paseo Colón. Czuł
się osaczony przez jakieś niewidzialne siły. Słoneczne promienie
odsłaniały brudne podwórza spadzistej ulicy. Rozmaite myśli
kipiały w nim, tak niezborne, że uporządkowanie ich zajęłoby
wiele godzin.
Później przypomniał sobie, że ani przez chwilę nie przyszło mu
do głowy pytanie, kto go mógł zadenuncjować.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin