Biały Mustang_Sat-Okh (1959).pdf

(653 KB) Pobierz
Sat–Okh
Biały Mustang
Baśnie
i legendy indiańskie
Wydawnictwo
„Czytelnik”,
Warszawa 1959
SPIS
TREŚCI
Hanuate
…………………………………...
Powstanie człowieka ……………………
Biały Mustang ……………………………
Synowie Słońca ………………………….
Tosinonakh
……………………………….
Kwiat Antylopy
…………………………..
Stworzenie
Słońca ………………………
Niedźwiedź starej Mookhason ……..…
Wielki czyn Szalonego Rumaka
……..
Gichy Nahma
…………………………….
Cztery wiatry
……………………………..
Wabun
Wiatr Wschodni
……………..
Kabinoka
Wiatr
Północny ………...…
Shoondasi
Wiatr Południa
………….
Władca wilków …………………………..
2
5
8
13
20
23
24
26
33
36
38
40
40
41
42
Sat-Okh,
Biały Mustang
Gdybyście mnie zapytali, skąd te dzieje i legendy z wonią lasów pomieszane, z rosą
wilgotnych prerii i z wigwamów snującym się dymem, z biegiem wielkich rzek, z ich
dzikim brzmieniem, podobnym
do grzmotów w górach – odrzekłbym wam, odpowiedział:
Z lasów, prerii i z wielkich jezior Północy z krainy Odżibwejów, z krainy Dakotów. Z
gór, wrzosowisk i bagnistych pól, gdzie dziki ptak Shuh–shuh–gah karmi się wśród trzcin
i sitowia.
Powtórzą wam, jak je słyszałem z ust Nawadaha, muzyka
i
słodkiego bajarza.
Gdybyście zapytali Nawadaha, skąd te opowiadania i legendy, odpowiedziałby
wam:
Z leśnych ptaszych kryjówek, z domków bobrów, tropów niedźwiedzich, ze spojrzenia
orła, władcy błękitnych przestworzy.
Całe dzikie ptactwo śpiewa je wam: Mahung – żuraw, dzika gęś –
Wawa, siwa
czapla
Shuh–shuh–gah
i głuszec –
Mushko–dasa.
Gdybyście mnie pytali, kim był Nawadaha, odpowiedziałbym wam takimi słowami:
W cichej zielonej dolinie Tawasenta, nad piękną
rzeką,
przy malowniczym zboczu
mieszkał bajarz Nawadaha.
Wokół wioski indiańskiej zieleniły się łąki haftowane kolorowym kwieciem, a za nimi
wyrastał las, śpiewająca puszcza. Zielona w lecie, biała w zimie i zawsze radosna.
Rozwidlenie rzeki, które znajdowało się w dolinie, zarastało wiosną sitowiem, latem
olszyną, a jesienią okrywało się białą mgłą, zimą zaś odcinało się od śniegu czarną linią.
W tej to dolinie Tawasenta śpiewał Nawadaha baśnie i legendy. Wy, co kochacie
piękno natury, co kochacie chłodny cień lasu i światło słońca pośród łąk, wiatr wśród
gałęzi, deszczową ulewę
i
zawieję śnieżną, bieg wielkich rzek poprzez palisady leśne i
huk pioruna w górach, którego zwielokrotnione echa trzepotają
się
jak orły w swoich
gniazdach
– posłuchajcie tych dzikich opowiadań i legend.
Wy, którzy kochacie legendy narodowe, którzy kochacie ludowe ballady, jak głosy z
daleka wołające do nas, by przystanąć i posłuchać, co mówią w słowach tak prostych i
dziecinnych, że zaledwie ucho może odróżnić, czy są śpiewane, czy też mówiane –
posłuchajcie tych indiańskich legend.
Wy, których serca są czyste i proste, którzy znacie wiarę w życie i naturę, którzy
wierzycie, że we wszystkich wiekach każde serce ludzkie jest sercem człowieka, że
nawet w najdzikszych łonach kryją się żale, pragnienia i tęsknoty za dobrem –
posłuchajcie.
(Z „Pieśni o Hajawacie” H. W. Longfellowa)
HANUAUTE
Pewnego razu, w pogoni za górskimi kozami, zapędziliśmy się wysoko w góry. W
wyprawie tej prowadził nas doświadczony myśliwy, a zarazem nasz opiekun i
wychowawca, Owases
Dziki Zwierz.
Było nas razem dwunastu chłopców, w wieku od dziesięciu do czternastu lat –
ja
należałem do tych najmłodszych.
Od paru dni goniliśmy po górach za kozami. Byliśmy zmęczeni, zakurzeni i
podrapani o ostre skały. Trud nasz jednak został wynagrodzony – upolowaliśmy cztery
dorosłe kozy i jedno małe koźlątko.
Zwykłemu śmiertelnikowi mogłoby się to wydać marną i śmieszną zdobyczą, trzeba
jednak wiedzieć, jak trudno jest podejść dzikie kozy między gołymi skałami, bez broni
palnej, tylko
z łukiem. Zwierzęta te posiadają tak czuły słuch i tak doskonale znają
wszelkie odgłosy, że potrafią na przykład odróżnić toczenie się po skale kamienia
strąconego przez człowieka lub zwierzę od kamienia, który sam oderwał się od skały.
Szalone skoki kozie
lub dziki bieg po stromych urwiskach, mają w sobie coś
zadziwiającego. Nieraz byliśmy świadkami, jak całe stado rzucało się w wąwóz o
stromych ścianach głębokości stu, a może i więcej metrów. Gdy pierwszy raz człowiek
strona 2
Sat-Okh,
Biały Mustang
widzi coś podobnego, ulega złudzeniu, że kozy popełniają jakieś zbiorowe samobójstwo.
Skacząc zygzakowato ze ściany na ścianę, opadały coraz niżej i w ciągu paru sekund
uciekały dnem wąwozu.
Pewnego dnia, gdy tak uganialiśmy za zdobyczą, nagle rozległ się ostry gwizd
kościanej świstawki Owaspsa. Był to znak, abyśmy przerwali polowanie. Po czwartym
gwizdnięciu usłyszeliśmy miarowe bicie w bębenek, z którym nasz wychowawca nigdy
się nie rozstawał.
Miarowy rytm bębna prowadził nas do miejsca, gdzie Dziki Zwierz wybrał nam
obozowisko.
Była to niewielka dolina osłonięta wysokimi skałami, doskonale chroniącymi przed
mroźnym nocnym wiatrem, usiana odłamami skał i porośnięta ciemnobrunatnym
mchem. Gdzieniegdzie rosły skarłowaciałe sosny, spomiędzy których wystrzelały
samotne jodły.
Na skraju doliny
znajdowało się jezioro ciemne, spokojne, bez żadnej zmarszczki na
powierzchni, z trzech stron obramowane stromymi ścianami. Od naszej strony brzeg
stopniowo i łagodnie obniżał się aż do samego jeziora. Na widok wody uradowaliśmy się
ogromnie, przeżywając już w myślach wspaniałą kąpiel w chłodnym górskim jeziorze.
Jednak pierwszym naszym obowiązkiem było nazbierać tyle drzewa na opał, aby
starczyło na całą noc. Dopiero gdy uporaliśmy się z tym, śmiało ściągnęliśmy swoje
legginsy i już biegliśmy do wody, gdy nagle zatrzymał nas ostry głos Owasesa:
– Stać, jeśli nie pragniecie własnej śmierci.
Zadziwiły nas te słowa.
Dlaczego mielibyśmy przez kąpiel w górskim jeziorze ściągnąć na siebie Ducha
Śmierci? Przecież już w tylu rzekach i w tylu jeziorach kąpaliśmy się i nigdy nam nie
zabroniono, a teraz kiedy jesteśmy tacy brudni, nie wolno!
Bardziej zdziwieni aniżeli przerażeni, zawróciliśmy. Usiedliśmy wokół rozpalonego
ogniska i czekaliśmy, co też nam powie Owases.
Mimo że ciekawość nas rozsadzała, zgodnie z panującym
u nas obyczajem nie
zadawaliśmy pytań starszemu.
Milczenie trwało długo. Dopiero gdy nasz nauczyciel wypalił fajkę, a Duchy
Zmarłych rozpaliły ogniska na ciemnym niebie – zaczął mówić.
„Minęło już wiele zim i wiele Wielkich Słońc upłynęło od chwili, gdy tu w górskiej
wiosce żyło potężne plemię Iwaho. Słynne z piękności były kobiety tego plemienia, a
wojownicy silni i twardzi jak skały, między którymi rodzili się i umierali.
Nie stroili się oni w pióra, tak jak to my czynimy. Ubrania robili ze skór szarego
niedźwiedzia, którego wojownik musiał sam ubić, zanim otrzymał imię. Dopóki nie
zdobył skóry grizzly, nie miał prawa do stroju wojownika i nie miał nazwiska. Indianie
Iwaho nosili na głowach skalpy bizonie z cienko szlifowanymi rogami, które otrzymywali
od plemion z równin za sól i żółty metal ozdobny. Wodzem tego plemienia był dobry i
mądry Soomakh. Mówili o nim, że mając dziewięć Wielkich Słońc, gołymi rękami udusił
górskiego niedźwiedzia.
Dzielny był Soomakh, toteż w młodym wieku został wodzem. Za żonę pojął piękną i
gospodarną Ujanoh.
Wielki Duch był łaskawy dla tipi wodza i obdarzył go cudną córeczką Hanuaute.
Piękne są góry przy zachodzie słońca, ale wobec urody jego córki najpiękniejsze
szczyty skał, oświetlone promieniami słońca, szarzały i nikły. W nocy zaś gwiazdy bladły
i uciekały, gdy ukazywała się Hanuaute.
Gdy wieść o jej piękności rozniosła się po równinach i plemionach, najsławniejsi
wojownicy poczęli zjeżdżać na ziemię Iwaho, aby poznać piękną Hanuaute. A kto ją
zobaczył, nie chciał już wracać do swojego plemienia, pragnął zostać przy niej na
zawsze.
Soomakh starzał się z każdym dniem, ramię jego stawało się coraz słabsze, pragnął
więc jak najprędzej doczekać się wnuka, któremu mógłby przekazać swoje
doświadczenia i w którego ręce mógłby złożyć losy plemienia.
strona 3
Sat-Okh,
Biały Mustang
Hanuaute jednak, wiedząc o swojej urodzie, stała się dumna i kapryśna. Na
wszystkich patrzyła lekceważąco, a im więcej wojowników i młodych wodzów
przyjeżdżało, tym bardziej była dla nich opryskliwa.
Latem każdego wieczoru uciekała nad brzegi jeziora i tu przy blasku księżyca
podziwiała swoje odbicie w tafli wodnej.
Ciebie kocham, Ciemna Wodo
– szeptała – ty mi pokazujesz prawdziwą moją
twarz, którą nad wszystko wielbię. Ty, księżycu, otaczasz moją postać blaskiem swej
tarczy, najczulej
pieścisz mnie swoimi promieniami. Cóż mi więcej do szczęścia
potrzeba?
Gdy przychodziła zima i mróz skuwał powierzchnię jeziora lodem, Hanuaute
smutniała, nie wychodziła z namiotu i nikogo do siebie nie wpuszczała. Z nastaniem
wiosny, gdy ciepłe promienie słońca roztapiały lody jeziora, dziewczyna wybiegała na
brzeg i dziękowała słońcu, że zniszczyło mroźny płaszcz i że znowu może podziwiać się w
wodnej tafli.
Śmiała się przy tym radośnie, biegała, klękała nad brzegiem jeziora wpatrując się w
swoje odbicie.
Zostawała tam dniami i nocami, nie pokazując się w wiosce. Żywiła się
rybami, jajami wybieranymi z gniazd i ptakami, które ustrzeliła z łuku.
Daremnie czekali na nią wojownicy, daremnie czekali wodzowie z wielkich równin.
Zniechęceni powracali na swoje
ziemie.
Stary ojciec rozgniewał się w końcu na córkę, zwołał radę starców, na którą
sprowadzono znad jeziora zarozumiałą i upartą dziewczynę.
Na wielkim placu narad zasiedli starzy wodzowie, którym czas głowy pobielił jak
letnie słońce korę brzozową. W olbrzymich rogach bawolich, okryci skórami
niedźwiedzimi, ozdobionymi frędzlami – wyglądali dumnie, a zarazem strasznie.
Poważny nastrój udzielił się całej wiosce – cisza panowała dookoła, nawet psy,
zwykle hałaśliwe, pochowały się po kątach. Przed czarownikiem leżała czaszka bizona z
czerwono barwionymi rogami. Biel kości lśniła w blaskach ognia niby odbicie drugiego
księżyca. Twarz czarownika, pomalowana na czarno, nie zdradzała żadnych uczuć, tylko
oczy błyszczały groźnie i gdyby nie były przysłonięte powiekami, wyczytać by można w
nich wyrok, który miał spaść na głowę dziewczyny. Rozległ się ponury głos bębna i
wkrótce na plac wprowadzono Hanuaute.
W blaskach ognia stanęła dumnie, nieruchoma niby posąg kamienny, nie okazując
ani pokory, ani strachu.
Bębny zamilkły. Wodzowie milczeli. W głuchej ciszy słychać było tylko trzask
palących się polan.
Gwałtownym ruchem czarownik wzniósł w górę głowę, spojrzał na dziewczynę, lewą
rękę oparł na czaszce bizona, prawą wyciągnął przed siebie i głębokim,
powolnym
głosem począł mówić:
– Zaklinam cię, Hanuaute, na zanurzone w krwi rogi bizona, na ogień, który
wszystko niszczy, a zostawia popiół szary niby pył w czarnych górach.
Zaklinam cię, Hanuaute, na ciemności nocy, gromy i błyskawice, zaklinam cię na
potężne pazury szarego niedźwiedzia, które kruszą skały.
Zaklinam Cię i nakazuję ci, abyś poślubiła pierwszego wojownika, który zjawi się
przed twoim namiotem i zaśpiewa pieśń weselną.
Żąda tego rada wodzów. A jeśli sprzeciwisz się naszej woli, zginiesz między skałami,
a ciało
twe rozszarpią sępy.
Dziewczyna nie zlękła się jednak wcale ponurej groźby czarownika.
Oj wy, starzy wodzowie
– zaśmiała się głośno – widocznie lata starości przysłoniły
oczy wasze, a siwizna głów waszych wyssała wam rozum z głów, że żądacie ode mnie
rzeczy, której nigdy nie będzie. Powiedz mi – zwróciła się do czarownika – czyż nie
jestem taka piękna, jak mówi mi o tym woda jeziora? Powiedz mi i ty, ojcze, czyż moja
uroda nie jest tak wielka, że zmusza ptaki do śpiewu?
– Uff, piękna jesteś, Hanuaute –
odrzekli obydwaj starcy.
strona 4
Sat-Okh,
Biały Mustang
– Jeżeli więc jestem piękna, to nie mogę zostać żoną żadnego wojownika, zaczekam,
aż przyjdzie po mnie sam Nanabosho i jego żoną zostanę. On tylko, Duch Lasów, jest
godny pojąć mnie za żonę.
W chwili gdy to powiedziała, płomień buchnął w górę, aż pod szczyty sosen, wiatr
porwał dym z ogniska i rzucił go między skały, jak podarty strzęp kory brzozowej, a z
góry z głośnym przeraźliwym krzykiem spadł ogromny czarny sęp, rzucił się na
zuchwałą dziewczynę i porwał ją w swe szpony.
Wszystkich
ogarnęło przerażenie. Nim zdążyli zrozumieć, co się stało, sęp unosił się
już wysoko, przysłaniając czarnymi skrzydłami błyszczące gwiazdy, aż znikł w
ciemnościach nocy.
Gdy zza gór wyjrzało słońce, oświetlając szczyty skał, wioska plemienia Iwaho była
pusta, nawet psów w niej nie było. Wszystko, co żyło, pobiegło ku brzegom jeziora, gdzie
zwykle przebywała dumna Hanuaute.
Wysoko w górze, nad środkiem jeziora, unosił się sęp z dziewczyną w szponach.
Przerażeni ludzie padli na kolana, a psy, podkuliwszy ogony, przywarły mocno do
ziemi. Bo oto, jak gdyby z jeziora lub z głębi skał, rozległ się głos:
– Słuchajcie mnie, ludzie Iwaho! Ukarałem Hanuaute za jej pychę i głupotę. Będzie
odtąd przebywała na dnie jeziora, aż przyjdzie tu człowiek o białej twarzy, który rozsadzi
skały i spuści wody. Hanuaute przejdzie wtedy do Krainy Spokoju...
Was i ludzi wszystkich plemion ostrzegam, abyście omijali z daleka to miejsce, gdyż
Hanuaute, jako zła władczyni jeziora, będzie mścić się na każdym żyjącym człowieku.
Wysłuchajcie ostrzeżenia i zapamiętajcie słowa Nana–bosho...
Gdy głos umilkł, przerażeni ludzie ujrzeli, jak puszczone przez sępa ciało Hanuaute
padło z pluskiem do wody.
Jezioro zadyszało, fale uderzyły gniewnie o brzeg, jak gdyby nie chciały przyjąć
dziewczyny.
Powoli jednak powierzchnia wygładziła się i znieruchomiała, tylko woda
zmętniała i pociemniała, a wreszcie stała się zupełnie nieprzejrzysta.
Ludzie długo jeszcze stali nad brzegiem, nieruchomi i zadumani.
Ciężkie milczenie przerwał wreszcie czarownik:
– Odejdźmy stąd. Dziewczyna została ukarana. Oby nigdy w naszym plemieniu nie
było podobnych kobiet. Wielki Duch zabrał nam ją, bo tak chciał. Opuśćmy te strony na
zawsze. A jezioro to od dziś będzie nazywać się Hanuaute.
Niedługo potem plemię Iwaho zwinęło swe namioty, wywędrowało z gór. Nigdy już
żaden myśliwy tego plemienia nie stanął nad brzegami jeziora Hanuaute”.
Ognisko powoli dogasało, kiedy Owases kończył swą opowieść.
– Od tamtej chwili Hanuaute mści się na każdym człowieku i każdym żyjącym
stworzeniu,
które pragnie zanurzyć swe ciało w chłodnej wodzie tego jeziora. Tam, po
prawej stronie, gdzie znajduje się najniższy brzeg, leżą kości obdarte z ciała przez sępy.
To ofiary Hanuaute. Idźcie tam i przekonajcie się.
POWSTANIE CZŁOWIEKA
Na ogromnej czerwonej
skale, wyrosłej pośród zielonej prerii jak samotny obłok na
czystym niebie, siedział Wielki Duch –
Gichy Manitou.
Palił w zadumie fajeczkę – kaluti, ulepioną z czerwonej świętej gliny, i patrzył na
rozległe prerie. Pośród wonnych stepów pasły się stada brodatych, garbatych bizonów, z
dala zaś od nich, między wysoką trawą, leżały szare wilki czatujące na samotną, młodą i
niedoświadczoną krowę.
Tu i ówdzie przemykały pośród traw antylopy, aby na moment przystanąć, popaść
się trochę i znowu bez powodu czmychnąć pośpiesznie. Chyżość ich nóg, ostrożność i
czujność ratowała je przed groźnymi wilkami, i niemniej dla nich groźnymi, choć
mniejszymi, szakalami.
Widział też Wielki Duch szare sępy ucztujące na ścierwie
bizonim, niedokończonej uczcie wilczej.
Dalej,
znów tam, gdzie niebo styka się z ziemią, rozpościerała się zielona, ogromna
puszcza, utkana jeziorami i pocięta rzekami jak siecią pajęczą. Potężne drzewa sięgały
niemal chmur. Brzozy wysmukłe odcinały się białością pni od ciemnych sosen i
strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin