Ludzka przystań Przekład ELŻBIETA FRĄTCZAK-NOWOTNY Redakcja stylistyczna Elżbieta Steglińska Korekta Longina Kryszkowska Elżbieta Steglińska Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Monika E. Zjawińska Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału Människohamn Copyright © 2008 by John Ajvide Lindqvist. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 978-83-241-3528-8 Warszawa 2010. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp, z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Ojcu Ingemarowi Petterssonowi (1938-1998) Który dał mi morze I którego morze mi zabrało Witamy na Domarö Wyspy Domarö nie znajdziecie na mapie, chyba że będziecie bardzo dokład- nie szukać. Leży dobre dwie mile morskie na wschód od Refsnäs w archipelagu południowego Roslagen, wciśnięta między Söderarm a Tjärven. Odsuńcie na bok kilka wysp, przyjrzyjcie się dokładnie przestrzeni między nimi, a wtedy dostrzeżecie wysepkę Domarö. Zobaczycie też latarnię morską na Gåvasten i inne charakterystyczne punkty pojawiające się w tej opowieści. Właśnie, pojawiające się. To jest właściwe słowo. Będziemy bowiem w miej- scu, które jest dla człowieka nowe. Przez dziesiątki tysięcy lat leżało pod wodą. Gdy wyspy pojawiły się, zaczęli na nie przybywać ludzie, z ludźmi zaś przyszły opowieści. Zaczynamy więc. Wygnany Tam, gdzie szumią fale i słychać groźny pomruk sztormu, gdzie fale biją o brzeg, burząc słoną morską toń, tam z morza wynurza sie ląd. Nasze dziedzictwo, które po ojcach dostaliśmy w spadku. Lennart Albinsson Rådmansö Morze dało, morze zabrało Kto nadpływa od strony fiordu, co wyłania się z czarnej błyszczącej toni? Gunnar Ekelöf Tjärven O rokitniku Trzy tysiące lat temu wyspa Domarö była jedynie dużą, płaską skalną pły- tą, na której stał wielki głaz pozostawiony przez lodowiec. Milę morską dalej na wschód można było dostrzec wzgórek, który później miał się wyłonić z morza i otrzymać nazwę Gåvasten. Poza tym nie było tu niczego. Musiało minąć kolejne tysiąc lat, zanim okoliczne wysepki odważyły się wynurzyć z wody ¡pokazać swoje łysiny, dając tym samym początek archipelagowi zna- nemu dzisiaj jako archipelag Domarö. Wówczas na wyspie pojawił się też rokitnik. U podnóża ogromnego, przytarganego przez lodowiec głazu wykształciła się linia brzegowa. I właśnie tam, wśród kamieni, zapuścił swoje pełzające korzenie rokitnik. Czerpiąc pożywienie z gnijących wodorostów, czepiając się kamieni, rósł tam, gdzie nic nie rosło. Rokitnik. Najodporniejszy z odpornych. Roślina wypuszczała ciągle nowe korzenie, aż podeszła do wody, zaczęła rosnąć w górę i w końcu oplotła niezamieszkane brzegi Domarö metalicznie zieloną wstęgą niczym broda otaczająca wygolony podbródek. Ptaki żywiły się jej ognistożółtymi owocami o smaku cierpkiej pomarańczy; chwytały je dziobami i leciały w świat, szerząc ewangelię rokitnika na nowych lądach; po kilku wiekach wszystkie pobliskie wysepki otoczone były zieloną wstęgą. Ale rokitnik sam doprowadził do swojej porażki. Muł, który powstał z jego gnijących liści, okazał się bowiem bogatszym źródłem pożywienia, niż oferowało skaliste wybrzeże. Wykorzystała to olcha. Wysiała swoje nasiona w pustych przestrzeniach między krzakami rokitnika i szybko zaczęła się rozrastać. Rokitnik źle znosił bogatą w azot ziemię wokół drzew olchy, a także cień, który dawały jej liście, i zaczął schodzić coraz niżej ku wodzie. 11 Za olchą przyszły inne wymagające żyźniejszej ziemi rośliny; i zaczęła się walka o przestrzeń życiową. Rokitnik został bardzo szybko zepchnięty do po- woli rozrastającego się wybrzeża; w ciągu stu lat przybywało mniej więcej pół metra lądu. Tak więc chociaż wykarmił inne rośliny, sam został wyparty. Rośnie teraz tuż przy brzegu, czekając na swój czas. Pod jego wąskimi, je- dwabistozielonymi liśćmi rosną kolce. Duże kolce. Dwoje małych ludzi i jeden duży kamień (lipiec 1984) Trzymali się za ręce. On miał trzynaście lat, ona dwanaście. Jeśli zobaczyłby ich ktoś z ich paczki, padliby trupem na miejscu. Przemykali się przez las świadomi każdego dźwię- ku, każdego ruchu, jakby zostało im powierzone do wykonania tajne zadanie. W pewnym sensie tak było: kiedyś będą razem, ale tego jeszcze nie wiedzą. Dochodziła dziesiąta wieczorem, ale wciąż było na tyle jasno, że bez proble- mu widzieli swoje ręce i nogi, ruchome białe plamy na dywanie z darni i ziemi, gdzie wciąż jeszcze utrzymywało się ciepło dnia. Nie mieli odwagi patrzeć na swoje twarze. Gdyby to zrobili, musieliby coś powiedzieć, a nie mieli odpowied- nich słów. Postanowili iść do kamienia. W pewnym momencie, kiedy szli ścieżką, ich dłonie otarły się o siebie, jedna dłoń chwyciła drugą i tak już zostało. Szli więc, trzymając się za ręce. Gdyby teraz padło jakieś słowo, to to, co dotąd było pro- ste, stałoby się trudne. Andersa paliła skóra jak po dniu spędzonym w prażącym słońcu. Piekł go każdy skrawek ciała, kręciło mu się w głowie, jakby miał udar słoneczny; bał się potknąć na jakimś wystającym korzeniu, bał się, że spoci mu się dłoń, bał się, że zrobi coś nie tak, nie bardzo nawet wiedząc, dlaczego tak jest. W ich paczce były pary. Martin i Malin byli ze sobą. Wcześniej Malin była z Joelem. Zdarzało się, że leżeli i całowali się na oczach wszystkich. Martin twier- dził nawet, że on i Malin pieścili się na nabrzeżu, przy szopach na łodzie. Nie- ważne, jak było naprawdę, im wolno było takie rzeczy opowiadać, wolno im było takie rzeczy robić. Przede wszystkim byli starsi, a poza tym byli ładni. Byli super. Dlatego wiele rzeczy im uchodziło i wolno im było używać własnego języka. Nie było nato- miast sensu ich naśladować; ten, kto by spróbował, tylko by się ośmieszył. Trzeba było siedzieć, patrzeć i rechotać w odpowiednim momencie. Tak po pro- stu było. 12 Ani Anders, ani Cecilia niczym się nic wyróżniali. Nic byli odtrącani jak Henrik czy Björn, czyli Hubba i Bubba, jak ich nazywano, ale też nie należeli do tych, którzy ustanawiają reguły gry i decydują, co jest fajne, a co nie. Tak więc to, że Anders i Cecilia szli, trzymając się za ręce, było po prostu śmieszne. Wiedzieli o tym. Anders był niski, chudy, a jego brązowe włosy były za cienkie, żeby dały się ułożyć w jakąś fryzurę. Nie miał pojęcia, jak Martin i Joel sobie z tym radzili. Raz spróbował zaczesać włosy do tyłu i ułożyć na żel, ale wyglądał tak głupio, że zmył wszystko, zanim ktokolwiek go zobaczył. Cecilia była jakby płaska i kanciasta. Chociaż była szczupła, miała szerokie ramiona. Natomiast prawie nie miała bioder, nie mówiąc już o piersiach. W porównaniu z ramionami jej twarz wydawała się mała. Miała jasne włosy do ramion i mały, obsypany piegami nosek. Anders uważał, że jest śliczna, kiedy związywała włosy w koński ogon. Jej niebieskie oczy zawsze wyglądały nieco smutno, ale Andersowi to się podobało. Miał wrażenie, że ona dużo wie. Martin i Joel nic nie wiedzieli. Malin i Elin też nie. Pewne rzeczy przychodzi- ły im instynktownie: mówili to, co powinni mówić, mogli nawet nosić sandały i nie wyglądało to głupio, jednak o życiu nie wiedzieli nic. Sandra czytała książki i była sprytna, ale nic w jej spojrzeniu nie świadczyło o tym, że naprawdę coś wie. Natomiast Cecilia wiedziała, a ponieważ Anders to widział, świadczyło to o tym, że on też wie. Nie potrafił określić, co to takiego było, wiedział jednak, że tak jest. Jakby się rozpoznali. Oboje wiedzieli coś o życiu; wiedzieli, o co w nim naprawdę chodzi. Im bliżej kamienia, tym robiło się bardziej stromo i tym rzadziej rosły świer- ki. Za moment będą musieli puścić swoje ręce, żeby wspiąć się na zbocze. Anders zerkał na Cecilię. Miała na sobie T-shirt w biało-żółte paski, z wycię- ciem przy szyi, które odsłaniało jej obojczyk. Niewiarygodne, że już od pięciu minut są ze sobą połączeni, że jej skóra dotyka jego skóry. Że ona jest jego. Była jego już od pięciu minut. Wkrótce jednak puszczą swoje dłonie i znów będą szli osobno, staną się zwykłymi ludźmi. I co wtedy sobie powiedzą? Anders spuścił wzrok. Podłoże zrobiło się kamieniste, musiał uważać, gdzie stawia stopy. Spodziewał się, że w każdej chwili Cecilia może puścić jego dłoń, ale nic takiego się nie stało. Pomyślał, że może trzyma ją tak mocno, że ona nie może wykonać żadnego ruchu. Poczuł się zażenowany i rozluźnił chwyt. Wtedy puściła jego rękę. Dwie minuty, które zajęło im wdrapanie się na głaz, Anders zastanawiał się, jak to naprawdę było: czy rzeczywiście trzymał ją zbyt mocno, czy może w 13 momencie, kiedy ona poczuła, że on poluzował chwyt, pomyślała, że chce puścić jej dłoń i postanowiła zrobić to pierwsza. I wtedy właśnie puściła jego rękę. Niezależnie od tego, jak był...
smoke30