Warren Robert Penn - MIEĆ DOKĄD WRÓCIĆ - KIK.rtf

(2374 KB) Pobierz

Warren Robert Penn

MIEĆ DOKĄD WRÓCIĆ

 

 

 

W całej miejskiej szkole miasteczka Dugton, w okrągu Claxford, w stanie Alabama, tylko ja miałem ojca, który zabił się pewnej nocy, gdy stojąc na koźle wozu, żeby się odlać na zad jednego z pary mułów, po pijanemu runął w dół na łeb, na szyję, kurczowo ściskając w garści buca, i w takiej pozycji oraz takim stanie upadł na drogę, a przednie i tylne lewe koła z idealną precyzją prze­ toczyły się przez jego nieprzytomną szyję, utratę bowiem przytomności niewątpliwie musiało spowodować owo fatal­ ne runięcie. Padając nie wypuścił z ręki bu-a.

Wiem, że tak było, bo gdy w niedzielę na długo przed nabożeństwem przyniesiono ciało do naszego domu, pan Tutwayler, który akurat przejeżdżał koło miejsca wy­ padku swoim nowym Fordem, model 1928, natknął się na ciało i opowiedział niedzielnemu zgromadzeniu sąsiadów, H jakiej pozycji je znalazł. Ja, wówczas dziewięcioletni pędrak, z dziecinną ciekawością kręciłem się po sypialni, gdzie złożono ciało i gdzie niewiasty, jak je tu nazywano, usiłowały ukoić nie istniejącą pozornie boleść mojej matki. Siedziała bez ruchu na twardym krześle, wpatrzona w tru­ pa, ułożonego, na ile pozwalały zesztywniałe już członki, w pozycji przyzwoitej. W każdym razie rozporek wyjścio­ wych spodni ojca był zapięty. Niewiasty, a musiały być pośród nich i takie, które widziały ów rozporek rozpięty w okolicznościach mniej świątobliwych, szeptały do siebie, że matka jest w stanie szoku i poczuje się lepiej, gdy

wstrząs minie i zacznie płakać — ale ja, zmądrzały z wie­ kiem, wiem, że to one poczułyby się lepiej, gdyby matka zachowała się zgodnie z powszechnie przyjętymi prawi­ dłami gry.

Ja jednak, choć po dziecinnemu i nie umiejąc sobie tego wytłumaczyć, wiedziałem, że matka nie jest w stanie szoku. Chyba że to był szok, jakiego doznawała chronicz­ nie w każdy sobotni wieczór, a i w inne wieczory, kiedy tata wracał do domu zalany w pestkę, skory do awantur. Czasem w takie wieczory pieklił się tylko o kolację, a jeśli upił się naprawdę lichym samogonem, zwracał jadło po kilku kęsach, po czym przyzwoicie i po chrześcijańsku tracił przytomność. Bywały jednak wieczory, kiedy zapo­ minał o kolacji i istne piekło rozpętywało się w Alabamie, jak wówczas, kiedy porwał wiszącą nad kominkiem kon- federacką szablę, którą dziad jego siekł Jankesów, i z dzi­ kim wrzaskiem hiip, hiip — będącym w jego mniemaniu okrzykiem rebeliantów — unosząc się w wyimaginowa­ nych strzemionach, wyzywał unionistów od przeklętych skurwysynów i wymachując zardzewiałą klingą urządzał ohydne jatki, istną rzeź, jakby powiedzieli Anglosasi, przy boku miejscowego dziedzica i jenerała Forresta *. Tamtej nocy ojciec miotał się jak opętany, zanim przeważające siły batalionów bimbru uśmierzyły jego konfederacki zapał, runął jak długi na kamienną podłogę przed kominkiem, i zastygł jak ogłuszony wół. Matka zaciągnęła go do łóżka i siadła na krześle jak zwykle w takich okolicznościach.

Patrzyła na swoje dzieło z twarzą nieprzeniknioną, jak głaz wybielony na kość w korycie rzeki, następnie wy­ suszony przez sierpniowe słońce w okresie suszy, lecz jej czarne, błyszczące, nieruchome oczy wyrażały jakieś twar­ de postanowienie, choć patrząc na nią nie mogłem od­ gadnąć jakie.

W dzieciństwie widywałem nieprzytomne od pijaństwa ciało ojca i matkę siedzącą naprzeciw tego ciała, nie za

blisko, wpatrzoną w nie; panowała taka atmosfera, jak kiedy wstrzymuje się oddech aż do zawrotu głowy i w każ­ dej chwili może się stać coś strasznego. Podchodziłem do niej mimo woli, jakby mnie coś pchało, milcząc czepia­ łem się jej spódnicy, pociągając ją ostrożnie i nieśmiało, nie odważyłbym się robić tego mocniej, ciągnąłem powo­ lutku, miarowo, lękliwie, aby tylko coś się zaczęło dziać, gdyż ani sekundy dłużej nie mogłem znieść narastającej martwoty.

Nie patrzyła na mnie. Nie podnosząc oczu wyciągała rękę, aby mnie dotknąć. Ręka ta znajdowała mnie równie nieomylnie, jak ręka ślepca znajduje przedmiot w jego własnej sypialni, z absolutną pewnością, ja zaś czułem siłę tej niezbyt dużej, ale bardzo mocnej, stwardniałej od pracy dłoni wokół moich ramion, która przyciskała mnie do uda matki jakby na wieki.

Oczywiście nie było to na wieki. Matka musiała wstać i iść spać, zawsze przecież czekał ją następny dzień, cze­ kała robota: dojenie krowy, robienie śniadania, przyniesie­ nie wody. Dziwna rzecz, ale nawet teraz nie potrafię sobie przypomnieć, jak to się kończyło i czy w ogóle się koń­ czyło, pamiętam tylko jej stan: oczy na wieki znierucho­ miałe, ręka wokół moich ramion, moje ciało przytulone do niej, gdy panicznie bałem się oddychać, a nafta wy­ raźnie obniżała się w szklanej podstawie lampy, na dwo­ rze ciemność nocy zdawała się coraz gęstsza, zimą napie­ rała na dom, latem zaś słyszało się bezustanne brzęczenie owadów.

Wrażenie, że stoję, oddycham nienaturalnie cicho, wokół mnie gęstnieje zimowa noc albo w letnich ciemnościach nie ustaje brzęczenie owadów — tak bym opisał owo cze­ kanie na coś, co się za chwilę miało stać. Ale na co? Na co? Dla innych nie wiem na co, dla mnie na to, czym życie czasem może być i było w latach, o których zamierzam opowiedzieć.

Coś się dzieje, co nie chce ustać. Jeste^py jednocześnie poza tym i w tym, co się dzieje. Właściwie jesteśmy tym, co się dzieje. I dopóki nie zrozumiemy, że są to jedno-

11

cześnie różne i te same sprawy, nie wiemy nic o istocie Życia. Tak twierdzę.              "*

Skąd wiem, że tata trzymał w garści buca, kiedy anioł śmierci nachylił się, aby go wyrwać z rozmnażającej się ludzkiej ciżby?

Właśnie wyproszono mnie z sypialni, gdzie leżało ciało, abym się nie pętał pod nogami niewiast, i zacząłem się kręcić koło chłopów, którzy zebrali się pod dużym bzem indyjskim na ścieżce z ubitej czerwonej gliny, upstrzonej alkalicznie białym kurzym łajnem, zastępującej trawnik przed domem mego ojca. Cicho było jak w kościele, raz że była niedziela, a po drugie, nieboszczyk leżał w domu. Większość mężczyzn wybierała się później do kościoła. Niektórzy byli już w świątecznych ubraniach: nosili czar­ ne, może granatowe sukienne marynarki, nakrochmalone kołnierzyki pod samą brodę. Pocili się dostojnie w upale, z wyjątkiem tych naturalnie, którzy nie mieli czarnych czy granatowych ubrań, tylko świeżo wyprane i wypraso­ wane wyblakłe robocze kombinezony, ozdobione może zło­ tym łańcuszkiem od zegarka, wiszącym na metalowym guziczku w lewym rogu zapięcia kombinezonu i znikają­ cym w kieszeni, gdzie miał się znajdować złoty zegarek, który równie dobrze mógł się okazać tombakiem za parę dolarów. Rozmowa toczyła się półgłosem, w przerwach zaś między jedną i drugą wypowiedzią — właściwe słowo w odniesieniu do tej podniosłej chwili — zapadała taka cisza, że chwilami słyszało się pękanie spadłego z drzewa owocu rozgniatanego niespokojną stopą, jeśli w tym miej­ scu ścieżka była na tyle ubita, aby można było owoc roz­ gnieść. Właśnie przemawiał Tutwayler i ludzie zachowy­ wali się szczególnie cicho, po części dlatego, że po operacji gardła mówił skrzeczącym szeptem i należało go słuchać w największym skupieniu, a po części i dlatego, że był najbogatszym farmęrem, co w tej okolicy zwanej Heaven’s Hope* nieomylnie znaczyło, że on jeden nie musi corps

* Niebiańska Nadzieja.

4 corps zmagać się z zadłużeniem hipotecznym ani z wid­ mem głodowej śmierci.

Tutwayler, bardzo wysoki chudy mężczyzna, miał prze­ dziwnie długą żylastą szyją, która jak szyja oskubanej kury sterczała nad staroświeckim sztywnym kołnierzykiem o od­ giętych rogach, bez krawata, lecz ze złotą spinką; za­ patrzyłem się właśnie na jego dziwacznie podskakujące jabłko Adama, gdy oznajmił, że natknął się na ciało mego ojca na drodze za rogatką Dugton, tak kurczowo ściskają­ cego buca w garści, jakby jego śmierć od tego zależała — tak się właśnie wyraził, nie siląc się wcale na dowcip. I nikt nię dopatrzył się w tym dowcipu, po chwili zaś, gdy wiadomość dotarła do wszystkich, odezwał się jakiś głos:

              To chyba wszystko, czego Samiec Tewksbury jeszcze mógł się trzymać.

Zapadła cisza, następnie ktoś inny wtrąciły,

              Jak chłop nie może się trzymać tego, to nie ma nic, czego warto się trzymać.

I jeszcze ktoś:

              Samiec... trzeba mu to przyznać... obracał. tym na prawo i lewo.

              Sam siebie obrócił wniwecz.

              Zapił się na umór.

              Jak nie bimber, to dupa. Taki już był.

              Po takim chlaniu i lataniu za spódnicami w całym okręgu Claxford, żeby skończyć, jakby obalał dzidę ■w ciemną noc za rogatką.

              Niee — oznajmił Tutwayler grobowym głosem              

nieee, musiał wstać, żeby się odlać i...

              Szszsz! — rozległo się, jakby to para wydostawała się z komina lokomotywy. Miało to najwyraźniej nakazać milczenie i w absolutnej ciszy, jaka istotnie zapadła, zorientowałem się, że mężczyźni się rozstąpili, ukazując mnie. Któryś — taki w kombinezonie, nie w czarnym czy granatowym ubraniu — zauważył mnie i dyskretnie opu­ szczoną prawą ręką z kciukiem odstającym w moją stronę, zezując ku mnie, co w tej absurdalnej parodii tajemniczo*

H

ści miało oszczędzić moją wrażliwą naturę, wskazywał przedmiot tego ostrzeżenia — czyli mnie. Wszystkie oczy skierowały się na mnie.

Wybuchnąłem płaczem.

              Patrzcie — rzekł Tutwayler skrzeczącym szeptem — patrzcie, biedny malec wypłakuje sobie oczęta za swoim zmarłym tatą. .

Scena ta pozostała żywa w mojej pamięci — i z każdym rokiem staje się coraz żywsza — lecz mój stosunek do niej jest szczególny. Po pierwsze, nie wydaje mi się prawdziwa. Jak gdybym wyczytał to w jakiejś powieści o Południu, nie będąc już dzieckiem, lub zobaczył takie zdjęcie w albu­ mie ukazującym Południe w czasach kryzysu gospodarcze­ go, kiedy nazywano je problemem gospodarczym numer jeden, albo też oglądał podobną scenę w filmie czy teatrze. Widzę drzewo, ubitą ścieżkę z białym łajnem, odeskowaną, walącą się chatę, od dawna nie malowaną, z kawałkiem tektury zamiast szyby okiennej i cienką smużką wiecznie wijącego się w górę dymu z komina biednej kuchni; wi­ dzę żółtego myśliwskiego psa z wiszącymi wyleniałymi uszami, śpiącego na krzywej frontowej werandzie, oraz dwie blaszanki po smalcu, w których matka zasadziła cy­ nie kwitnące czerwienią i jadowitą żółtością; widzę jedną brudnoszarą kurę leżącą w cieniu drewnianych stopni, z otwartym z żaru dziobem; widzę zardzewiały lemiesz wiszący na drucie przy furtce z desek, żeby się nie otwie­ rała, niepotrzebny zabieg, gdyż furtka'1 od dawna miała wypaczone zawiasy i w ogóle się nie zamykała; widzę przy parkanie zepsutego, starego Hudsona, nie używanego od trzech lat, rdzewiejącego coraz bardziej, bez szyb w drzwi­ czkach, z siedzeniami (o czym sam się przekonałem) po­ krytymi kurzym łajnem, zarówno suchym, jak i całkiem świeżym; widzę mężczyzn 1 czerwonych, kościstych, dłu­ gich twarzach, które wyglądają tak, jakby je kto wyrzeźbił w cedrowym drewnie i zostawił nie wykończone, aby zrobiły to wiatr i słońce — dzieła samorodnego, lecz wiel­

kiego talentu — twarze zamknięte w sobie, głuche, hiera­ tyczne i zacięte, tylko oczy żywe, na to wszystko spływa strumień złotego sierpniowego słońca, idealnie przezroczy­ stego, a przecież w jakiś sposób równie solidnego jak lawa, bezustannie spływający z nieba.

Jak powiedziałem, ta scena nie wydaje mi się prawdzi­ wa, nie uważam jej nawet za twór wyobraźni nabierający cech prawdy, nie odczuwam bowiem żadnego związku | tym płaczącym dzieckiem, nie widzę jego twarzy. Zawsze oglądam tę scenę jakby z daleka.

Siedzę w okopach podczas wojny — drugiej światowej —

o              północy, w Apeninach, sypie gęsty śnieg; porucznik par­ tyzantów ma na głowie hełm zabitego esesmana, przysuwa się do mnie, żeby się trochę zagrzać, z nadajnikiem przy ustach, słyszę wydobywający się z nadajnika glos:

              Capitano, capitano.

Łapię przyrząd, wołam:

              Eccorni.

Patrol partyzantów wziął do niewoli pięciu Niemców. Rozkazuję, żeby ich przyprowadzono, ostrzegam, aby nie zrobiono im krzywdy, bo chcę ich przesłuchać. Wiem, że partyzanci nie usłuchają. Rzadko to robią. Wiem, że w słu­ chawce znów odezwie się głos:

              Mi dispiace, Capitano, scusi, Capitano, sono gid morto. — Martwi. Usiłowali uciec, powie głos.

Nie mam tego partyzantom za złe. Po tym wszystkim, co się dzieje. Myślę, jak łatwo w okopach nóż przytknięty . do miękkiej nasady gardła zanurza się w ciało. Myślę o' hitlerowskich żołnierzach zabitych znienacka. Myślę

o              tym, jak zginęli. Wpatruję się w ciemności upstrzone białą śliną śniegu i siedząc w tych apenińskich okopach widzę z wielkiej odległości, jakby za obszarem mroku, ową scenę pod bzem indyjskim: płaczące dziecko, spływającą z nieba lawę złocistego słońca. Widzę to wszystko, jak gdy­ by nagle się rozdarła zasłona ciemności, przestrzeni i czasu.

Po chwili wszystko znika.

U

i KM

Wstaję zza biurka w moim gabinecie na wydziale Uni­ wersytetu Chicagowskiego, odkładam książkę, którą czyta­ łem, patrzę daleko ponad połyskujące matowo w deszczu dachy tej ubogiej dzielnicy, ponad dżunglę telewizyjnych anten. I znów wyłania się ta scena — chłopiec pod bzem indyjskim. Jak żywa. Za moimi. plecami bulgoce w grzej­ nikach para, ale ja tego nie słyszę.

Wielokrotnie, nieoczekiwanie i w wielu miejscach wi­ dywałem tę scenę.

Przeczytałem na nowo to, co napisałem przed trzema dniami, do miejsca opisu sceny pod bzem. Tę partię napi­ sałem bardzo szybko. Buchnęła ze mnie, długopis śmigał po papierze — nowe przeżycie dla mnie, gdyż jestem przy­ zwyczajony do uczonych i krytycznych tekstów, a ponie­ waż nie myślę szybko i nie jestem skłonny ufać pierwo­ tnym pomysłom, mam predylekcję do bardzo powolnych, ostrożnych sformułowań.

Czytając ten urywek byłem ogromnie zaskoczony tonem, który mogę jedynie nazwać twardym, gniewnym, zadzior­ nym, podyktowanym... czym? Może jakimś poczuciem wściekłości na świat mego dzieciństwa, którego słownic­ twem i dialektem posługiwałem się czasem wzgardliwie, i jakąś nieokreśloną złością na siebie samego, mówiąc ściślej, na moją bezradną bezsilność wobec tego, czym jest świat.

Tak mi się to napisało. Dziwi mnie to nieco. Nie widzę jednak powodu, by coś zmieniać. To — czymkolwiek jest — również należy do mojej biografii.

Podejrzewam, że ten ton dowodzi nieświadomej chęci odseparowania się od sceny, którą opisuję, aby uniemożli­ wić jakiekolwiek identyfikowanie mnie z płaczącym dzie­ ckiem i realnością tej sceny. Ale jeśli nie jestem tym płaczącym dzieckiem, to • o czym ja piszę? Czym innym mógłbym w takim razie być i gdzie byłoby moje miejsce?

Ale, na Boga, ta scena jest przecież prawdziwa! Istniał ten dom, bez również, stali pod nim mężczyźni, mieszkańcy

osiedla pod nazwą Heaven’s Hope w okręgu Claxford, w stanie Alabama — wszyscy naprawdę byli żywi wów­ czas i naprawdę są martwi obecnie — żadne tam postaci z powieści ani twarze z fotografii, ani aktorzy na scenie teatralnej, ani pozycje z tabeli statystycznych publikowa­ nych pfzez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, lecz praw­ dziwi ludzie z krwi i kości, zmagający się ze swoim ży­ ciem, mający swoje niedociągnięcia, słabości i wady, ą przecież zdolni do miłości i odwagi, czerpiący siły z na­ dziei i ironii, którzy rychło mieli wkroczyć w długi okres głodu i rozpaczy wskutek czegoś, co miało się wydarzyć w Nowym Jorku, mieście, o którym niewiele słyszeli, na giełdzie, o której w ogóle nie słyszeli, a jeśli i słyszeli, uważali ją za miejsce hurtowego kupna i sprzedaży bydła i wynajmu ludzi do pracy. I oto Tutwayler oznajmiał, że jestem biednym malcem wypłakującym sobie oczęta za swoim tatą.

Kiedy stałem płacząc, a spojrzenia wszystkich utkwione były we mnie, płacząc nie z powodu śmierci ojca — a już na pewno nie z powodu takiej śmierci — lecz z powodu nie dającego się wyrazić odczucia, czym jest świat, matka wyszła z domu. Nie widziałem jej wychodzącej — w sensie dosłownym — ale wiem, jak to by wyglądało.

Nie była kobietą rosłą, małą raczej, potrafiła siedzieć nieruchomo, wpatrzona w jeden punkt:. jakiś gwóźdź w ścianie, kamyk na ziemi, drzewo na horyzoncie czy ciało ojca na łóżku, ani na chwilę nie odrywając od tego czegoś oczu, widząc i nie widząc, a przecież człowiek wiedział, że przez cały ten czas coś się dzieje w głębi jej duszy, niczym strumień płynący w ciemnościach pieczary. Gdy się jednak poruszyła, choćby tylko wstawała z krzesła, zawsze wyczuwało się jej ogromną energię, świadomość woli, konkretnego celu. A gdy spojrzała na coś — choćby na głaz, drzewo czy człowieka, wszystko jedno na kogo, zwłaszcza na ojca czy na mnie — odnosiło się wrażenie, że widzi do samej głębi, na wylot przedmiot, na który patrzy. Czasami wybuchała śmiechem.

Zapewne wstała nagle z krzesła w pokoju, w którym leżało ciało — wstała, nie zerwała się, gdyż nigdy nie ro­ biła nic gwałtownie — nie widząc, że kobiety obserwują ją kątem oka, zapewne wyszła na werandę, zeszła z wy­ krzywionych drewnianych schodów doskonale opanowana, nie zwracając uwagi na chyboczące się stopnie, przeszła przez podwórze zalane olśniewającym słońcem, jej małe stopy wydawały się małe nawet w ciężkich buciorach do pracy, kiedy lekko, lecz zdecydowanie — z podniesioną głową, na której ciemne włosy były odgarnięte z jasnego wysokiego czoła i ściągnięte w tył — ruszyła ubitą ścieżką, utkwiwszy czarne oczy w zebranych mężczyznach.

Nie patrzyli już na mnie. Zdałem sobie z tego sprawę, nim uświadomiłem sobie, że matka wyszła z domu. Wszyst­ kie oczy patrzyły gdzieś poza mną. Ujrzałem ją nagle * przez oślepiające mnie łzy.

              Panie Tutwayler — odezwała się jasnym, zdecydowa-. nym głosem, który zawsze słychać było dalej, niż zdawało się możliwe, sądząc z jej łagodnego tonu — byłabym bar­ dzo zobowiązana, gdyby zechciał pan zamienić ze mną słówko na osobności.

Tłumek rozstąpił się, jak przystało, zostawiając Tut- waylera i matkę samych, w koronkowym szarozielonym światłocieniu pod bzem indyjskim, poza którym wszystko tonęło w oślepiającym blasku. Po chwili zauważyłem, że Tutwayler wyciągnął prawą rękę. Matka ujęła ją, uścisnęli sobie dłonie. Zrobili to jakoś oficjalnie, nie towarzysko — później miałem się dowiedzieć, że właśnie tak oficjalnie podają sobie dłonie ludzie honoru w okręgu Claxford, za­ wierając jakąś umowę. Wówczas jednak widziałem to jedy­ nie jako nieoczekiwany i tajemniczy uścisk dłoni. Ręka matki mocno i zdecydowanie, jak zwykle, potrząsnęła w końcu dłonią Tutwaylera — było to jak mocne, szybkie uderzenie młotka cieśli, dobrze oblicżone, aby dokładnie i czysto trafić w główkę gwoździa. Potem zgrabnie od­ wróciła się od niego i przez zalane słońcem podwórze ruszyła z powrotem do domu i zaciemnionego pokoju.

W poniedziałek rano pochowano ojca na cmentarzu przy kościele w Heaven’s Hope. Przyszło bardzo niewielu ludzi, gdyż poniedziałek był dniem roboczym. Pastor przemawiał krótko, niewiele czasu poświęcił na pochwałę zmarłego, mówił raczej o nieskończonym miłosierdziu boskim. Tut- waylerowie odwieźli nas do domu, matka ujęła mnie za rękę, zaprowadziła do środka, kazała włożyć stary roboczy kombinezon, powiedziała, że znajdę coś do jedzenia w du- chówce oraz maślankę wiszącą w studni — gdzie zawsze przechowywaliśmy mleko latem — i wyszła. Odjechała | Tutwaylerami ich Fordem, model 1928, i wróciła bardzo późno.

We wtorek o świcie nadjechał wóz zaprzężony w parę koni, matka i Murzyn zatrudniony przez Tutwaylera za­ częli ładować dobytek. Spytałem, co się dzieje, ale matka kazała mi być cicho, przyrzekła wyjaśnić później. W po­ śpiechu omal czegoś nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin