Mularczyk A. - Kargul i Pawlak. T.2 Nie ma mocnych.pdf

(1396 KB) Pobierz
Andrzej Mularczyk
-
-
-
-
Nie ma mocnych
Katowice: Edytor s.c., 1994
1
Ten dzień w życiu rodziny Pawlaków był ważny z dwóch powodów:
Ania na dobę przed egzaminem na wyższe studia zaczęła właśnie pisać pamiętnik
drgnień swego serca i umysłu, a jej dziadek tego samego dnia rano postanowił nie-
odwołalnie umrzeć. Choć z pozoru te decyzje nie miały żadnego związku, to w istocie
obie były manifestacją przekonania, że życiu trzeba wychodzić naprzeciw.
Nawet ze śmiercią pod rękę – jak to było w wypadku Kazimierza Pawlaka.
-
To zdarzyło się po raz pierwszy. Tego ranka ani skowronek nie poderwał go z po-
ścieli, ani porykiwanie głodnych krów, ani rżenie nienapojonego ogierka. Świat dawał
swój wielki koncert poranny, a on, Kaźmierz Pawlak, raptem ogłuchł. Marynia już dawno
wygrzebała się z pościeli, krowy wydoiła, mleko przecedziła, a jej mąż leżał pod pierzy-
ną nieruchomo, niczym ścięty pień starej topoli. Jak korę drzewa pokrywa siwy mech,
tak jego policzki porastała sztywna, siwa szczecina. Jego oczy, dziwnie załzawione,
patrzyły w popstrzone przez muchy lustro komody, w którym odbijał się zawieszony
u wezgłowia łoża obraz Świętej Rodziny. Ten sam obraz, przed którym pół wieku temu,
jeszcze w Krużewnikach, jego brat Jaśko, przebiwszy kosą płuco Władysława Kargula
w obronie Pawlakowej miedzy, przysięgę składał, że choć musi uchodzić przed nieludz-
ką sprawiedliwością prawa, to drogi do domu nie zapomni i wróci na swą ojcowiznę,
żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie. Może wpatrzony tak nieruchomym
wzrokiem w odbicie świętego obrazu Kaźmierz widział właśnie tamtą scenę przysięgi,
złożonej rodzinnej ziemi? A może przypomniał sobie, jak wieźli ten obraz towarowym
wagonem wraz z dobytkiem i woreczkiem krużewnickiej ziemi, którą przyszło im potem
posypać grób babci Leonii? Ziemia zawsze była czymś, o co się modlono w ich rodzinie,
czego broniono nawet kosą. I oto nadeszła chwila, że nie miał już siły bronić tej ziemi,
bo też i nie było dla kogo...
Nigdy jeszcze mu się to nie zdarzyło; by nie wstał z pościeli równo z pianiem ko-
guta. Ani razu w życiu nie chorował, a jak ktoś w taki ciepły, lipcowy dzień spoczywa
pod pierzyną, to musi być albo koniec świata, albo jego koniec. Tak też sobie pomyślała
Marynia, gdy nakarmiwszy świnie zajrzała do sypialni. Kaźmierz leżał sztywno z taką
miną, jakby trzymał w ustach żabę i nie mógł się zdecydować, czy ją połknąć, czy wy-
pluć. Na jego rozmiękczonej rozpaczą twarzy co chwila lądowały muchy, uporczywie
starając się wejść w głąb dziurek od nosa. Kaźmierz trzymał bezwładne ręce na pie-
rzynie, jakby siły już nie miał odpędzić nawet muchy. Wysunął tylko dolną wargę, jak
złowiony karp, kiedy chwyta rozpaczliwie powietrze, i dmuchnął sobie prosto w nos,
spędzając rozleniwione słońcem muszyska.
– Awo patrzaj – użalił się śpiesznie nad sobą. – Te gady tak mnie oblazły, jakby ja już
truchłem był – zerknął z ukosa na Marynię, jakie też te słowa zrobiły na niej wrażenie
i dorzucił z głębokim westchnieniem: – Ot, człowiecze, jak ty do ścierwa upodobnił sia,
znaczy że przyszedł na ciebie koniec.
Zabrzmiało to jak wyrok, wydany na siebie samego. Marynia przyjrzała się z tro-
ską boleśnie wykrzywionej twarzy męża: mieć kaca chłop nie może, bo nie pił od czasu
pierwszej komunii Kargulowej wnuczki. Wczoraj sam furę siana załadował. Może się, nie
daj Panie Boże, podźwignął?
– Może arbatki wypije, a? – patrzyła mu czujnie w oczy. Kaźmierz skrzywił się nie-
chętnie, jakby ta propozycja świadczyła o bezmiernej głupocie jego żony: muchy siadają
na nim jak na ścierwie, czując, że życie z niego uchodzi, a ona mu „arbatki” proponuje!
– Prędzej ja by witroleju wypił, żeb’ dłużej na tym padole niemordować sia...
– Aj, Bożeńciu, zebrało mu się umierać – Marynia patrzyła na boleściwą twarz Kaź-
mierza z wyraźnym wyrzutem. – A ty pytał mnie, czy ja chętna wdową zostać?
Kaźmierz popatrzył na nią z ukosa z bezmiernym lekceważeniem jak na muchę,
co swoim bzyczeniem próbuje zagłuszyć spiżowy dzwon. A jemu właśnie bił taki dzwon.
– Pora na mnie – wyszeptał jak grzesznik, klęczący przy konfesjonale. – Nie
ma co po tym świecie jak pokutna dusza szastać sia. Dla chłopa grzech ziemię w ja-
łowiznę wpędzić, a ja tej ziemi przyszłości już zapewnić nie mogę. Jak państwo chce
ją przejąć, taż po co mnie żyć?
– Kaźmierz, taż pogrzeb kosztuje – Marynia apelowała tym razem do jego zmysłu
gospodarskiego. – A z państwem to mało razy my wygrali? W czterdziestych latach
za Mikołajczyka do UB ciebie ciągali, straszyli, że zdrajcę popierasz, w pięćdziesiątych
do kołchoza nas chcieli zaciągnąć, ale nie było na nas mocnych! Tak i teraz tyle to pań-
stwo tobie narobi, co pies kotu w dziurawej stodole...
Choć Marynia mówiła ze szczerym przekonaniem, Kaźmierz odczuł to najwyraź-
niej jako przeciwstawienie się jego koncepcji.
– Ot, koczerbicha jedna! – zeźliło go, że Marynia usiłuje zepsuć bezlitosną powagę
chwili, potrząsając grzechotką naiwnych argumentów. – Mnie ksiądz potrzebny, a nie
twoja agitacja!
– Wezwę lekarza – przerażona Marynia cofała się tyłem ku drzwiom, patrząc teraz
na Kaźmierza takim wzrokiem, jakby brała już z niego miarę na trumnę. Zatrzymał
ją gestem ledwo uniesionej z pościeli dłoni.
– Aj, Bożeńciu, na cóż te koszta? – zaniepokoił się, wiedziony chłopskim wyracho-
waniem. – Taż ze śmierci żaden doktor mnie nie wyleczy. Raz się człowiek rodzi i raz
umiera...
– A nie za prędki ty do tego umierania? Wczoraj on furę siana zwiózł, kopę ustawiw-
szy, a dziś bez dania racji do umarcia szykuje sia!
– Mnie nie z chorości pora odejść – drżącym ze wzruszenia głosem śpiewnie wyznał
Kaźmierz, a zabrzmiało to tak jakby wygłaszał nad własną trumną ostatnie słowa poże-
gnania. – Cóż ty zrobisz, człowiecze, jak w zegarze twojego żywota sprężyna urwawszy
sia?
– Odkąd to ty taki zegarmistrz? – Marynia wciąż nie mogła się pogodzić z myślą,
że ma przed sobą konającego. Kaźmierz omiótł ją spojrzeniem człowieka głęboko ura-
żonego czyjąś gruboskórnością.
– A zapomniała to, jak babcia Leonia do nieba szykowała sia iść?
Kiedy nadeszła pora, że jego matka miała żegnać się ze światem, wymogła na Kaź-
mierzu obietnicę, że klaczkę oźrebi, Witię bogato ożeni i krużewnicką ziemią z woreczka
posypie jej grób. Potem, patrząc na poniemiecki zegar z ciężarkami w kształcie szyszek
świerka, powiedziała z bezmierną pewnością, że o szóstej wieczorem gromnice mogą
przy niej zapalić. Darmo Kaźmierz wahadło zegara zatrzymał: punktualnie o szóstej
babcia Leonia ostatni raz wydała westchnienie tak lekkie, jakby motyl złożył skrzydła...
– Tak ono i ze mną będzie! – stwierdził Kaźmierz z bezlitosną pewnością siebie,
krzywiąc przy tym nos, bo mu się natrętne muszyska pchały prosto w dziurki. – Widać
to u nas rodzinne, że każdy wie, kiedy jego pora odejść...
Wyglądało więc, że decyzja zapadła. Tylko godziny Kaźmierz nie podał. Marynia
czuła, że nie przekona go, by się tak bardzo nie spieszył na spotkanie z babcią Leonią.
Jak zwykle w ważnych dla rodziny chwilach wciągnęła do działania sąsiada: na Kaźmie-
rza koniec przyszedł, niech Kargul bierze rower i na pocztę do Lutomyśla gna! Trzeba
nadać depeszę do Pawła. Oto treść: „Ojciec umierający, przyjedź natychmiast”. Kargul
nie odmówił pomocy sąsiedzkiej. Rower napompował, nogawkę spiął agrafką, żeby mu
się w łańcuch nie wkręciła. Nie spieszył się, czekając aż Marynia wyruszy zawiadomić
Witię, że ojcu zbrzydło życie. Ledwie Pawlakowa zniknęła za bramą – Kargul zajrzał
do sypialni Pawlaka. O czym rozmawiał z Kaźmierzem, tego Marynia już wiedzieć nie
mogła, bo człapała w gumiakach przez łąki do obejścia syna z wiadomością, że lada
moment zostanie półsierotą, a jego córka Ania straci dziadka, dla którego zawsze była
oczkiem w głowie.
-
2
-
W tym czasie Ania, nieświadoma zbliżającej się tragedii, kończyła pisać drugą
stronę swego pamiętnika. Pisała to, czego by nie powiedziała nikomu głośno, tak jak nie
wyspowiadałaby się księdzu ze swoich grzesznych snów. Ale czy właściwie to, o czym
Ania śniła, było naprawdę aż tak grzeszne?
„Jeśli stratą bezpowrotną jest każdy rok bez miłości, to ja straciłam, już osiem-
naście lat. Ale jak się wreszcie urwę z tej cholernej wiochy, to wiem, że spotkam to,
na co zasługuję. Dotąd nie zakochałam się w nikim, bo uważam, że zasługuję na coś
lepszego niż na przykład ten zootechnik Palimąka, co tańcząc ze mną w remizie po-
wiedział bezczelnie, że całe szczęście, że inseminacja obejmuje tylko świat zwierzęcy,
bo inaczej to on by był przeciwko postępowi. Udałam, że nie rozumiem aluzji, ale jak
on dalej mnie przyciskał w tańcu i zaczął szeptać, że taniec to tylko wstęp do rozkoszy,
którą on mi może dać – pomyślałam sobie, że gdyby tak dziadek usłyszał jego propo-
zycję, to dałby mu taki popęd, że odechciałoby mu się wszelkich rozkoszy. Przyjemnie
jest się podobać, ale ja zasługuję na coś więcej niż PGR-owski zootechnik! „Filipinka”
w ostatnim numerze ogłaszała pytanie: Czym jest życie ciekawe? Wedle mnie to sta-
wiać wszystko na jedną kartę.
Jak kochać – to aż do kości! Marzę o wielkiej miłości, ale mam pecha, bo uro-
dziłam się w rodzinie uczciwych rolników, którzy nie umieją nawet dać łapówki, żebym
dostała się na studia. Chytrusy uważają, że wystarczą mi punkty za pochodzenie. Ja nie
myślę się chwalić tym pszenno-buraczanym pochodzeniem, bo jak składałam papiery
we Wrocławiu na geografię, to jeden taki blondyn (podobny do Marka Grechuty) zajrzał
mi w ankietę i powiedział z taką miną, jakby wąchał psie gówno: „Ojciec baran, matka
– owca, a z ciebie kawał razowca”. Jak to powtórzyłam dziadkowi, to powiedział, że ta-
kiego by do kieratu zaprzągł i batem poganiał, póki by nie zrozumiał, że jest głupszy
od konia... Niestety, był bardzo przystojny i podobał mi się, ale pewnie by mnie olał jako
tę „wiochę”. Jak zdam, będę na wsi tylko gościem...”
-
I dziadek, który tak ujął się za jej osobą, a także rodzice wydawali się teraz Ani
osobami, które stoją na peronie i żegnają pociąg, uwożący ją w różową przyszłość.
Ta przyszłość czekała na nią tuż za progiem: już jutro jedzie na egzamin. Jak zda – uro-
dzi się właściwie po raz drugi. Czuła się jak gwiazda czekająca na odkrycie przez jakiś
wielki teleskop miłości. Ale nie byłaby godna tej nie nazwanej jeszcze miłości, gdyby
nie wyszła ku niej w odpowiednim rynsztunku. Gwiazda, która chce być odkryta, musi
rozsiewać blask. Dlatego zaczęła z przejęciem przeglądać numer „Filipinki” ze zdjęciami
dziewcząt, demonstrujących nowe fryzury i nakrycia głowy: modne były turbany oraz
małe, męskie kapelusze; włosy do połowy pleców lub wariant „na pazia”. Aż zamarła
z przerażenia, przeczytawszy że „afro” już niemodne: przecież zanim kupiła „Filipin-
kę”, dziś rano w Lutomyślu kazała sobie zrobić „afro” i teraz miała całą głowę skręconą
w sprężynki. Zanotowała drżącą ręką w pamiętniku:
„Jak ja wypadnę w oczach komisji egzaminacyjnej? Jeszcze pomyślą, że jestem
buras z PGR-u! A matka, jak mnie zobaczyła, zakazała mi się dziadkowi pokazywać
na oczy, bo jak on zobaczy te sprężynki na głowie, to pomyśli, że mi się we włosy nie-
toperz wkręcił! Dlaczego wszyscy starzy są tak samo przeciwko władzy, jak i przeciw
modzie?...” To ostatnie zdanie było nieomal prorocze, gdyż w tej chwili do domu Witii
i Jadźki wpadła zdyszana Marynia i zanim zdążyła wykrztusić hiobową wieść na temat
Kaźmierza, na widok skołtunionej na „afro” głowy wnuczki dramatycznym gestem za-
kryła oczy.
– A coż ona?! Z pożaru biedulka uciekła, czy jak?
Marynia zamrugała oczyma, wietrząc kolejne nieszczęście, które spadło na rodzi-
nę.
– Na egzamin jej taką nowoczesną zachciało się być – mruknęła Jadźka, patrząc też
ze zgrozą na głowę córki, która przypominała jej szczotkę na drucie, używaną przez
kominiarzy.
– Wyczupirzyła się, że aż strach taką po księdza wysłać – stwierdziła Marynia, pa-
trząc na wnuczkę jak na cyrkową woltyżerkę.
– Taż ksiądz Durdełło pomyśli, że Murzynka jakaś do niego przyszła o ostatnią posłu-
gę prosić!
– A kto umiera, babciu?! – spytała Ania.
– Dziadek twój – przez zdławione gardło Maryni przecisnęła się wreszcie ta straszna
wieść. – Ania, ano galopem leć na skróty po księdza, żeb’ on z wiatykiem do dziadka
pofatygował sia!
– To akurat dziś się dziadkowi zebrało na umieranie, jak ja jutro jadę do Wrocławia
na egzamin?!
Ani nie w smak był egoizm dziadka. Jadźka zgromiła córkę wzrokiem.
Objęła teściową czułym uściskiem, a ta wzniosła oczy do góry i powiedziała, jakby
akceptując wyroki nieba: „Dwóch śmierci nie będzie, a przed jedną ty nie ucieczesz,
człowiecze”...
Ania była w dżinsach, kiedy spadło na nią zadanie przyprowadzenia do zagrody
dziadka księdza Durdełło z ostatnim namaszczeniem.
Ksiądz niechętnie widział wszelkie modne stroje. Nie czytając „Filipinki”, nie mógł
wiedzieć, że Barbara Hoff uznała, że dżinsy już wychodzą z mody. Ania otworzyła szafę,
wybrała kwiecistą sukienkę, która przypominała łąkę w maju. Ta sukienka wzbudziła
zachwyt w zootechniku Palimące. Do tego stopnia zapatrzył się raz w tę majową łąkę,
oblekającą ciało Anny Pawlak, że omal nie wjechał swoim „wartburgiem” na słup sta-
cji „trafo”. Teraz Ania musiała wybrać: czy chce zrobić dobre wrażenie na PGR-owskim
zootechniku, czy raczej złe na księdzu proboszczu. Nie ulegało wątpliwości, że raczej
nie wypada prowadzić księdza do umierającego w żółto-niebiesko-czerwonej sukien-
ce, nie sięgającej nawet kolan. Sporo czasu jej zeszło, nim zdecydowała się na bluzkę
w kolorze jesiennych liści i granatową spódniczkę. W tym stroju miała zamiar nazajutrz
wystąpić przed komisją egzaminacyjną. Na życzenie matki ukryła swoje „afro” pod chu-
steczką. Kiedy ją wiązała pod brodą, pomyślała, że jutrzejszy egzamin będzie dla niej
wyzwoleniem od ciężaru opieki tej zacofanej rodzinki. Studia jawiły się jej nie jako lata
pracy, lecz jako szansa wyzwolenia się spod kontroli, szansa spotkania wielkiej miłości.
Nie wiedziała tego – bo wiedzieć jeszcze nie mogła – że miłości znaleźć nie można, trze-
ba na nią zachorować.
Ledwie wyszła za bramę obejścia rodziców, ściągnęła chustkę z głowy na widok
nadjeżdżającego „wartburga” zooteehnika. Na widok fryzury „afro” kierowca przyha-
mował tak ostro, że omal nie wjechał prosto w marynarza, który ze wzrokiem wbitym
w przyszłość dzierżył w ręku koło steru. Plakat z napisem „Program Partii programem
narodu” wisiał na płocie Sierakowskiego, i ten, choć osobiście jako bezpartyjny nie
wierzył w prawdziwość tego hasła, pilnował plakatu, bo wójt Fogiel od tego, czy plakat
przetrwa na płocie do święta 22 lipca, uzależnił przydział eternitu na stodołę Sierakow-
skiego. Wartburg zatrzymał się o pół metra od ozdobionego plakatem płotu i Ania nie
bez satysfakcji stwierdziła, że jej fryzura robi piorunujące wrażenie. Może to być dobry
prognostyk na jutrzejszy egzamin: w tej komisji są chyba nie tylko doktorzy czy profe-
sorowie, ale także mężczyźni.
-
3
-
Zanim Ania dotarła na plebanię w Rudnikach, do rąk zamieszkałego we Wrocławiu
Pawła Pawlaka doszła już wysłana na życzenie Maryni depesza.
Ksiądz Durdełło, którego Ania zastała w sadku przy plebanii, powitał Anię w sta-
rym kapeluszu i czarnej siatce na twarzy.
Nurkował co chwila w głąb swoich uli, a nad nim wirował brzęczący słup pszczół,
do których ksiądz Durdełło przemawiał pieszczotliwie: „Tylko spokojnie, bydlaki, tylko
spokojnie; cholery jedne...” Na wieść o tym, że dziadek Ani oczekuje go z ostatnim na-
maszczeniem, ksiądz Durdełło westchnął z nieukrywaną boleścią:
– Jak już tacy patrioci odchodzą, to faktycznie zwycięży niedługo Front Jedności Na-
rodu. Popatrz, dziecko, na te bydlątka boże – ręką w rękawicy wskazał wirujące wokół
ula pszczoły – One z byle czego robią miód, a taki Gierek z miodu, jakim jest nasz na-
ród, robi byle co...
-
Zanim ksiądz Durdełło dogadał się z pszczołami, zanim zdjął z głowy stary kape-
lusz i siatkę, z Wrocławia zdążył już wyruszyć w drogę do Rudnik młodszy syn Kazimie-
rza Pawlaka.
Jego czerwony Fiat 126 P mieścił całą rodzinę: obok ubranego w ciemny garnitur
Pawła siedziała w szarej sukience jego żona, Wanda. Z tyłu przylepił nos do szyby sied-
mioletni Mareczek, uradowany niespodziewaną wycieczką, którą spowodowała depesza
o śmierci dziadka. Dziadek nie mógł mu sprawić większej przyjemności. Na dachu „ma-
lucha”, przywiązany misternie sznurkiem, spoczywał ogromny wieniec żałobny: tarcza
z krwistoczerwonych róż, okolona ramą zielonej jedliny. Za mknącym pospiesznie „ma-
luchem” powiewały wstęgi szarf, na których złote litery wyrażały synowski ból i cierpie-
nie z powodu odejścia nieodżałowanego seniora rodu Pawlaków...
Tymczasem ten, dla którego przeznaczone były wieńce i szarfy, leżał dalej w po-
ścieli, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły martwo w sufit. Gdyby nie te muchy, co mu
uparcie nad głową bzyczały, można by pomyśleć, że Kaźmierz już dawno spełnił swoją
obietnicę i pożegnał się z tym światem. Ale natrętne muszyska co i raz lądowały na jego
czole, brodzie, policzkach – i wówczas ręce Pawlaka, które spoczywały na pierzynie ni-
czym odrąbane od pnia gałęzie, podrywały się ku twarzy. Rozlegało się głośne plaśnię-
cie, wzmagało się bzyczenie spłoszonych much. Rozgniecione dłonią ofiary Kaźmierz
rzucał na podłogę przy łóżku. Przerwał polowanie, gdy do izby zajrzała Marynia. Zastygł
w bezruchu jak rzeźba na sarkofagu. Pozwalał nawet muchom wwiercać się w małżowi-
ny uszu.
Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tyl-
ko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.
Marynia westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę
i podjął swoje polowanie.
W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń.
Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi
jego inwentarzem.
W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda
kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże
Zgłoś jeśli naruszono regulamin