Bidrza Wincenty - Karkołomna hipoteza.rtf

(745 KB) Pobierz

 

WINCENTY BIDRZA

KARKOŁOMNA HIPOTEZA

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Dniało. Rześkie podmuchy porannego wiatru marszczyły gdzieniegdzie powierzchnię wody, jak gdyby chciały obudzić drzemiące pod nią wiry. Wślizgując się zimnymi smugami za kołnierz podgumowanego płaszcza, wytrąciły z sennego odrętwienia wędkarza, przycupniętego na składanym stołeczku.

Mężczyzna podniósł się, strząsnął z siebie chłód sierpniowej nocy i trochę już rozruszany zabrał się do ściągania żyłki. Równomiernie kręcąc korbką nabierał na szpulę kołowrotka zwoje ociekające wodą. Dzwoneczek przy szczytówce wędziska, zastępujący przy tym sposobie łowienia spławik, pobrzękiwał nieśmiało usprawiedliwiając się, że to nie była jego wina, on by dzwonił, tylko to ryba nie chciała brać.

Teraz to już bez łaski, możesz nie dzwonić ― mruknął pod nosem wędkarz zirytowany płaczliwym narzekaniem i pokręcił energiczniej. Powtórzył ten sam manewr z drugą wędką i obie miał na brzegu. Spieszył się. Wiedział, że z każdą traconą minutą świtu jego szanse malały. Wymienił szpulę w kołowrotku, a następnie chwytając za wolny koniec żyłki, przewlókł ją przez przelotki wędziska. Podobnie w drugim wędzisku ― od największej przelotki przy kołowrotku do małego oczka na czubku; jeszcze spławiki ― wysmukłe, kolorowe; na końcu przypony ― chytre pajęcze nitki zakończone haczykami. ― I wreszcie gotowe!

Sypnął do wody kilka garści parzonej pszenicy, odczekał dłuższą chwilę i płynnymi ruchami zarzucił w upatrzone miejsce najpierw jedną, a później drugą wędkę.

I znowu, jak wczoraj wieczorem, a później przez całą noc, zastygł w nieruchomej czujności ze wzrokiem wbitym w wodę. Przestał już wierzyć w łaskawość potężnej rzeki, gdy nagle jeden ze spławików, jak gdyby poruszony delikatnym muśnięciem wiatru, lekko drgnął, zachwiał się w skłonie, położył, ponownie pionowo ustawił i leniwie odpływając począł zanurzać się coraz głębiej w wodę. Już tylko czubek antenki wystawał ponad powierzchnię.

To chyba leszcz ― ocknął się wędkarz zahipnotyzowany przyciągającym wzrok tańcem, podciął. Ręce i całe ciało przeniknęły dobiegające z głębiny prądy desperackich szarpnięć. Woda jakby nagle zgęstniała. Po sekundach radości coś niby cień zawodu przemknęło przez twarz wędkarza, mimo że wędzisko wygięło się w pałąk, to jednak szybko gasnący opór uprzedzał, że ryba na przekór marzeniom jest zaledwie średnia ― no, ale w sytuacji kiedy siatka pusta, każda zdobycz dobra. Byle się tylko nie urwała ― zaklinał bezgłośnie nie chcąc zapeszać wybrzydzaniem.

Jeszcze tylko podbierak i była na brzegu. Udało się! Drżącymi z emocji rękoma zdjął leszcza z haczyka i włożył do zielonej siatki napiętej na drucianych obręczach. Mocnym sznurkiem, przewleczonym przez oczka, zaciągnął siatkę jak kapciuch, przewiązał jeszcze raz i wrzucił do wody, nie zapominając o przycumowaniu do wbitego w brzeg rzeki patyka. Zabezpieczenie było na wyrost solidne.

Jeszcze przez jakiś czas nie dowierzał, że wreszcie spełniło się, i kilkakrotnie zapuszczał żurawia pod powierzchnię. ― Był. Woda, mimo że teraz zmącona, to jednak falowała nad siatką poruszana przez buntującą się rybę. Wędkarz prawie już się uspokoił. No, może nie tak zupełnie prawie, bo serce w dalszym ciągu wybijało wariackie rytmy zwycięskiego tańca wojennego. Nie przejmował się. Zgodnie z zapewnieniami pewnego, i to znajomego lekarza miał to być stres dobroczynny, korzystnie stymulujący organizm do radosnej wiary w siebie. Na rękę mu była taka diagnoza, tym bardziej że wypowiedziana została głośno i co najważniejsze w obecności małżonki. Ograniczył już picie kawy, oswoił się z myślą o rzuceniu papierosów - ale ryby nigdy! Nawet gdyby to był stres z grupy najwredniejszych. Co prawda, coraz rzadziej zdarzało mu się zarzucić wędkę, ale nie tylko o to chodziło, liczył się wolny wybór, świadomość, a może raczej nadzieja, że kiedyś tam, raz na rok, uda mu się przykucnąć nad wodą.

Powoli podniecenie zwycięskiego łowcy opuszczało go. Cieszył się, że w razie czego to on wyjdzie z tarczą. Teraz mógł już z podniesionym czołem wkroczyć do domu i na kpiące rady w rodzaju że trzeba było wziąć mydło... móc z pozorną niedbałością odpowiedzieć: coś tam się złowiło.

Jeszcze raz rzucił okiem na zanurzoną siatkę. Leszcz był spory, trzydzieści kilka centymetrów srebrzyście przebłyskiwało przez zielone oczka. Przydałoby mu się coś do towarzystwa ― pomyślał. Oczami wyobraźni widział kłębiące się w siatce obłe ciała płoci, kleni, szerokie leszczy. ― Jest jeden, będzie więcej, leszcze podobno pływają stadami wymamrotał pod nosem z nadzieją. Nagłe uświadomienie sobie tego faktu przywołało go do porządku. Przestał marzyć i spojrzał w stronę drugiego spławika... ― Cholera, gdzie on jest!

Naprężona żyłka wskazywała kierunek. Nie było czasu na zastanawianie się. Cisnął na brzeg przygotowaną do zarzucenia pierwszą wędkę i natychmiast schylił się ku drugiej. Żyłka uciekała w głębinę wyginając w łagodny łuk miękką, dzięki Bogu, szczytówkę. Poderwał wędzisko. Całe ciało przeniknęło szarpnięcie ryby w strunę napiętej żyłki. Ogromna radość, jeszcze zdążył. Opanował się. Nastawiony na wytrzymałość przyponu hamulec kołowrotka trzeszczał ostrzegawczo. Opór początkowo tępy, drewniany, przypominający holowanie miotanej wirami kłody, jakby się zmniejszył. Wykorzystując chwile słabości przeciwnika wędkarz zapragnął zmusić go do wynurzenia się, po prostu chciał go ujrzeć. Było to oczywiście wbrew wędkarskiej sztuce, ale kusiło. Pociągnął delikatnie jak doświadczony woźnica cuglami i miał rybę tuż pod powierzchnią, pokierował trochę mocniej i wynurzyła łeb. Spotkanie oko w oko okazało się niebezpieczne dla obu stron ― zdradliwy haust powietrza sparaliżował mieszkańca głębin, a wędkarza z kolei poraził ogrom ryby, prawie zaczął wątpić w powodzenie przedsięwzięcia. Po chwilowym rozejmie człowiek szybciej wziął się w garść i centymetr po centymetrze... Żeby tylko ten przypon.

Leszcz był ogromny, prawie dwa razy większy od poprzedniego. Tuż przy samym brzegu jeszcze raz zebrał siły. Nie chciał tanio sprzedawać srebrzystołuskiej skóry. Manipulując nieporęcznym podbierakiem, wędkarz o mało nie dał się zaskoczyć. Odruchowe odchylenie przedramienia zamortyzowało szarpnięcie ryby i atak został szczęśliwie odparty. Po chwili i ten leszcz znalazł się w siatce. Ledwie się w niej mieścił. Pierwszy ginął przy nim, wyglądał jak płotka.

Tato! Tato! ― Niespodziewanie doleciał wędkarza kogucio rozchwiany przechodzoną właśnie mutacją głos syna. Czego on chce o tej porze ― pomyślał zirytowany. Podniósł się niechętnie ze składanego stołka i pomachał wyciągniętą nad głową ręką. Kiedy próbował usiąść, chybotliwe urządzenie złożyło się pod nim. Łapiąc zachwianą równowagę narobił sporo hałasu. Ubita ziemia przeniosła odgłosy rozpaczliwych prób obrony w głąb rzeki i zamieszało się pośród małych rybek pływających tuż pod powierzchnią wody.

Po chwili nad brzeg przybiegł lekko zdyszany chłopiec z rowerem. Głośne dudnienie kroków jeszcze raz przestraszyło drobiazg, rysujący w rozpierzchłej ucieczce gładką taflę wody. Wędkarz zrezygnowany machnął ręką. Wiedział, że nieprędko złowi w tym miejscu następną rybę.

Chłopiec nie zauważył widocznie tego gestu zniecierpliwienia, gdyż jak gdyby nigdy nic przywitał się z ojcem.

Cześć, tato! Dobrze, że cię znalazłem. Był do ciebie telefon z Warszawy, no i ten pan powiedział, że wszystkie gromy bierze na swoją siwą głowę i że musisz do niego jak najszybciej zadzwonić, numer zapisałem ― wyrzuciła z siebie niemal jednym tchem dorastająca latorośl. Zaraz potem chłopiec obejrzał ryby i w następnym, także dość długim i beztroskim zdaniu, wypowiedzianym z ironicznym uśmieszkiem, niby to pochlebnie ocenił całonocne czaty rodziciela nad wodą.

Wędkarz zjeżony wewnętrznie, uczulony na wszelką nieusprawiedliwioną drwinę, o dziwo dostrzegł w słowach syna nutkę zazdrości. Nie był tylko jeszcze tego tak zupełnie pewien, mogła to być swego rodzaju asekuracja ze strony przezornego młodego człowieka, mającego na uwadze dobre stosunki z głową domu... Kiedy jednak chłopiec ostatecznie stwierdził, że leszcze nie są kiepskie, a takiego jak ten większy to nawet sam chciałby złapać ― wiedział już, że pochwała jest szczera i najwyższej rangi.

Wędkarz próbował domyślić się, cóż to za ranny ptaszek z siwą głową zakłócił mu pięknie zapowiadający się urlop, spędzany wraz z synem u rodziny w Kazimierzu. Jak mógł, wszelką mocą woli odpędzał natrętnie przychodzący na myśl wizerunek szefa. Z pomocą chłopca szybko spakował wędkarski ekwipunek i z pośpiechem udał się do domu. Jeden rzut oka na koślawe cyfry, nagryzmolone przez rozespanego syna, rozproszył resztki złudzonej nadziei niestety, odpędzana wizja nabrała realnych kształtów ― to był właśnie sam szef.

Zaintrygował go poranny telefon. Znał starego i wiedział, że nie zawracałby mu głowy z byle powodu. Pospiesznie wykręcił numer Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej. Oficer dyżurny był widocznie uprzedzony, bo nie czekając na wyjaśnienia powiedział tylko: „Łączę” i po krótkim przerywanym brzęczeniu w słuchawce rozległ się głos majora Jerzego Gorczyńskiego ― szefa Wydziału Zabójstw.

Zamiast słów powitania czy też przeprosin, usłyszał suche jak nokautujący cios: Bilski nie żyje. Zaskoczenie było absolutne. Wracając do domu miał nikłą nadzieję, że to może właśnie Bilski prosi go o telefon. Jakoś nie przyszło mu wtedy do głowy, że Marcin rozpoznałby Bilskiego po głosie i vice versa, no, a poza tym tego rodzaju prawie nocne alarmy nie leżały w zwyczajach Bilskiego, ale jasno uświadomił sobie to dopiero teraz, kiedy znużenie gwałtownie pierzchło.

Z usprawiedliwionym roztargnieniem, kapitan Dański przerwał w połowie zdania przełożonemu, rzucając do aparatu: - Już wyjeżdżam. Spakował się szybko. Umył ręce, ochlapał twarz, golenie pozostawił na później. Tam gdzie się wybierał, widok jednodniowego zarostu nie raził nikogo, a zresztą miał w biurku maszynkę do golenia.

W drodze do samochodu poprosił syna, aby wytłumaczył ciotce, że przyczyną nagłego wyjazdu jest... ― ot, po prostu ― pilna sprawa służbowa. Nie chciał smutną wiadomością psuć chłopcu ostatnich dni wakacji.

Bez zwykłych ceregieli ze sprawdzaniem świateł, migaczy, powietrza w oponach, usiadł za kierownicą wysłużonego fiata i wyjechał na ulicę. Ustami wyciągnął papierosa z pudełka i przypalił zapalniczką. Fiat wyginał się na zakrętach wąskich uliczek sennego jeszcze o tej porze Kazimierza i w tej fazie jazdy Dański nie miał czasu na refleksje; myślał jedynie, aby cało i względnie szybko dotrzeć do Warszawy. Później dopiero, na gładkiej i prostej szosie, opadły go wspomnienia.

Jeszcze jeden papieros. Przemknęło mu przez myśl, że łamie zasadę niepalenia na czczo, w czasie łowienia obywał się bez papierosów. Rozgrzeszy! się jednak równie prędko, jak o tym pomyślał, bowiem większe kłopoty, aniżeli troska o własne zdrowie, zaprzątały mu głowę. Wrócił myślami do porannej rozmowy z szefem. Dlaczego właśnie Gorczyński zawiadomił go o śmierci Bilskiego? Czyżby sprawa leżała w gestii milicji?

Znał Bilskiego od dzieciństwa. Stary, wypróbowany przyjaciel ojca. Nawet nie pamiętał już teraz, kiedy po raz pierwszy usłyszał to określenie - wypróbowany. Pamiętał tylko, że ilekroć usiłował dowiedzieć się czegoś na temat tej próby, obaj, to znaczy ojciec i Bilski, stawali się bardzo zwyczajni i wcale nie bohaterscy. Wojna, partyzantka, to jeden, to drugi wzajemnie wyciągali się spod obstrzału, na zmianę pokancerowani. Najpierw obrywali od Niemców, później... też im się coś dostało, wreszcie ― rehabilitacja. Słowo to odmieniane we wszystkich możliwych przypadkach najpierw w domu, a później na pogrzebie ojca w sześćdziesiątym roku, wtedy jeszcze niewiele mówiło dwunastoletniemu chłopcu. Kiedy po latach zrozumiał nie tylko oszczędną, słownikową treść, ale cały smutny bagaż, jaki wyraz ten wyniósł z niedalekiej przeszłości, pojął, dlaczego byli tacy małomówni.

W sześćdziesiątym czwartym roku umarła matka i gdyby nie Bilski, pozostałbym sam jak palec. Przedtem Bilski był tylko przyszywanym wujkiem, później stał się drugim ojcem. Proponował chłopcu, aby zamieszkali razem, lecz Dański nie zgodził się. Miał swoje mieszkanie, stołował się w internacie, wystarczały mu dobre rady i nie narzucająca się pomoc Bilskiego, a w ogóle to mając te naście lat czuł się dorosły. Później, po latach, kiedy założył rodzinę, miał swoje problemy, pozostało po staremu. Po trosze wynikało to z faktu, że Karolina, córka Bilskiego, popularna od kilku lat aktorka, mimo że mieszkała z ojcem, to jednak niewiele wieczorów mogła mu poświęcić. Częste wyjazdy, zarywane święta ― praca odrywała ją od domu. Bilski nie skarżył się na samotność, niemniej jednak często i chętnie odwiedzał Dańskich, spędzał z nimi większość świąt. Był cząstką rodziny. Najmłodsze pokolenie Dańskich, czyli Marcin i Monika, spoufalone było z Bilskim jak z rodzonym dziadkiem.

Ruch na szosie był coraz większy. Dański oderwał się od wspomnień, całą uwagę musiał skupić na prowadzeniu samochodu. Dawno minął Karczew i spodziewał się, że za kilkanaście minut będzie na miejscu. Jeszcze tylko trzy ruchliwe skrzyżowania. Nawet światła mu sprzyjały. Mimo że ulice o tej porze były zatłoczone, posuwał się szybko. Wreszcie koniec męczącej podróży. Z piskiem opon zatrzymał się przy krawężniku. Posiedział przez chwilę w samochodzie, jak gdyby próbował zebrać siły, i niechętnym ociężałym krokiem skierował się do gabinetu Gorczyńskiego.

Bardzo nędznie wyglądać musiała wymięta przez nieprzespaną noc i postarzała jednodniowym zarostem twarz Dańskiego, skoro Gorczyński zaraz po przywitaniu, darując sobie okolicznościowy wstęp, z pozorną beznamiętnością dokumentalisty przystąpił do rzeczy. Wiedział, kim był dla Dańskiego Bilski, i dlatego chciał już mieć za sobą tę rozmowę.

O wypadku na Saskiej Kępie - rozpoczął major ― powiadomił mnie o godzinie piątej oficer dyżurny. Ponieważ, jak wiesz, Bilski był osobą dość znaną w Warszawie, chociażby z tej racji, że parę lat temu piastował we władzach miasta odpowiedzialne stanowisko, porucznik Kupczyk uznał, że lepiej będzie powiadomić mnie o wypadku, a dalej to już wiesz ja z kolei zadzwoniłem do ciebie.

Dański w podziękowaniu, milcząco, skłonił głowę.

Całe to zdarzenie wygląda dość zagadkowo ― kontynuował major ― ale może po kolei. O śmierci dyrektora Bilskiego powiadomił mnie zatrudniony w Instytucie Elektroniki Doświadczalnej kierowca Wiśniewski.

Mimo że Dański wiedział już o nieszczęściu, jednak ostatnie zdanie Gorczyńskiego bezlitośnie rozproszyło nieśmiało kołaczącą się, irracjonalną myśl o pomyłce. Ochłódł nagle jak po kuble zimnej wody, a zmysły same, automatycznie, zaczęły rejestrować każde skrzywienie ust, zmarszczenie czoła, a nawet zmiany barwy głosu. Oznaczało to, że leczenie duszy pozostawił na potem i że przystąpił do działania.

Major opowiadał. Widać było, że wiernie stara się odtworzyć relację kierowcy.

Zgodnie z poleceniem Bilskiego Wiśniewski podjechał pod jego dom o czwartej rano. Wybierali się do Poznania na jakąś ważną naradę, Bilski podobno nie lubił korzystać z hoteli. W pokoju paliło się światło. Przez uchylony lufcik słychać było przytłumione dźwięki muzyki przerywanej głosem spikera.

Dański przymknął oczy. Wyobraźnia przetwarzała słowa Gorczyńskiego w obrazy, stał niemal przy kierowcy, kiedy ten pukał w szybę oczekując odpowiedzi, czuł dudnienie ciszy w napiętych bębenkach uszu.

Gorczyński spostrzegł skupienie Dańskiego i dostroił się do sytuacji. Wiernie relacjonował... Nie relacjonował zaczął opowiadać zeznania Wiśniewskiego. Nie omijał żadnych zdań, nawet tych nieważnych.

Miasto spało jeszcze. Gdzieś daleko zajęczał ruszający z przystanku tramwaj. Po paru minutach wsłuchiwania się w ciszę Wiśniewski ponawia pukanie, i znowu nic. Próbuje zajrzeć do środka, niestety, żadnej szpary, zasłony szczelnie zakrywają okna. Ogarnia go niepokój. Niedobre podejrzenia przebiegają przez głowę. Nie raz już przecież zdarzało mu się wyjeżdżać o tej porze z Bilskim i zawsze wystarczyło lekkie puknięcie w szybę. Zaczyna walić pięścią w ramę okienną. To dobijanie zostało wreszcie usłyszane. Na piętrze skrzypnęło otwierane okno. Córka Bilskiego ― Wiśniewski poznał ją po głosie ― zainteresowała się hałasem. Obiecała zejść na dół i obudzić ojca. Kierowca spięty czekał pod drzwiami zaniepokojony dziwnym zachowaniem Bilskiego. Nie wracał do samochodu. Nagle usłyszał dobiegający z wnętrza domu przejmujący krzyk. Chwycił za klamkę. Drzwi były otwarte. Wpadł do pokoju Bilskiego. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Szybko zorientował się, że jego niefachowa pomoc nie na wiele może się tu przydać, i natychmiast zadzwonił do pogotowia.

Gorczyński przerwał na chwilę swą relację, jak gdyby chciał w ten sposób zaznaczyć, że zbliża się kulminacyjny punkt.

Dalszy ciąg zaskoczył Dańskiego kompletnie. Spodziewał się wszystkiego, chociażby przypadkowego ciosu zadanego przez przyłapanego na gorącym uczynku włamywacza, czy też nawet nieszczęśliwego wypadku podczas czyszczenia broni myśliwskiej jakimś cudem nie rozładowanej, ale nie tego, co usłyszał.

Gorczyński opowiadał dalej. Przybyły lekarz stwierdził zgon i oświadczył, iż musi zawiadomić milicję, ponieważ podejrzewa otrucie. Bilskiej i Wiśniewskiemu poradził, aby niczego w pokoju nie ruszali. Znajdująca się w głębokim szoku córka zmarłego nie była zdolna do żadnego działania i o wypadku powiadomił nas Wiśniewski. Po paru minutach telefon z pogotowia potwierdził wcześniejsze zgłoszenie. Pojechałem na miejsce z ekipą śledczą. Bilski siedział w fotelu przechylony na lewą stronę. Na twarzy malował się ból i ― dodał Gorczyński po namyśle - chyba zdziwienie. Doktor Żarek stwierdził zatrucie cyjankiem potasu. Zgon nastąpił około godziny dwudziestej trzeciej. Oczywiście ciało wziął na sekcję. Córki nie przesłuchiwaliśmy. Była zbyt oszołomiona tym wszystkim. Bilski miał na sobie piżamę i narzuconą na ramiona ciepłą pikowaną bonżurkę. Obok stolika stała nocna lampka na wysokiej nóżce, oświetlająca przygotowane dokumenty, ułożone tak, jakby za chwilę miały być włożone do leżącego nie opodal otwartego neseseru. Radio nie grało, wyłączył je wcześniej Wiśniewski. Niewielki, jednoosobowy tapczanik przygotowany był do spania. W szufladzie stolika znajdowały się przybory do pisania, trochę papierów, notes i kilka różnych leków w płaskim, drewnianym pudełku. Obok, w niewielkiej kuchni, stał na stole słoik ze zmieloną kawą, czajniczek z zaparzoną herbatą i kryształowa cukiernica wypełniona kostkami cukru. W zlewozmywaku leżało kilka małych łyżeczek i trzy porcelanowe, opłukane wodą filiżanki. I to byłoby właściwie wszystko. Oczywiście zdaktyloskopowaliśmy pomieszczenie, a środki spożywcze i leki wzięliśmy do analizy. Wyniki będą dzisiaj o dwunastej.

Czy znaleźliście może jakiś list?

Dański na tyle dobrze znał Bilskiego, że miał podstawy nie wierzyć w samobójstwo ― chociaż... nawet własne zachowanie wymyka się czasem samokontroli, a cóż dopiero mówić o innym człowieku. Kiedy usłyszał, że listu nie znaleziono, odetchnął z ulgą.

Zapadła cisza. Pierwszy przerwał ją major. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, jak ma się do tego zabrać. Zdanie, które zaczął budować, pełne było nie tyle treści, co ogólników.

Oczywiście, nie mogę, a nawet nie chciałbym cię do niczego namawiać, bo rozumiejąc sytuację, w jakiej...

Tak, chciałbym wziąć tę sprawę ― powiedział cicho Dański, przerywając misterne kluczenie Gorczyńskiego. ― I dziękuję za zaufanie, bo przypuszczam, że to właśnie obywatel major miał na myśli?

No tak, do tego zmierzałem ― skwapliwie potwierdził Gorczyński.

Będąc zwierzchnikiem Dańskiego mógł zwyczajnie zlecić mu prowadzenie dochodzenia, ale wiedząc o niemal rodzinnych więzach łączących go z Bilskim, nie chciał wychodzić z taką propozycją. Wdzięczny był Dańskiemu, że sam podjął decyzję. Zadowolony był także z innego, bardziej prozaicznego powodu. Teraz był już pewien, że delikatna i bądź co bądź prestiżowa sprawa znalazła się w bardzo dobrych rękach. Cenił w Dańskim inteligencję i upór. Chociaż upór ― odbiegł trochę myślami od tematu ― skojarzony z ambicją stwarzał mieszaninę, która nie zawsze wychodziła Dańskiemu na zdrowie. Lubił mieć własne zdanie i nie bał się go ujawnić. Gorczyński wiedział z doświadczenia, że jak dotąd nie była to bezpieczna postawa. Kiedyś sam zachowywał się podobnie i chyba dlatego właśnie, dopiero na parę lat przed emeryturą, doczekał się najniższego starszooficerskiego stopnia i awansu. No może, gdyby inaczej brał życie i mierząc w sukces dawał z siebie wszystko jedynie w momentach, które zbliżałyby go do celu, wtedy sił pozostałoby więcej i rozczarowania trochę inaczej by smakowały. Ale on tak nie potrafił i wiedział, że z Dańskim jest podobnie. Początkowo napompowany wiarą w obiektywizm innych na coś tam liczysz, później nagle zaganiany dowiadujesz się, że z młodego obiecującego stałeś się filarem, o który wszyscy bez obawy opierają się pewni, że wytrzyma. I tak powstaje ciepłe określenie stara, solidna firma. Wystarczająco już stara, aby nie zaprzątać sobie głowy jej ambicjami, i na tyle solidna, że ignorowanie jej złudzeń nie musi spędzać snu z powiek innym może kiedyś mniej obiecującym, ale za to z praktyczniejszym pomyślunkiem. Wielokrotnie rozmawiał z Dańskim i, nawiązując do własnych doświadczeń, próbował nauczyć go trochę życia, ale on był opornym uczniem. Wszystko robił na przekór zdrowemu rozsądkowi. Kiedy powinien chwalić się sukcesami, on je bardzo przekonywająco bagatelizował, każda sprawa wyglądała jak niewarta uwagi łatwizna, kiedy natomiast trzeba było trzymać za zębami niewyparzony język osiągał szczyty elokwencji. Krótko mówiąc, szkoda chłopa, bo o głowę wystaje ponad średni poziom. Gorczyński ciężko westchnął i jakby zrezygnowany machnął ręką.

Dański spojrzał na niego uważnie. Gorczyński natychmiast się zreflektował i aby zatuszować zewnętrzne objawy prowadzonej ze sobą dyskusji, pozornie szorstko zwrócił się do Dańskiego:

Czyli sprawę bierzesz ty, ale nim zaczniesz działać, radziłbym ci zająć się trochę swoją skromną osobą. Do czasu otrzymania wyników, to znaczy do godziny dwunastej, powinieneś coś zjeść i ogolić się. Aha! Jeszcze jedno, kierowcę możesz sobie darować, sprawdziliśmy jego ze znania, rzeczywiście był umówiony na godzinę czwartą i poza tym ma alibi - emeryt, u którego wynajmuje pokój, potwierdził, że wczoraj od godziny dwudziestej pierwszej Wiśniewski nie opuszczał mieszkania.

Dański wrócił do domu, przywitał się z zamkniętym w łazience spanielem, ogolił się i zjadł śniadanie. Później położył się na wersalce próbując zasnąć, lecz nie mógł niestety stłumić kłębiących się pod czaszką myśli. Nie zmrużył oka. Postanowił wrócić do pracy. Przed wyjściem zadzwonił jeszcze do żony, która była radcą prawnym w jednej z warszawskich fabryk. Wspomniał o śmierci Bilskiego. Zareagowała podobnie jak on kilka godzin temu. Obyło się bez zbędnych pytań, z tych nie na telefon. Ponownie zapędził psa do łazienki i poszedł na przystanek autobusowy.

Na biurku leżały już wyniki analiz laboratoryjnych. Nie zawierały jednak nic godnego uwagi. Środki spożywcze znalezione w mieszkaniu Bilskiego pozbawione były toksycznych domieszek, a leki w dawkach nawet wielokrotnie wyższych od zalecanych nie mogły spowodować tragicznych następstw. Po daktyloskopii też nie spodziewał się zbyt wiele, bo i początek raportu był nieciekawy: wśród odcisków palców przeważały ślady pozostawione przez domowników, kierowcę, lekarza... Chociaż nie, wyczytał, że na jednej z leżących w zlewie filiżanek znajdowały się lekko zatarte, ale jeszcze dość czytelne, odciski linii papilarnych, nie należącej do żadnej z wymienionych wcześniej osób. No cóż pomyślał sobie jest jakiś ślad, trzeba będzie dopasować do kogoś te odciski.

Zastanowił się, od czego by tu zacząć. Dzisiaj jeszcze mógł liczyć tylko na samego siebie. Porucznik Wicki i sierżant Doroba, stali współpracownicy tworzący razem z nim niezły zespół, kończyli na razie inną sprawę. Gorczyński obiecał, że od jutra będą do jego dyspozycji. Dobre i to, ale teraz trzeba brać się ostro do roboty ― zganił się za opieszałość. Zdecydował, że zacznie od oględzin miejsca wypadku i rozmowy z Karoliną Bilską.

Ponieważ nie chciał zaskakiwać jej nie zapowiedzianą wizytą w domu na Saskiej Kępie, postanowił uprzedzić ją telefoni-cznie.

Głos Karoliny, dźwięczny zazwyczaj, był teraz przygaszony. Monotonny, jednostajny rytm wypowiadanych słów świadczył o tym, że usiłowała opanować się i że nie bardzo jej to wychodziło. Miał już nawet zamiar zmienić plany i zrezygnować z przesłuchania, ale zrozumiał nagle, że ona jest tam sama i po prostu oczekuje pomocy.

Proszę cię bardzo, przyjedź, ja tego wszystkiego...

zamilkła nagle.

Obiecał, że niedługo będzie, i odłożył słuchawkę. Zastanowił się nad dwuznacznością sytuacji, w jakiej przyszło mu wystąpić. Ciążyło mu to ― przyjaciel i jednocześnie podejrzliwy węszący osobnik. Miał cichą nadzieję, że Karolina właściwie odczyta jego intencje. Wystarczy tego marudzenia - skarcił się w duchu. ― Po pierwsze, zawód sam sobie wybrałeś, a po drugie, to nikt nie zmuszał cię do prowadzenia śledztwa.

Ponieważ Dański był przede wszystkim człowiekiem czynu, dość szybko przestawił swój sposób myślenia z refleksyjnego na efektywny i ostro wziął się do dzieła. Na razie spróbował podsumować skąpe wiadomości o Karolinie i niestety uświadomił sobie, że niewiele o niej wie. W domu na Saskiej Kępie bywał rzadko. Spora różnica wieku ― kiedy on zaczynał oglądać się za dziewczynami, Karolina rozpoczynała edukację w szkole podstawowej ― sprawiła, że nie byli zaprzyjaźnieni. Mówili sobie co prawda po imieniu, ale nic poza tym. Wiedział o niej tylko to, co większość ludzi w stolicy. Bilska, aktorka Teatru Powszechnego, była postacią dość popularną w Warszawie. Kilka udanych ról w cieszących się powodzeniem filmach sprawiło, że wypadało się nią interesować. Nawet jemu, i to z czystej próżności, zdarzyło się parę razy pochwalić tą znajomością. Jak każdą popularną postać oplatał ją wianuszek plotek. Dański słyszał o jej nieudanym małżeństwie ze Stefanem Torem, dobrze zapowiadającym się pianistą, który swój talent podobno rozpuścił w wódce. Na ślubie nie mógł być, bo wtedy akurat leżał w szpitalu z zagipsowaną nogą.

Bilski prawie nigdy nie wspominał o swym zięciu, a Dański nie nagabywał. Pamiętał tylko, że przez pewien czas pojawiało się na afiszach nazwisko Bilska-Tor, informujące o zmianie stanu cywilnego, ale to już przeszłość. Ostatnio nawet w plotkach nie łączono jej z żadnym mężczyzną, a przecież przedtem coś mu się tam czasami o uszy obijało.

Od Gorczyńskiego dostał do dyspozycji służbowego fiata. Pojechał na Saską Kępę. Kierowca pozostał przy samochodzie. Dańskiemu było to nawet na rękę. Kołatką, pięknie kutą w brązie, zastukał do drzwi wejściowych. To staromodne urządzenie było jednym z niewielu dziwactw Bilskiego, który dom swój pragnął uczynić oazą spokoju. Zawsze twierdził, że nachalność dzwonka wyprowadza go z równowagi.

Niemal natychmiast usłyszał zgrzyt zamka i Karolina szeroko otworzyła drzwi. Poprosiła go do swego pokoju na piętrze. Rozumiał ją, myślami nie mogła, więc chociaż w inny sposób pragnęła odsunąć się od tamtego pokoju. Piękna, podziwiana na ekranach kin kobieta, dzisiaj wzbudzać mogła jedynie litość widokiem spuchniętej od płaczu twarzy i zgaszonej postaci. Na szczęście nie płakała, próbowała trzymać się dzielnie, ale krótko to trwało. Słysząc szczere, chociaż trochę niezręcznie wypowiedziane słowa pociechy, zareagowała strumieniem łez.

Podał jej szklankę zimnej wody, którą wypiła, nieporadnie podzwaniając zębami o brzeg naczynia. Żal mu się jej zrobiło. Widział, że dzisiaj tej kobiecie zawalił się świat. Matka zmarła dawno, nawet jej chyba nie pamiętała.

Wychowywana przez ojca, w nim widziała najpewniejszy punkt oparcia, a teraz to wszystko runęło.

No cóż, część z tych łez wylewana była z żalu po śmierci ojca, a część, jak to zwyczajnie po ludzku bywa, miała swe źródło w chwilowym zagubieniu i litości nad sobą.

Będziesz musiała, dziewczyno, jeszcze raz dopasować się do życia i życzę ci, aby stało się to jak najszybciej ― pomyślał ze współczuciem.

Łzy przyniosły jej ulgę. Opanowała się trochę. Zaproponowała kapitanowi filiżankę kawy. Przystał na poczęstunek. Mimo że zwykle w takich wypadkach prosił o herbatę, teraz nie chciał grymasić. Kawa zresztą dobrze mu zrobiła, jak gdyby przewietrzyła niewyspaną głowę. Znowu zaczął żałować, że w ogóle tu przyjechał, i miał już nawet wycofać się z tego kłopotliwego przesłuchania, ale nieoczekiwanie Karolina sama rozpoczęła rozmowę.

Dański domyślił się, ile musiał kosztować ją ten wysiłek. Głębokie oddechy, jak gdyby zachłystywanie się nadmiarem powietrza, przywracały spokój. Zaczęła zadawać pytania. Wynikało z nich, że gnębi ją jakaś dokuczliwa myśl, krążyła wokół czegoś, a jednocześnie bała się odpowiedzi.

Domyślił się wreszcie, co ją dręczy. Śmierć człowieka jest zawsze tragedią, a śmierć samobójcza w jeszcze bardziej perfidny sposób dotyka bliskich ludzi. Wyzwalając bolesny żal za nieodwzajemnione zaufanie zmusza do grzebania we własnym sumieniu, wytyka urojone winy.

Rozumiał ją i spróbował pomóc. Nie były to tylko samarytańskie słowa pocieszenia. Dański instynktownie czuł, więcej nawet, był przekonany, że to nie mogło być samobójstwo. Dostrzegł wdzięczność w jej oczach.

Powoli zaczął przejmować inicjatywę w swoje ręce. Karolina teraz już nie zmuszała się do panowania nad sobą. Popadła w stan rezygnacji, to było jak odrętwienie po ciężkim ataku choroby. Zaczęła opowiadać o dniu poprzedzającym tragiczne wydarzenie.

Całą poprzednią noc spędziłam bezsennie - mówiła Karolina. Okropnie bolał mnie ząb. Coś tam psuło się pod koronką i nie pomagały żadne środki przeciwbólowe. Po nie przespanej nocy męczyłam się jeszcze pół dnia, bo doktora Felczaka, mojego dentysty, nie było w Warszawie, miał wrócić dopiero o godzinie trzynastej. Zadzwoniłam do teatru z prośbą o zastępstwo. Nie nadawałam się do niczego, każdą rolę bym położyła. Byłam obolała, zmęczona, a ten nieszczęsny ząb ćmił w dalszym ciągu. Później pojechałam do dentysty i o godzinie piętnastej byłam z powrotem w domu. Leki przeciwbólowe, które połknęłam w ogromnej ilości, spowodowały zamęt w głowie. Usiłowałam przespać się trochę, ale nie mogłam zmrużyć oka. O szesnastej wrócił ojciec i poradził, abym położyła się spać. Może by mi się to udało, ale nie mogłam jeszcze pójść do łóżka, ponieważ korzystając z wolnego popołudnia, chciałam załatwić kilka spraw, na które zwykle nie ma czasu. Aby poprawić samopoczucie, wypiłam mocną kawę. O zębie już zapomniałam, ale i tak czułam się nie najlepiej. Szybko pozałatwiałam swoje sprawy i o osiemnastej byłam w domu. Nie kładłam się jeszcze. Przygotowałam ojcu kolację i kanapki na drogę, leżą jeszcze w lodówce ― głos zadrżał jej niebezpiecznie. ― O dziewiętnastej byłam w łóżku.

Dański odetchnął z ulgą. Niewiele brakowało ― pomyślał ― a znowu zaczęłaby płakać. Postanowił przerwać niebezpiecznie przedłużającą się chwilę ciszy. Otwierał już usta, lecz nie dopuściła go do głosu.

Przez co najmniej godzinę przewracałam się z boku na bok. Mimo nie przespanej nocy, nie mogłam zasnąć―to chyba przez tę kawę, a może podświadomie przeczuwałam nieszczęście, które miało nas spotkać. O czwartej rano, jak wiesz, obudził mnie kierowca ojca i rozpoczął się ten koszmar ― dokończyła pospiesznie.

W jej oczach ponownie zabłyszczały łzy, a twarz skurczyła się w żałosnym wyrazie. Mimo szczerego współczucia Dański miał już dość tego zakamuflowanego przesłuchania i chciał je wreszcie zakończyć. Uprzedzając wybuch płaczu pospieszył z pytaniami. Udało mu się odwrócić jej uwagę. Zaczęła spokojnie odpowiadać.

Ja także nie mogę zrozumieć, dlaczego drzwi nie były zamknięte. Oboje mieliśmy komplety kluczy. Trzeci miała gosposia. Przychodziła przeważnie o siódmej. Sprzątała, robiła zakupy i około trzynastej kończyła pracę.

Czy gotowanie należało do jej obowiązków?

Nie musiała gotować. Obiady jadaliśmy w stołówkach. Śniadania przygotowywałam sama, gdyż do teatru wychodziłam przeważnie po południu, natomiast kolacją zajmował się najczęściej ojciec.

Jak układały się stosunki między twoim ojcem a byłym mężem?

Ojciec, jak zwykle, miał rację. Jeszcze przed ślubem uprzedzał mnie, abym się zastanowiła, i delikatnie dawał mi do zrozumienia, że Stefan wywarł na nim nie najlepsze wrażenie, ale ja, cóż ― wtedy byłam młoda i zakochana. W tym czasie Tor był już znanym i modnym pianistą, któremu przepowiadano wielką przyszłość. Jak chyba słyszałeś, stało się inaczej. Jeszcze przed rozwodem Stefan wyprowadził się od nas, a teraz... Właściwie nie wiem, co się z nim dzieje.

Czy nie próbował nawiązać z tobą kontaktu?

Owszem, ale ja już zdążyłam się odkochać ― powiedziała jakoś dziwnie twardo Karolina.

W tym momencie Dański pomyślał sobie, że trzeba chyba będzie znaleźć tego Tora.

Czy wczoraj odwiedzał ktoś twego ojca?

Chyba nie, ale czyżbyś przypuszczał... ― zawiesiła głos, jakby nagle czymś zaskoczona. Najwyraźniej usilnie próbowała wrócić myślami do tamtego wieczoru. ―.. .Tak, teraz przypominam sobie, coś słyszałam, przez sen. Jakieś chyba głosy. Nie wiem czy to ktoś wychodził, czy też wchodził, ale takie odniosłam wrażenie. Nawet pamiętam, że pomyślałam o mężczyźnie, który po południu dzwonił do ojca...

Widząc zdziwienie malujące się na twarzy Dańskiego, dodała speszona.

No tak, zupełnie zapomniałam powiedzieć ci o tym telefonie. A przecież około godziny czternastej, tuż przed moim wyjściem do dentysty, dzwonił jakiś mężczyzna. Nie przedstawił się. Chciał rozmawiać z ojcem. Mówił nosowym głosem, charakterystycznie zniekształcając niektóre wyrazy. Powiedziałam mu, że ojciec będzie o siedemnastej. Ponieważ tamten nie odpowiadał, lecz tylko posapywał, ponagliłam go proponując pośredniczenie w rozmowie z ojcem. Odpowiedział mi jakoś tak mętnie, że niby tego się nie przekaże, że tu chodzi o sumienie ― chyba coś w tym rodzaju. Miałam nawet zapytać go, o czyim sumieniu mówi, ale dałam spokój. Na koniec dodał, że zadzwoni później albo sam przyjdzie, jeżeli nie dzisiaj, to na pewno w tym tygodniu, i odłożył słuchawkę. Powiedz, czy to mógł być morderca?

Niewykluczone. Wspomniałaś o telefonie ojcu?

Nie, na pewno nie. Zupełnie o tym zapomniałam. Wiesz, wtedy nie wydawało mi się to takie ważne.

Chciałbym dowiedzie się czegoś więcej o tych głosach słyszanych przez sen, może jakieś skojarzenie z konkretną osobą?

Długo nie mogłam zasnąć i przez jakiś czas znajdowałam się w półśnie. Gdyby nie twoje pytanie, to nie pamiętałabym w ogóle o tym, nie wiem nawet, czy ja to wszystko słyszałam, czy też to był tylko sen ― zakończyła niepewnie.

Ojciec często miewał gości?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin