Stefan_Grabinski_Ślepy tor(1).pdf

(395 KB) Pobierz
Stefan Grabiński
Ślepy tor
……………………
Fundacja FESTINA LENTE
W pociągu osobowym zmierzającym późną
jesienną porą do Gronia ścisk był ogromny; przedziały
pozapełniane po brzegi, atmosfera parna, gorąca. Z
braku miejsca zatarły się różnice klas, siedziano i stano,
gdzie się udało, prawem prastarego kaduka. Nad
chaosem głów paliły się lampy mdłym, przyćmionym
światłem, które spływało z pułapów wagonowych na
twarze znużone, profile wymięte. Dym tytoniu unosił
się kwaśnym wyziewem, wyciągał pod długi, siwawy
sznur w korytarzach, kłębił tumanami w czeluściach
okien. Jednostajny łomot kół nastrajał nasennie,
przytwierdzał monotonnym stukaniem drzemocie, która
rozpanoszyła się po wozach. Tak–tak–tak... Tak–tak–
tak...
Tylko jeden z przedziałów klasy trzeciej, w piątym
wozie od końca, nie poddawał się ogólnemu nastrojowi;
zespół gwarny tu był, rześki, ożywiony. Uwagę
podróżnych opanował wyłącznie mały, garbaty
człowieczek w mundurze kolejarza niższego typu, który
opowiadał coś z przejęciem, podkreślając słowa
gestykulacją barwną i plastyczną. Skupieni wkoło
słuchacze nie spuszczali zeń oczu; niektórzy powstali z
miejsc dalszych i zbliżyli się do ławki środkowej, by
lepiej słyszeć; paru ciekawych wychyliło głowy przez
drzwi od sąsiedniego przedziału.
Kolejarz mówił. W wypłowiałym świetle lampy,
drgającej w podrzutach wozu, poruszała się głowa jego
duża, niekształtna, w wichurze siwych włosów, taktem
dziwacznym. Szeroka twarz załamana nieregularnie na
linii nosa to bladła, to nabiegała purpurą w rytm krwi
burzliwy: wyłączna, jedyna, zacięta twarz fanatyka.
Oczy ślizgające się w roztargnieniu po obecnych
gorzały żarem myśli upartej, od lat syconej. A jednak
człowiek ten miewał momenty piękne. Chwilami,
zdawało się, znikał garb i szpetota rysów, a oczy
nabierały szafirowego blasku, pijane natchnieniem, i
postać karła tchnęła szlachetnym, porywającym za sobą
zapałem. Za chwilę przeobrażenie gasło, rozwadniało
się i w gronie słuchaczy siedział tylko zajmujący, lecz
potwornie brzydki narrator w kolejowej bluzie.
Profesor Ryszpans, chudy, wysoki pan w
jasnopopielatym kostiumie, z monoklem w oku,
przechodząc dyskretnie przez zasłuchany przedział,
nagle zatrzymał się i spojrzał uważnie na mówiącego.
Coś go zastanowiło; jakiś zwrot wyrzucony z ust
garbusa przykuł go na miejscu. Oparł się łokciem o
żelazną sztabę przegródki, zacisnął monokl i słuchał.
– Tak, moi państwo – mówił kolejarz – w ostatnich
czasach istotnie zagęszczają się zagadkowe zdarzenia w
życiu kolejowym. Wszystko to zdaje się mieć swój cel,
zmierza ku czemuś, oczywiście, z nieubłaganą
konsekwencją.
Zamilkł na chwilę, zdmuchnął popiół z fajeczki i
zagadnął:
– A o „wagonie śmiechu” nie słyszał nikt z
szanownych gości?
– Istotnie – wmieszał się profesor – czytałem przed
rokiem coś o tym w gazetach, lecz pobieżnie i nie
przypisując rzeczy żadnej uwagi; historia zakrawała na
dziennikarską plotkę.
– Gdzie tam, łaskawy panie! – zaprzeczył namiętnie
kolejarz, zwracając się w stronę nowego słuchacza. –
Ładna mi plotka! Prawda oczywista, fakt stwierdzony
zeznaniami naocznych świadków. Rozmawiałem z
ludźmi, którzy sami tym wagonem jechali. Odchorowali
jazdę po tygodniu każdy.
– Proszę opowiedzieć nam dokładniej – odezwało
się parę głosów – ciekawa historia!
– Nie tyle ciekawa, ile wesoła – poprawił karzeł,
potrząsając lwią swą czupryną. – Oto krótko i
węzłowato wnęcił się rok temu pomiędzy solidnych i
poważnych towarzyszy jakiś krotochwilny wagon i
grasował przez dwa tygodnie z górą po liniach
kolejowych ku uciesze i utrapieniu ludzi.
Krotochwilność bowiem była podejrzanej natury i
czasami wyglądała na złośliwość. Ktokolwiek wsiadł do
wozu, wpadał od razu w nader pogodny nastrój, który
niebawem przechodził w wybujałą wesołość. Jakby po
zażyciu gazu rozweselającego ludzie wybuchali
śmiechem bez żadnego powodu, trzymali się za
brzuchy, gięli do ziemi w potokach łez; w końcu śmiech
przybierał groźny charakter paroksyzmu: pasażerowie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin