Gerritsen Tess - Prawo krwi (Nigdy nie mów żegnaj).pdf

(819 KB) Pobierz
Tess Gerritsen
Prawo krwi
Tłumaczenie:
Maria Świderska
PROLOG
1970
granica między Laosem a Wietnamem Północnym
Pięćdziesiąt kilometrów za Muong Sam zobaczyli pierwsze
pociski smugowe przecinające niebo. Kiedy uderzyły w tył
kadłuba, pilot William Dziki Bill Maitland poczuł, że
dehavilland twin otter bryknął niczym źrebak. Instynktownie
skierował samolot wyżej. Spowite mgłą góry uciekły w dół,
kiedy obok nich przemknęła nowa seria strzałów,
zabryzgując kokpit pociskami.
– Cholera jasna, Kozy, przynosisz pecha – mruknął Maitland
do drugiego pilota. – Kiedy lecimy razem, częstują nas
ołowiem.
Kozlowski spokojnie żuł gumę.
– Co się martwisz? – wycedził, wskazując głową
roztrzaskaną przednią szybę. – Minął cię o kilka
centymetrów.
– Najwyżej dwa.
– Ale mi różnica.
– Dwa centymetry to czasem cholernie duża różnica.
Kozy roześmiał się i wyjrzał przez okno.
– Racja. Moja żona często mi to mówi.
Drzwi od kokpitu otworzyły się gwałtownie. Do kabiny
zajrzał ustawiacz ładunku Valdez. Miał na plecach
spadochron.
– Co się, do cholery, dzieje...?
Zamarł, kiedy powietrze tuż obok kadłuba przeciął
następny pocisk.
– Strasznie duże komary tu latają – rzekł Kozlowski
i wydmuchał wielką różową bańkę gumy.
– Co to było? – zapytał Valdez. – AK-47?
– Wygląda raczej na 0,57 cala – odparł Maitland.
– Nic nie mówili o żadnych 0,57. Co to za odprawa?
Kozlowski wzruszył ramionami.
– Najlepsza, jaką możesz dostać za pieniądze podatnika.
– Jak tam nasz ładunek? – zapytał Maitland. – Jeszcze ma
suche gacie?
Valdez
pochylił
się
do
przodu
i
powiedział
konfidencjonalnie:
– Człowieku, ale to dziwoląg!
– Zawsze takich mamy – stwierdził Kozlowski.
– Ale ten jest naprawdę dziwny. Naokoło latają pociski,
a on nie mrugnie nawet okiem. Siedzi tylko, jakby pływał na
stawie pośród lilii wodnych. A zobaczylibyście ten medalion,
który ma na szyi. Waży chyba z kilo.
– A, daj spokój – mruknął Kozlowski.
– Mówię ci, Kozy, kilo złota dynda na tym tłustym karku.
Kto to jest?
– Jakiś laotański VIP – odparł Maitland.
– To wszystko, co ci powiedzieli?
– Jestem tylko chłopakiem na posyłki. Nie muszę nic więcej
wiedzieć.
Maitland wyprowadził dehavillanda na dwa tysiące
czterysta metrów. Obejrzał się i przez otwarte drzwi
zobaczył ich jedynego pasażera, który siedział spokojnie
obok skrzyń z zaopatrzeniem. W półmroku kabiny twarz
Laotańczyka błyszczała jak wypolerowany heban. Oczy miał
zamknięte i poruszał cicho wargami. Modli się? – pomyślał
Maitland. Tak, ten człowiek na pewno jest jednym
z ciekawszych ładunków.
Maitland woził już bardzo dziwnych pasażerów. W ciągu
dziesięciu lat pracy w Air America transportował owczarki
alzackie i panienki, małpy i generałów. Dostarczał ich
wszędzie tam, gdzie mieli się dostać. Gdyby piekło miało pas
startowy, mawiał, zawiózłby tam wszystkich, którzy mieli
bilet. Wszystko, w każde miejsce, o każdej porze – to była
zasada w Air America.
– Rzeka Song Ma – powiedział Kozlowski, spoglądając w dół
na bujną, spowitą we mgle dżunglę. – Dobra kryjówka. Jeżeli
mają więcej tych 0,57, czeka nas twarde lądowanie.
– I tak będzie trudno – orzekł Maitland na widok
aksamitnych, zielonych zboczy gór.
Dolina była wąska – będzie musiał zejść szybko. Miał przed
sobą piekielnie wąski pas do lądowania, jakby ktoś zadrapał
dżunglę szpilką. No i zawsze może się tam znaleźć nowe
gniazdo karabinów. Ale według rozkazu należy zrzucić
laotańskiego VIP-a na terytorium Wietnamu Północnego. Nie
planowano podjęcia go z powrotem; wyglądało to na podróż
w jedną stronę ku zagładzie.
– Schodzimy za minutę – zawołał przez ramię do Valdeza. –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin