Bulyczow Kir - Cudza pamiec.rtf

(233 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

 

 

Cudza pamięć

 

Tytuł oryginału Czużaja pamiat’

Przełożyli: Tadeusz Gosk i Anita Tyszkowska


1

 

Sergiusz Andriejewicz Rżewski pracował tu już tak długo, że przestał zauważać budynek Instytutu i otaczające go domy, ale tego poniedziałku nie przyjechał po niego służbowy samochód. Rżewski pojechał do pracy autobusem i dlatego spostrzegł, że zaczęto rozbierać barakowe osiedle, rozciągające się od pętli autobusowej aż po zabudowania Instytutu.

Osiedle liczyło niemal pół wieku. Zostało zbudowane w latach trzydziestych, nieco wcześniej niż Instytut. Między piętrowymi, żółtymi barakami wyrosły wysokie topole. Sergiusz Andriejewicz zorientował się, że baraki są rozbierane, ponieważ zamiast pierwszego z nich widniała między drzewami jasna, luka, a za nią, niczym w ramie, z której wyjęto wiszący tam od niepamiętnych czasów obraz, ciągnęło się nie zabudowane jeszcze pustkowie, sięgające na horyzoncie białego łańcucha górskiego nowych punktowców.

Przy następnym baraku stała koparka z żeliwną kulą zamiast czerpaka. Lokatorów już wysiedlono, powyjmowano okna, a blachę zdartą z dachu ułożono opodal w wielką, nieporządną stertę.

Przy trzecim baraku Rżewski zatrzymał się, choć z początku nie wiedział dlaczego. Pojął to dopiero po dłuższej chwili: po prostu kiedyś przemieszkał w nim pół roku, kiedy zaczynał pracować w Instytucie. Wynajmował tam pokoik na piętrze.

Barak był pusty, drzwi wejściowe uchylone, więc można było bez przeszkód wejść do środka, znaleźć się w tamtym pokoju i wyjrzeć przez puste okno na ulicę. Nie— zrobił jednak tego, odegnał nieracjonalną zachciankę i odruchowo zerknął na zegarek. Dziesięć po dziewiątej… Już spóźnił się do pracy.

 

2

 

W korytarzu było pusto, wszyscy rozeszli się już do laboratoriów i pracowni. Za pół godziny zaczną wychodzić na papierosa. W kiszkowatym sekretariacie też nie było nikogo. Na biurku sekretarki karteczka:

„Szefie! Jestem na zebraniu Rady Zakładowej. Lena”

Obok stosik eleganckich kopert — zaproszenia. Nowe angielskie czasopismo. Gruby maszynopis autoreferatu.

Sergiusz Andriejewicz poczuł się paskudnie. Zaczął szukać przyczyny złego nastroju, nie chcąc się samemu sobie przyznać, że zawiniły baraki. Co właściwie chciał zrobić? Wezwać Alewicza? Nie, najpierw trzeba przejrzeć pocztę…

Za uchylonymi drzwiami gabinetu rozległ się jakiś szmer, a potem znajome ciche skrzypnięcie. Ktoś otwierał środkową szufladę jego biurka. Tego tylko brakowało!

Rżewski zrobił krok ku drzwiom i nagle się przestraszył.

Strach był irracjonalny. Dyrektor Instytutu zląkł się wejść do własnego gabinetu! Stał więc, słuchał i czekał, aż z gabinetu wyjdzie Lena i powie: „Trochę posprzątałam panu biurko”. Ale w gabinecie było ciemno, a Lena przede wszystkim odsunęłaby zasłony.

— Kto tu jest? — zapytał Rżewski ochrypłym z emocji głosem.

Nikt nie odpowiedział. Nieznany intruz przyczaił się w półmroku i nie chciał odpowiadać.

Trzeba wejść i zapalić światło, ale wyłącznik w gabinecie umieszczony jest bardzo niewygodnie, co najmniej dwa metry od drzwi. Po co powiesili takie grube zasłony? Przecież nikt tu nie zamierza wyświetlać filmów!

W gabinecie było dość światła, żeby dało się rozróżnić biurko, długi stół konferencyjny i regały pod ścianami… Sergiusz Andriejewicz wślizgnął się do gabinetu i przyciskając się plecami do ściany ruszył w stronę wyłącznika. Już go miał w zasięgu ręki, gdy dojrzał ciemną postać za biurkiem i stwierdził, że ta postać nie ma twarzy. To znaczy nie ma jasnej twarzy — twarz była równie ciemna jak tułów i ręce… Ciemna głowa poruszyła się i światło padające od drzwi zapaliło w jej oczach czerwone ogniki.

Rżewski wiedział, czuł przez skórę, że powinien rzucić się ku drzwiom, zatrzasnąć je za sobą i zawołać na pomoc, ale nadal sunął w kierunku wyłącznika…

I nagle ciemne cielsko zerwało się z miejsca i ruszyło w jego stronę. Sergiusz Andriejewicz nie zorientował się w panice, że cielsko pędzi ku drzwiom i sam skoczył w tym samym kierunku. Znalazł się w drzwiach akurat w tym momencie, kiedy dopadła ich ciemna istota. I odleciał w bok, uderzył w biurko, upadł… Na parę chwil stracił przytomność. Ocucił go ból w nodze i plecach.

Zrozumiał, że siedzi oparty plecami o biurko sekretarki i nie może się podnieść.

 

3

 

Mdlejącą i spazmującą na przemian Lenę cucono w korytarzu.

Alewicz wbiegł do sekretariatu, pomógł dyrektorowi wstać i chciał dzwonić po pogotowie, ale Rżewski kazał mu tylko odprowadzić się do gabinetu.

Alewicz odsunął zasłany, postawił przewrócony fotel i bez ustanku powtarzał jak katarynka:

— Coś takiego! Coś takiego…

Sergiusz Andriejewicz usiadł w fotelu, zajrzał do uchylonej szuflady biurka, wyjął stamtąd pognieciony czerwony papierek, wygładził go na blacie i nagle się uśmiechnął. Głupio i niepewnie.

— Że też się nie zorientowałem! — powiedział.

— To wszystko przez lekkomyślność personelu! — oburzał się Alewicz, zbierając z podłogi porozrzucane papiery. — Klatka była otwarta, chociaż Gurina przysięga, że ją wczoraj zamknęła… Może zamek się zepsuł?

— A dziś rano nie była w wiwarium? — Rżewski starannie składał w kostkę czerwony papierek.

— Dziś rano?… Zaraz ją wezwiemy.

— Nie trzeba — powstrzymał Rżewski swojego zastępcę. — Sam tam pójdę.

— Może jednak zawołać lekarza?

— Nic się nie stało — odparł Sergiusz Andriejewicz. — Trochę się potłukłem i nic więcej. To zresztą moja wina. Stchórzyłem.

— To się może zdarzyć nawet dyrektorowi — powiedział Alewicz sentencjonalnie.

 

4

 

Oba szympansy mieszkały na parterze, w wielkim pokoju przedzielonym na pół solidną kratą, oddzielnie od psów, które gnieździły się w suterenie i urządzały tam czasami rozgłośne koncerty, skarżąc się na swój doświadczalny los.

Zapłakana Gurina przepuściła dyrektora do wnętrza.

— Zamykałam — zapewniła go pociągając nosem. — Dwa razy przed wyjściem sprawdzałam zamek…

Szympansy były bardzo do siebie podobne, tyle że pysk Maksa, starego samca, utracił już wesołą małpią ruchliwość. Teraz spokojnie drapał się po brzuchu. Przywitał Rżewskiego pełnym godności skinieniem głowy i nawet nie wyciągnął łapy, bo wiedział, że od tego człowieka nic wyżebrać się nie da. Jak będzie chciał, to sam da… Lew natomiast śmiesznie zmarszczył swą niezwykle podobną do ojca twarz i wyciągnął zwinięte w trąbkę wargi. Był najwyraźniej z siebie zadowolony.

— O mało nie zabiłeś dyrektora, jak tak można! — ofuknął go Alewicz.

— Czyja to klatka? — zapytał Rżewski.

— Nie rozumiem?… — powiedziała Gurina.

— Lew siedzi w swojej klatce?

— Naturalnie!

— Myli się pani — poprawił ją Alewicz. — Wprowadziliśmy go tu dopiero w zeszłym tygodniu. Zamieniliśmy klatki.

— No to wszystko rozumiem — powiedział Sergiusz Andriejewicz.

— Co, panie dyrektorze? — Gurina wciąż nie mogła przyjść do siebie. Bardzo się przestraszyła, kiedy jej powiedziano, że Lew uciekł z klatki i o mało nie zabił dyrektora.

Rżewski wsunął rękę za kratę. Lew wyciągnął palec wskazujący i dotknął nim jego dłoni.

— Ostrożnie — szepnęła Gurina.

— Nie bój się, Swietłano — uspokoił ją dyrektor. — Znamy się przecież od prawie pięciu lat.

Gurina zmilczała. Lew zjawił się w wiwarium dopiero trzy tygodnie temu i Rżewski wcześniej nie mógł go widzieć. Ale dyrektor pewnie wiedział, co mówi. Chyba że doznał wstrząsu mózgu…

— Lew, pokaż no mi, jak się otwiera ten zamek — rozkazał Rżewski. Maks poruszył się z niezadowoleniem w swojej klatce, zawarczał.

— No, na co czekasz? — nalegał Rżewski. — Przecież znamy ten malutki sekrecik.

Lew popatrzył na niego ze zrozumieniem. Potem znajomym maksowym ruchem podrapał się po brzuchu. Robił aluzje do poczęstunku.

— Swoją nagrodę już zjadłeś i to bez pozwolenia! — powiedział Rżewski.

Wyjął z kieszeni czerwony papierek i pokazał go młodszemu szympansowi, co przyprawiło Maksa o atak wściekłości. Rzucił się na kratę, zaczął nią potrząsać i gdyby mógł dobrać się do syna, z pewnością złoiłby mu skórę.

Lew wyciągnął leniwie łapę i lekko uniósł zamek do góry. Rygiel odskoczył z cichym szczęknięciem. ,

— Właśnie na tym polega nasz sekrecik — powiedział Rżewski.

— Nawet ja o tym nie wiedziałam, słowo honoru, że nie wiedziałam! — wykrzyknęła Gurina.

— O tym wiedziałem tylko ja i Maks, ale Maks jest poważnym facetem i nie nadużywał nigdy tej swojej wiedzy.

Poważny facet nadal złościł się na syna, przewracając oczami i szczerząc straszliwe, żółte kły.

— Zamek zmienimy — zapewnił Rżewskiego Alewicz. — Zaraz zawołam ślusarza. Ale co za bystry smarkacz… Mało, że się wydostał z klatki, to jeszcze potrafił znaleźć drogę do pańskiego gabinetu!

— Dziękuję, Lew — powiedział Rżewski. — Dziękuję, zuch z ciebie. Lew i Maks zaczęli sobie wymyślać. Warczeli, stroili do siebie miny i szczerzyli kły prawie jednakowo.

 

5

 

W gabinecie Rżewski podszedł do okna. Za oknem widać było szerokie pasmo drzew w regularnych odstępach poprzedzielane zielonymi dachami baraków. Na samym skraju, tuż przy szosie, zamiast ostatniego dachu była wyrwa. Wkrótce nadejdzie kolej pozostałych baraków.

Jego baraku też… Wtedy krucho było z pieniędzmi, a właściwie pieniędzy w ogóle nie było. Sąsiadka Elzy przeprowadzała się na prowincję i wyprzedawała meble. Odstąpiła im kanapę za sto starych rubli, co było bardzo tanio. Dźwigali tę kanapę przez pół miasta, Wiktor coraz częściej się zatrzymywał, żeby odpocząć, siadał na kanapie postawionej wprost na chodniku nie zważając na żarty przechodniów. Lizę to krępowało, więc ponaglała go, kazała wstawać, iść, dźwigać… Tego wszystkiego Wiktor nie znosił. Zawsze szybko się męczył, fizycznie i umysłowo. Kanapa nie miała nóżek, więc na śmietniku koło baraku znaleźli parę cegieł i postawili ją na nich. Liza była szczęśliwa, dla niej kanapa była symbolem przyszłego domu, gospodarstwa, gwarancją miłości Sierioży.

Kroki Elzy nerwowo zastukotały w sekretariacie i zmieniły ton na parkiecie gabinetu. Ucichły. Rżewski nie podniósł głowy.

— Sergiuszu! Co to znaczy?

— Nic nie znaczy.

Popatrzył na nią. Elza wygląda zdumiewająco młodo. W gładko zaczesanych, rozdzielonych przedziałkiem czarnych włosach nie ma nawet jednej srebrnej nitki. Twarz Rżewskiego pomarszczyła się już, pokryła wątrobowymi plamami, a ją nadal można wziąć za młodą dziewczynę. Gdyby przy tym nie udawała z takim zapałem dwudziestolatki, mogłaby się jeszcze niejednemu smarkaczowi spodobać.

— Sierioża, powiedz uczciwie, poturbowałeś się? Czy to prawda, że chcieli cię zabić?

Boże święty, pomyślał Rżewski, nadal traktuje mnie jak swoją własność. Nadal jestem dla niej człowiekiem, od którego można wszystkiego wymagać, chociaż kiedyś na szczęście byłem dla niej zupełnie obcy. Niestety, niedługo…

— Dziękuję za troskę, Elza — powiedział. — Wszystko jest w porządku.

— Jak może być wszystko w porządku, kiedy po Instytucie biegają dzikie zwierzęta? Najwyraźniej coś przede mną ukrywasz!

— Nic się nie stało. Wszystko jest w porządku — powtórzył Rżewski. Podszedł do biurka i pochylił się nad szufladą. Żadnych śladów pazurów, żadnych zadrapań. Szympans wiedział, jak się otwiera szufladę. —A propos, nie pamiętasz przypadkiem, w którym baraku mieszkałem wtedy z Lizą? W trzecim czy w czwartym?

— Słucha?

— No wtedy, dwadzieścia pięć lat temu. Zapomniałaś, że wynajmowaliśmy tam pokój? Teraz zaczęli burzyć te baraki. Nie zauważyłaś?

— Nie pamiętam — odpowiedziała szybko Elza. — To było tak dawno… Może wezwać lekarza?

— A zawsze się chełpiłaś swoją fotograficzną pamięcią. Gdybym ja miał twoją pamięć, to już dawno zostałbym członkiem Akademii Nauk.

— I tak nim zostaniesz — powiedziała Elza z przekonaniem. — Jeśli tylko następnym razem nie zeżre cię jakiś tygrys. Mógłbyś mi jednak opowiedzieć, jak to się stało!

Rżewskiemu jakoś nie chciało się opowiadać Elzie o porannym zamieszaniu. Chociażby dlatego, że kierowniczka zakładowej biblioteki nie musiała wiedzieć wszystkiego.

— Co tam u ciebie w domu? — zapytał. — Jak Wiktor?

Elza machnęła ręką.

— A mama? Ninka?

— Akurat w jej sprawie chciałam wczoraj do ciebie wpaść — powiedziała Elza. — Wiesz przecież, że Ninoczka wybiera się na uczelnię…

— Wiem — odparł Rżewski. Latem Ninka zdawała na biologię i nie dostała się, chociaż Elza uruchamiała wszystkie swoje znajomości, a on sam został przez nią zmuszony do wykonania kilku telefonów „na samą górę”. Teraz dziewczyna odrabiała staż pracy pracując u matki w bibliotece.

— Chciałam cię poprosić, żebyś przeniósł ją do jakiegoś laboratorium, bo stamtąd łatwiej startować na studia niż z biblioteki. Obiecałeś mi to załatwić, kiedy zwolni się jakieś miejsce, a personalny mówił, że akurat potrzeba paru laborantów.

— Dobrze — powiedział Rżewski i przysunął sobie teczkę korespondencji. Miał nadzieję, że Elza uzna to za sygnał do odejścia.

Ale Elza podeszła do okna.

— Rzeczywiście burzą baraki? — zapytała. — Nie zauważyłam. Jak ten czas leci! Zupełnie posiwiałeś.

Rżewski uniósł głowę znad papierów i popatrzył na nią roztargnionym wzrokiem.

 

6

 

Elza nie lubiła i nie umiała gotować i dlatego w domu jadło się byle co i byle jak. Również dlatego, że nie znosiła tracić czasu na zakupy, przyrządzanie posiłków i pozostałe domowe obowiązki: zanoszenie bielizny do pralni, płacenie komornego, utrzymywanie porządku, na wszystko to, z czym Wiktor nie życzył sobie mieć nic wspólnego i co w rezultacie musiała robić sama, jak w beznadziejnym kieracie. Dziś trzeba przyszyć guziki, jutro zrobić pranie, posprzątać, kupić coś do jedzenia i tak w kółko. W dodatku matka czuła się nie najlepiej, żądała codziennie świeżej zupy… Elza już kilka razy chciała wynająć gosposię, ale po pierwsze skąd ją wziąć, a po wtóre czym zapłacić. Gosposia była potrzebna również i po to, żeby ktoś wreszcie umył okna i wypędził z mieszkania zapach stęchlizny, rozmaitych lekarstw, nieświeżej bielizny i zastarzałego kurzu. Dziwne uczucie: jest dom i jakby go nie było. Wiktorowi jest wszystko jedno, bo rzadko tu bywa. Matce też jest wszystko jedno, bo niczego innego w życiu nie widziała. Martwi się tylko Elza, bo to ona jedna ma ten obcy dom na głowie.

Elza weszła do kuchni, rzuciła siatkę z zakupami na stół obok brudnych naczyń, które zostały po śniadaniu. Wiktor obiecał zmyć, ale jak zwykle mu się nie chciało. Oczywiście nie ma go w domu, przyjdzie później pod dobrą datą, a jutro jest sobota i trzeba zrobić jakiś obiad. W dodatku jeszcze ten Sergiusz ze swoimi małpami!

Zapaliła gaz, nalała wody do garnka i wsypała makaron.

— Kiciu — rozległ się głos za jej plecami — zgłodniałem tu bez ciebie.

— Ty tutaj? — Elza nie obejrzała się nawet. — Myślałam, że jesteś na meczu.

— Chleb jest w lodówce. Kupiłem dwa bochenki. Jeden zjadłem, kiciu.

W ciągu ostatnich paru lat Wiktor zrobił się gruby i galaretowaty. Elzie wydawało się, że krzesła zaczynają skrzypieć już na chwilę przedtem, zanim na nich siadał.

— Czemu tak późno, kiciu? — zapytał.

Jego „Kicia” o niczym nie świadczyła. Trzeźwy Wiktor czulił się zawsze i do wszystkich. Chodził w masce życzliwości, za którą nie było prawdziwej twarzy.

— Dlaczego trzymasz chleb w lodówce? — Elza zadawała to pytanie za każdym razem, choć z góry wiedziała, że odpowie jej: „Pieczywo tam nie czerstwieje”. Dziś też się nie zawiodła.

— Na Sergiusza napadła małpa — powiedziała.

— Niemożliwe! — Wiktor znalazł w lodówce kawałek kiełbasy i szybko włożył ją do ust, bo Elza mogła odebrać. — Nie zapomniałaś posolić makaronu?

— Małpa znalazła jego gabinet.

— No to co?

— Musiała więc znać drogę.

— Twój Sergiusz ciągle się tam cacka ze swoimi zwierzakami, przecież sama mi to mówiłaś.

— Zapomniałeś, że ta małpa urodziła się dwa tygodnie temu?

— Z znów te jego doświadczenia… Okropnie dzisiaj zgłodniałem. W naszym bufecie nie ma nic konkretnego do jedzenia… Słuchaj, kiciu, czy nie mogłabyś dawać mi pięćdziesiąt kopiejek więcej? Rubel mi zupełnie nie wystarcza.

Elza puściła jego prośbę mimo uszu. Wiktor potrafi przejeść nawet dwadzieścia rubli dziennie, potrafi przejeść każde pieniądze, jakie mu się da. Myślała o małpie. Teraz Sergiusz ma już pewność, więc weźmie się za ludzi. To jest okropne i w dodatku obrzydliwe.

— Teraz weźmie się za ludzi — powiedziała.

— Nie rozumiem? — Wiktor kroił sobie grube pajdy chleba.

Elza nie odpowiedziała. Jeśli Wiktor nie zrozumiał czegoś od razu, to nie warto tracić czasu na dalsze tłumaczenie. Małpa sklonowana z pojedynczej komórki ojca, wyhodowana w ciągu dwóch tygodni w wannie z roztworami odżywczymi, stała się kopią swojego rodziciela. Sergiusz zwyciężył. Dopiął tego, do czego dążył przez dwadzieścia lat, mordując legiony myszek, które umiały znajdować wyjście z labiryntu, chociaż nikt ich tego nie uczył. Zrobił kopię małpy, która korzystając nie ze swojej, lecz dziedzicznej pamięci przeszła nie zauważona przez cały gmach.

— Teraz nic go już nie powstrzyma. — Elza przypomniała sobie o makaronie i sięgnęła po solniczkę.

— A ty chcesz go powstrzymać?

— Sergiusz zmienił się na gorsze i dla zaspokojenia własnej próżności gotów jest na wszystko…

— Przesadzasz, kiciu — westchnął Wiktor. — Nie mamy czegoś do wypicia?

— Skończyło się. Ludzkość jeszcze nie dojrzała do takiego kroku.

— Nie dojrzała, powiadasz? No to trzeba napisać, gdzie należy. Poinformować, że Sieriożka rozrabia.

— Nic z tego — odparła Elza. — Już pisali. Bez skutku. Owinął sobie wszystkich wokół palca. Nie pamiętasz, jaki on potrafi być?

— Gdybyście napisali jeszcze w parę miejsc, wtedy na wszelki wypadek przysłaliby komisję — powiedział z przekonaniem w głosie Wiktor.

Trzasnęły drzwi i do mieszkania wbiegła Ninka. Skończyła osiemnaście lat, a jeszcze nie nauczyła się chodzić jak człowiek.

— Jestem najedzona — powiedziała od progu kuchni, nie witając się z rodzicami.

Nina nie lubiła jeść w domu i w ogóle starała się nie jeść, gdyż bała się, że w przeciwnym razie okropnie się roztyje.

— Nino — powiedziała Elza. — Załatwiłam z Rżewskim twoje przeniesienie do laboratorium.

— Nie chcę! — krzyknęła Ninka. — Ja się boję szczurów.

— Nie do szczurów. A w ogóle ta sprawa jest już zdecydowana. Zapomniałaś, że latem zdajesz na studia? Jak długo zamierzasz siedzieć nam na karku?

— Ja się tam na świat nie prosiłam.

— Jak śmiesz… — zaczęła Elza podniesionym głosem, by za moment przejść na krzyk. Lubiła sobie pokrzyczeć, rzucać talerzami, tupać i potem rozczulać się nad sobą.

Ale tym razem z krzyku nic nie wyszło.

Do kuchni wjechała Pawła Władisławna. Widać poczuła jedzenie. Była podobna do Elzy, miała tak samo uczesane włosy, takie same rysy twarzy, ale samą twarz pomarszczoną jak pieczone jabłko i zapadnięte usta. Elza tak pewnie będzie wyglądała za dwadzieścia lat. Pawła Władisławna miała szczupły, niemal filigranowy tors, ale poniżej pasa ciało jej rozpłynęło się i szczelnie wypełniało inwalidzki fotel na kółkach.

— Przestań wrzeszczeć — powiedziała Pawła Władisławna z obrzydzeniem. — Już jej nie wychowasz.

— Wychodzę — oświadczyła Nina.

— Dokąd?

— Załóżmy, że do kina. — I natychmiast na wszelki wypadek wybiegła.

— Rozmawialiście o Sierioży Rżewskim — powiedziała Pawła Władisławna. — Co on tym razem zrobił?

— Zamierza eksperymentować na ludziach — odpowiedział Wiktor. — A Elza zastanawia się, czy napisać do kogoś o tym zbrodniczym projekcie, czy jeszcze trochę zaczekać.

— Co to za doświadczenia? — zapytała Pawła Władisławna. Koniuszek nosa poczerwieniał jej z emocji.

— Postanowił obejść się bez kobiet, bo kobiety są zbyt zapracowane.

— To ma być żart?

— Niestety nie. Tragiczna prawda — odparła Elza.

 

7

 

Rżewski wrócił z narady zły. Nie spodziewał się wprawdzie, że Opanasienko bez słowa podpisze nową siatkę etatów, ale miał nadzieję, że obejdzie się bez czczej gadaniny. Nie obeszło się.

W sekretariacie czekała na niego Nina Gulińska, córka Elzy, malutka, zgrabniutka, ale zagłodzona. Dziewczyna nie potrafiła chodzić, tylko biegała. Wpadała do pokoju i rzucała się na robotę jak wampir, jakby chciała udowodnić, że nie wszyscy Gulińscy są obibokami. Rżewski kiedyś obserwował ją przez dwa dni: poprosił o przysłanie kogoś z biblioteki, żeby uporządkować podręczną kartotekę w jego gabinecie. Przysłali mu Ninę. Obserwował ją i dziwił się, że to już właściwie dorosła kobieta.

Rżewski zaprosił gestem Ninę do gabinetu i poprosił Lenę o wezwanie kierowników laboratoriów.

Ninka przebiegła sześć kroków dzielących ją od drzwi i znieruchomiała jak koń przed przeszkodą. Podała Rżewskiemu prośbę o przeniesienie. Podpisał je.

— Boję się szczurów — powiedziała Ninoczka.

— Szczury ci nie grożą — uspokoił ją Rżewski — chociaż w bibliotece praca istotnie jest spokojniejsza.

— Ja i tak wybieram się na biologię — powiedziała Ninka. — A o szczurach wspomniałam na wszelki wypadek.

— Jak się czuje babcia? — zapytał Rżewski.

— Dziękuję, jeździ sobie wózkiem i obserwuje. Ale mnie nie dopędzi.

— To dlatego tak biegasz?

— Nie, ja biegam w ogóle. Kiedy mam się przenieść?

— Będziesz mi potrzebna od poniedziałku, ale uprzedzam, że czeka cię dużo pracy.

— Tego to ja się nie boję.

Nie ruszyła się z miejsca. Rżewski czuł, że go obserwuje. Pomyślał, że ta dziewczyna rosła w krzykliwej, niezbyt mu przychylnej rodzinie, słuchała toczonych tam rozmów i że teraz zastanawia się, jak dalece urobiony przez matkę i babkę wizerunek zgadza się z rzeczywistym człowiekiem.

Pauza zaczęła się przedłużać i należało coś powiedzieć, ale w drzwiach ukazała się głowa Alewicza, za którym stał Dworiankow.

— Mamy zaczekać? — zapytał Alewicz.

— Proszę wejść — odparł Rżewski. — Zaraz zaczynamy. Ninka odwróciła się na pięcie i wybiegła bez pożegnania.

Pewnie uznała mnie za bardzo złego człowieka, pomyślał dyrektor, ten jej Rżewski musi był aż tak zły, że lepiej się z nim nawet nie żegnać.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin