Alkaloid - Aleksander Glowacki.rtf

(13822 KB) Pobierz
Alkaloid

    


              Alkaloid

 

 

              Aleksander Głowacki

 




Warszawa 2013

 


Aleksander Głowacki

Alkaloid

ISBN: 978-83-61187-82-0


 

Wydawca:

Powergraph Sp. z o.o

ul. Cegłowska 16/2

01-803 Warszawa

tel. 22 834 18 25

e-mail: powergraph@powergraph.pl

www.powergraph.pl
 


 

COPYRIGHT © 2012-2013 by Aleksander Głowacki

COPYRIGHT © 2012-2013 by Powergraph

COPYRIGHT © 2012-2013 for the cover illustration by Rafał Gosieniecki


 

PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik

ILUSTRACJE: Rafał Gosieniecki

REDAKTOR PROWADZĄCY: Sławomir Spasiewicz

REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik

KOREKTA: Tomasz Hoga, Maria Aleksandrow


 

Wyłączna dystrybucja:

Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki

tel. 22 721 30 00 / 11



Spis treści

 

 

CZĘŚĆ I CZĘŚĆ II CZĘŚĆ III CZĘŚĆ IV


               

               

               

               

CZĘŚĆ I

 

 

 


             

 

              1898

 

               

              Przy szóstej ampułce Wokulski się zawahał. Żyroped zahaczał już niemal o wierzchołki fal, a Jaxa tracił siły. Do wejścia do zatoki, gdzie wyspa dałaby im schronienie przed niespodziewanym wiosennym tajfunem, zostało kilkaset metrów.

              — Podawaj — powiedział siłacz.

              Mała kropla potu zebrała mu się na czubku nosa, a gdy pochylił się do przodu w dynaprzęży, spadła i rozbryznęła się na tysiąc drobin, które przeleciały przez sito ażurowej podłogi wprost w pianę fal sięgających po ich pojazd.

              Wokulski zablokował wolant kolanem i odwrócił się, próbując sięgnąć do okulatora Jaxy. Powietrzne studnie niemal wyrwały mu fiolkę z rąk, w końcu jednak włożył ampułkę wypełnioną oleistą, brązową substancją do dozownika przynitowanego do skleronowego szkieletu żyra i uruchomił pneumatyczny podajnik.

              Z ledwie słyszalnym w nawałnicy świstem rozprężającego się powietrza mechaniczne ramię zatoczyło półobrót i wbiło strzykawkę z Alką w oko muskularnego młodzieńca wiszącego w napędowej uprzęży.

              Lecieli teraz kilkanaście metrów nad wodą. Skryli się już niemal w zatoce i porywy tajfunu osłabły, jednak wiatr wciąż przyduszał ich do wody, spychał coraz niżej nad fale. Pierwsze rozbryzgi zmoczyły skórzane pokrycie żyra.

              Tłok strzykawki nie doszedł nawet do końca, gdy zaczął się Surż. Wokulski, sam nasycony alkaloidem, widzi, jak substancja rozlewa się w potężnym ciele Jaxy, rozbiega niewidzialnymi dla zwykłych ludzi miedzianymi nitkami, odpowiadającymi sieci podskórnie biegnących duktów chyloidalnych. Alka sięga oleistymi palcami do każdej komórki ciała jego towarzysza, unosi je w powodzi wszechogarniającej energii i powracającą falą zabiera do przestrzeni, w której wszystko nabiera innego znaczenia.

              Młody człowiek, zawieszony w uprzęży wychwytującej najdrobniejsze ruchy jego ciała, odzyskuje siły. Propeler popycha żyro do przodu, a wielkie łopaty sięgające poza obrys pojazdu zrywają bałwany z fal. Mechanizm różnicowych kół i przekładni zwiększa obroty rotora. Statek powietrzny unosi się znad wody i targany porywami wiatru, prześlizguje się pod osłonę wzgórz.

              Dotarli do Hong Kongu.

              Zbyt był zmęczony, by podziwiać widok – panoramę zatoki, pełną cudów kolonialnej architektury, poprzedzielaną wysepkami chińskich wiosek i miasteczek. Cień wiatrakopedu odbił się w tafli dziewięciometrowego zwierciadła braci Chance reklamującego Wystawę Światową i prześlizgnął po wodzie portu, w którym flota dżonek tłoczyła się za falochronem, rzucana falami na burty brytyjskich transportowców. Tętniąca zazwyczaj życiem przystań przyczaiła się przed huraganem. Jedynym dźwiękiem pozostał trzepot rozdzieranych wiatrem papierowych reklam.

              Surżu starczyło zaledwie na kilkadziesiąt sekund. Wokulski poczuł, jak propeler traci moc, a żyro przechodzi w lot ślizgowy. Obejrzał się i zobaczył, że Jaxa zwisł bezwładnie w uprzęży. W miarę jak tracili rozpęd, wolant stawiał coraz większy opór. Leniwie kręcący się rotor wciąż utrzymywał ich w powietrzu, jednak energii zmagazynowanej w kole zamachowym nie mogło starczyć na długo.

              Próbował sięgnąć ręką i sprawdzić, czy chłopak jeszcze żyje, ale ciężkie skórzane ubranie, w którym przyleciał z Makao, nie pozwalało na swobodne ruchy.

              W tym momencie niespodziewanie, jak to na tych szerokościach, nadszedł zmierzch i lądowisko nagle odcięło się wśród portowych doków ścieżką gazowych latarni naprowadzających ich na cel. Prowadzeni przez nie, przemknęli nad unoszącą się na wodzie reklamą Alki wysypaną pomarańczowym proszkiem i rozszarpaną już nie do poznania przez fale. Lotem koszącym dobrnęli do brzegu prosto nad stalową platformę, gdzie na Wokulskiego oczekiwali miejscowi przedstawiciele jego przedsiębiorstwa.

              Momentum koła zamachowego wyczerpało się tuż nad ziemią. Obroty rotora ustały i żyro zwaliło się ciężko na stalowy pomost. Delikatny szkielet uległ zniszczeniu od uderzenia, a obaj pasażerowie wypadli na ziemię.

              Natychmiast podbiegły do nich postacie w kauczukowych płaszczach. Ktoś usłużny osłonił ich parasolem. W poszumie słabnącego deszczu, nie czekając na zachętę Wokulskiego, zaczęli referować sprawy. Jaxą zajęła się grupa chińskich służących.

              — Sprzedaż osiągnęła stały poziom trzech pudów dziennie…

              Wokulski pozwolił mówić głównemu intendentowi, zrzucając jednocześnie skórzany podróżny surdut nadszarpnięty wypadkiem.

              Poprawił płaszcz zarzucony mu na ramiona przez służących i słuchając raportu, ruszył w stronę wyjścia.

              — … i zamyka się łączną sumą dwunastu tysięcy marek polskich. — Intendent zakończył swoją wypowiedź.

              Wokulski wziął podany mu kubek. Mały łyczek dekoktu z bulwy odświeżył mu umysł.

              — Jaką mamy teraz stopę reinwestycji?

              Po odpowiedzi policzył szybko w pamięci koszty utrzymania placówki w Hong Kongu. Działali na granicy opłacalności.

              — Bez poszerzenia sieci dystrybucji nie przebijemy się z naszą ofertą. — Teraz do raportowania wziął się Główny Planista.

              — Tym zajmę się osobiście. Jak idą prace nad traktatem?

              — Jeśli Brytyjczycy dostaną Nowe Terytoria, będziemy musieli zamknąć fabrykę…

              Podniósł głowę. Stanęli przed kolonialnym ratuszem w Wiktorii. Wymyślny zegar astronomiczny pokazywał godzinę siódmą wieczorem lokalnego czasu. Był 23 czerwca 1898 roku. Do podpisania traktatu został niecały tydzień.

              Wydłużył krok, a jego pracownicy musieli prawie biec, żeby nie zostać w tyle. Wyszukał wzrokiem swojego lokaja. Wu Chu Wei zawsze rozumiał go bez słów. Podał Wokulskiemu lśniący cylinder i grubą mahoniową laskę.

              — Dalej dam sobie radę sam — powiedział Wokulski do biegnących za nimi ludzi.

              Wu Chu Wei wskazał mu drogę do transdymensjałki.

              — Na teren Wystawy — rzucił Stanisław i rozparł się wygodnie na pikowanych siedzeniach.

              Kabina zahermetyzowała się z cichym mlaskiem i wkrótce odezwał się uspokajający turkot chemicznej maszyny napędzającej soczewkę deflektora.

              Pogrążył się w pospiesznych rachunkach. Nawet pobieżna buchhalteria pozwalała wysnuć jeden wniosek – firma potrzebuje żywej gotówki.

              Ostatnimi czasy pieniądz nie był tani, a przedsiębiorstwo potrzebowało go coraz bardziej. Rozważał już wcześniej zrzeczenie się papierów dłużnych hongu Jardine’a i Mathesona, ale emisja pochodnych w postaci akcji Indochińskiej Kompanii Żeglugi Parowej znów podwyższyła atrakcyjność ich aktywów. Nie mniej istotny był sentyment, którym darzył od dawna już nieżyjącego doktora Jardine’a. Fundament fortuny Szkota opierał się na przemycie opium, statut brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej pozwalał bowiem swoim pracownikom, którzy przekraczali granicę, na wwiezienie do Chin dwóch zwolnionych z kontroli celnej skrzyń. Podobieństwo do własnej sytuacji wydawało się Wokulskiemu aż nadto znaczące. Mimo wszystko musiał znaleźć fundusze, a niska stopa dyskonta kusiła do upłynnienia weksli dłużnych i poprawienia płynności spółki – budowa fabryki w Hong Kongu poważnie bowiem nadwerężyła jej zasoby finansowe.

              Do kolonii po raz pierwszy zawitał przypadkiem, gdy powracał z Alaski, a rząd rosyjski po raz kolejny odmówił mu wizy tranzytowej, pamiętając o nieudanej próbie uwolnienia syberyjskich zesłańców. Szukał tylko połączenia z Europą, licząc na transport którymś z licznych zawijających tu statków, ale nieoczekiwanie dla samego siebie został dłużej, zafascynowany polityczną rozgrywką, której stał się świadkiem. Zatelegrafował do Rzeckiego i zamówił regularne dostawy alkaloidu na własne potrzeby, dzięki czemu mógł w spokoju przypatrywać się brytyjskim intrygom prowadzącym do powiększenia terytorium kolonii. Wkrótce postanowił skorzystać z okazji i poszerzyć rynki zbytu dla Alki, dostrzegając w chińskich triadach doskonałą sieć dystrybucji. Brytyjczycy, po okresie początkowej wrogości związanej ze zwycięstwami Zulusów, od czasu, gdy w tajemnicy zaczął dostarczać im alkaloid, patrzyli na niego dość przychylnie.

              Interes zaczął się rozrastać, a w jego głowie coraz bardziej krystalizował się Plan.

 


             

 

               

              Gdy szedł w kierunku budynków ekspozycji, zauważył kilka drobiazgów – innych kątów, nowych materiałów, niespotykanych zestawień kolorów – składających się na zmysłowość nowej epoki. Rodził się nowy styl, choć poprzedni jeszcze nie do końca się skrystalizował. Młyn przemian kręcił się od dwóch dekad w tempie, za którym nikt nie nadążał.

              Dobrze pamiętał poprzednią Wystawę, urbanistyczny pean na cześć ideologii postępu. Sekwencja zdarzeń, które od tamtego czasu doprowadziły do upadku przedalkaloidowego porządku, była krótka. Początek wojny brytyjsko-zuluskiej, pojawienie się Przemienionych, klęska korpusu Kitchenera, upadek kolejnych kolonii w Afryce. Feeria alkaloidowych wynalazków. Krystaliczny świat Świętej Ligi zamienił się w szklisty ocean potencjalności, roztopił się, jakby nigdy nie istniał. Heglowska konieczność historyczna stała się pośmiewiskiem ulicznych kuplecistów. Poczucie chwiejności, wszechobecność chaosu, wszystko to nadawało Wystawie Światowej w Hong Kongu zupełnie nowy charakter, tworzyło niespotykaną, wybuchową mieszankę. Stęchlizna rozkładu imperialnej Europy nie docierała do Azji.

              Rodził się Nowy Ład. Ani lepszy, ani gorszy od poprzedniego. Wokulski wiedział jednak z całą pewnością, że cokolwiek się w tym procesie wykrystalizuje, należeć może do niego. Pod warunkiem, że dobrze odegra swoją rolę.

              Przez główną bramę Wystawy w obie strony przelewał się tłum zwiedzających. Nad ich głowami unosił się rój latających pojazdów, dokładając do ludzkiego zgiełku szum maszyn.

              Zaraz po wejściu jego uwagę przyciągnął znajdujący się po prawej stronie pawilon Interzony Szanghaj. Świeżo wyrwana spod brytyjskiej kurateli kolonia hucznie świętowała wolność. Nie pożałowali pieniędzy na reprezentacyjny budynek. Swoim kształtem może zbyt wyraźnie nawiązywał do bulwy Buszmena, ale nie było się czemu dziwić. To na pośrednictwie w handlu Proszkiem oparli ekonomiczny sukces, który nie tylko pozwolił im wyzwolić się spod zarówno brytyjskich, jak i chińskich wpływów, lecz także umożliwiał extravaganzę codziennego życia, z której szybko stali się sławni. Szaleństwo miasta Shenów przejawiało się również w ufundowanym przez nich pawilonie – odwróconej piramidzie stojącej na czubku i obwieszonej ultracienką złotą folią, która, zwisając luźno, szumiała w powiewach wiatru.

              Wokulski nie do końca był pewien, czy powinien się cieszyć z powstania nowej, niezależnej od niego Interzony, czy też postrzegać w niej konkurencję dla pozostającej całkowicie pod jego kontrolą Interzony Polska. Dopóki jednak kontrolował produkcję Alki w Hong Kongu, Iszyci nie stanowili dla niego prawdziwej konkurencji.

              W złocistym zwierciadle odbijał się pobliski pawilon wszechniemiecki – pogrobowiec mrzonki umierającego w zapomnieniu Bismarcka. Mimo że nie udało mu się dopiąć zjednoczenia księstw niemieckich, a może właśnie dlatego, ich władcy w niekosztownym geście wystawili wspólny pawilon. Jego forma nawiązywała do lżejszych od powietrza maszyn Lilienthala – w całości zbudowana z metalu Geista, unosiła się nad głowami zwiedzających. Spory ich tłum oczekiwał w długiej kolejce do balonowej windy, która zabierała do wnętrza budowli.

              Kolejne pawilony przynosiły jeszcze większe zachwyty – czy to chińska pagoda z grubego, przezroczystego szkła, której ściany były hiperbarycznym akwarium wypełnionym egzotycznymi głębinowymi rybami rozświetlającymi swoim blaskiem wnętrze pawilonu, czy też ascetyczna budowla Królestwa Wszechskandynawii: biały prostopadłościan, pozornie ubogi formalnie, lecz przejmujący w swej funkcjonalnej prostocie.

              W czasie tego krótkiego spaceru najbardziej zdumiał go jednak układ urbanistyczny Wystawy. Jakże dalekie były jej tereny od organizacji przestrzeni, do której przywykł!

              Sieć uliczek splatających poszczególne pawilony w całość nijak się miała do przejrzystego układu francuskiego, niemieckiego czy chociażby amerykańskiego miasta. Wytyczone drogi splatały się w przypominającą rozetę sieć krótkich połączeń przecinających się pod wszelkimi możliwymi kątami. Mimo wyraźnego poczucia dziwaczności takiego rozwiązania, wkrótce stało się dla niego oczywistym, że ma ono swoje zalety. Tysiące zwiedzających Wystawę osób przemieszczało się po niej sprawnie, a na skrzyżowaniach dróżek nie tworzyły się zatory.

              Choć z początku myślał, że nie uda mu się odnaleźć w łańcuszku ścieżek, to już po kilku minutach przedzierał się pewnie przez tłum zwiedzających, zmierzając wprost do celu.

              Porównując swój wygodny, lecz nieco sfatygowany surdut z ubraniami otaczających go ludzi, zdał sobie sprawę, że nie nadąża za zmianami w modzie – surdutami wypieranymi przez tużurki, tużurkami zastępowanymi przez marynarki, skracającymi się sukniami, zwężającymi nogawkami, korowodem zmian, których nie planował, a które były wartością dodaną przypadkowego eksperymentu z zakresu chemii ożywionej.

              Widoczny z daleka pawilon Interzony Polska, choć niewielki, przyciągał wzrok. Wokulski dopiero po chwili zrozumiał, że to, co wydawało mu się grą światłocieni, deformacją architektonicznej formy wywołaną przez zmieniającą się perspektywę podczas zbliżania się do pawilonu, było w istocie permutacjami konstrukcji, tańcem krzywizn i brył.

              — To tylko kolejna pochodna pańskiego odkrycia. — Ochocki wybuchnął śmiechem, widząc minę Wokulskiego.

              Ten, sam nie wiedząc kiedy, przedarł się przez tłum niemal pod samo wejście do polskiego pawilonu. Polski – słowo, które odchodziło powoli do lamusa, Alka bowiem zmieniała język, ten zaś, jak chcieli niektórzy myśliciele, zmieniał świadomość.

              — Wolę prostsze wyjaśnienie, wedle którego świadomość zmienia swój sposób ekspresji. — Ochocki wszedł w jego myślotok w typowy dla siebie, telepatyczny sposób.

              Był dość wysokim, postawnym mężczyzną z jowialną twarzą, który – mimo prostych słowiańskich rysów – uchodzić mógł za przystojnego. Miał szopę potarganych włosów poprzetykanych nitkami siwizny. Jego śmiech był zaraźliwy, a śmiał się cały czas, wręczając coś przechodniom. Wokulski zdał sobie sprawę, że widział rozdawane przez Ochockiego przedmioty niesione przez gości Wystawy.

              — Defleutor — wyjaśnił wynalazca i zaprezentował szybko swoje dzieło.

              W okutym miedzią wizjerze, do którego dał mu zajrzeć, przelewały się świetliste plamy. Wokulski skupił się na obrazie i poczuł, jak jego umysł zaczyna dryfować w niekontrolowanym kierunku, w rozleniwieniu dającym się porównać z doznaniami początkowej fazy zanurzenia w komorze deprywacyjnej. Z trudem oderwał się od okularu. Postanowił nie pytać o przeznaczenie urządzenia. Nikt nie mógł nadążyć za rozbuchaną wyobraźnią wynalazcy. Znajdując w swojej poczcie jego kolejne konstrukcje, czasem żałował dnia, w którym poczęstował Ochockiego Alką.

              Wynalazca miał bowiem w sobie coś, co wynosiło go ponad zwykłych ludzi, zestaw cech widywanych u czarowników i świętych, charyzmatycznych władców i naukowców, którym Wokulski sprzedawał Alkę. Czytał bezbłędnie ludzkie nastroje, choć wyśmiewał Stanisława, gdy ten używał słowa „telepatia”. Mówił, że to tylko intuicje. Wokulski nie miał jednak wątpliwości, że musi chodzić o ponadzmysłowy kontakt. Nic, co wiązało się z Ochockim, nie dziwiło Wokulskiego, tym bardziej więc nie zdziwił się, gdy ten, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie, oświadczył:

              — Bardzo słusznie, że nie chcesz się pan pytać. A Alkę znalazłbym sam.

              I znów się zaśmiał.

              — Czasem żałuję, że tak nie było, że to odkrycie spadło na moją prostą głowę.

              — Bez fałszywej skromności, panie Stanisławie. Czego tu żałować?

              — Niepohamowanej ciekawości — powiedział Wokulski, rozglądając się.

              Tłum, przelewający się wokół, przybył tu najwyraźniej właśnie w poszukiwaniu defleutora. Napierali na Ochockiego, podając mu zwitki pieniędzy, przepychając się jeden przez drugiego. Zapewne przez te kilka tygodni od czasu otwarcia Wystawy przyrząd stał się szalenie modny. Tak było też z wcześniejszymi wynalazkami Ochockiego, przy których lżejszy od powietrza metal Geista wydawał się błahostką.

              — Żałujesz pan, żeś ciekawy jak małpiszon z naczelnych? Żałujesz tego, co się zdarzyło nudnego wieczoru w Zululandzie? Kiedyś może mi pan wreszcie o tym opowiesz.

              — Po raz kolejny muszę panu powtórzyć, że nie ma o czym opowiadać. Czekałem na parostatek, miałem za dużo czasu, bulwę Buszmena i ziemię koltanową pod ręką. Kilka retort i odczynników. Reszta to przypadek.

              — Oczywiście, że przypadek. Pytanie tylko, jak go odczytać.

              Ochocki odgarnął z siedziska krzesła stos swoich przedmiotów.

              — Zostaw pan te zabawki i czcze pogaduszki — powstrzymał go Wokulski. — Mam coś, co każe się panu naprawdę wysilić. Gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać?

              Ochocki zawołał kogoś, poprosił o zastępstwo i poprowadził Wokulskiego ażurowym korytarzykiem przyklejonym do bryły pawilonu. Schowali się w małym kantorku, a Ochocki zaciągnął drzwi i okna siatkowatym, połyskującym materiałem.

              — Nieprzeniknione dla fal dźwiękowych. Można wypróbować — zaproponował Wokulskiemu.

              — Później. Czego pan potrzebujesz, żeby przenieść fabrykę Alki z Kau Yi Chau?

              Ochocki zagryzł wargę. Wokulski uwielbiał te momenty, chwile, gdy wynalazca zagłębiał się w sobie. Czuł się wtedy tak, jakby uczestniczył we włamaniu do sejfu rzeczywistości.

              — Będę potrzebował dwóch sterowców, żurawia hydraulicznego…

              Ochocki rzucił się od razu do praktycznego aspektu przedsięwzięcia. Zamilkł, rozważając swój plan.

              — … i pogody przez kilka dni — dokończył niewypowiedzianą myśl. — Dokąd się właściwie przenosimy?

              — To najsłabszy punkt planu. Niczego nie wymyśliłem. Co pan proponujesz?

              — Kontynentalne Chiny odpadają. Makao?

              — Portugalczycy nie zapomnieli Angoli.

              — Firma Wokulskiego nie jest odpowiedzialna za podboje zuluskiego imperium. — Ochocki tylko machnął ręką, nie chcąc się wdawać w dyskusje, przez które przechodzili już tysiąc razy.

              — Japonia? Turbokołowiec nie zdąży dopłynąć na czas.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin