MAŁA DORRIT - TOM 1+2 - Dickens Karol - NOWE SKANOWANIE.rtf

(5913 KB) Pobierz

ŚWIATŁA I CIENIE

Pewnego dnia przed trzydziestu laty Marsylia prażyła się w słońcu.

Upalny dzień sierpniowy nie był podówczas na południu Francji większą rzadkością niż kiedykolwiek przedtem lub potem. W Marsylii i w jej okolicach nic nie mogło się ukryć przed jaskrawymi promieniami słońca, wszystko odbijało te promienie, aż wreszcie wszystko dokoła zaczynało razić wzrok. Oślepiający ten blask działał na przyjezdnych przygnębiąjąco - lśniące białe domy, lśniące białe ściany, lśniące białe ulice, lśniące gościńce przecinające jałowy i wyschnięty grunt, lśniące wzgórza, na których bezlitosny żar słoneczny nie pozostawił ani krzty zieleni. Nie lśniły jedynie krzewy winorośli uginające się pod ciężarem gron, ale i te migotały chwilami, gdy prąd gorącego powietrza lekko poruszał ich omdlałymi liśćmi.

Najlżejszy nawet wietrzyk nie marszczył cuchnącej wody w przystani ani pięknej tafli morza poza nią. Linia demarkacyjna między dwiema barwami- czarną i błękitną - znaczyła granicę, za którą czyste morze nie miało już dostępu, było ono jednak równie spokojne, jak odrażająca kałuża, z którą nigdy nie mieszały się jego wody. Nie pokryte brezentem łodzie były tak rozgrzane, że niepodobna było ich dotknąć; na zakotwiczonych statkach pękała pokrywająca je farba; kamienie nabrzeża od miesięcy już nie ostygły ani na chwilę, czy to we dnie, czy w nocy. Potomkowie wszystkich budowniczych wieży Babel: Hindusi, Rosjanie, Chińczycy, Hiszpanie, Portugalczycy, Anglicy, Francuzi, genueńczycy, neapolitańczycy, wenecjanie, Grecy, Turcy, których interesy ściągnęły do Marsylii — wszyscy jednako szukali cienia, nie gardząc żadną kryjówką, byleby tylko nie patrzeć na zbyt intensywny błękit morza i schronić się przed oślepiającym blaskiem [słońca - płomiennego klejnotu w oprawie rozpalonego do czerwoności nieba.)


Od blasku tego bolały oczy. Wprawdzie nad daleką linią włoskiego wybrzeża unosił się lekki obłok oparów morskich, ale było to na widnokręgu jedyne miejsce, na którym zmęczony wzrok mógł spocząć z ulgą. Poza tym bowiem wszędzie dokoła jaskrawym blaskiem lśniły drogi, pokryte grubą warstwą kurzu, odcinając się rażąco od zboczy pagórków, od kotlin, od ciągnącej się w nieskończoność równiny. Krzewy winorośli, oplatające przydrożne domki, i zwiędłe, nie dające cienia drzewa w bocznych alejach kurczyły się i usychały smętnie wśród spiekoty, bijącej zarówno z nieba, jak i z ziemi. Smutne, umęczone konie, zaprzężone do wozów sunących długimi szeregami w głąb lądu, opuszczały nisko głowy i wlokły się powoli, ledwie pobrzękując dzwoneczkami. Prażące słońce w równym stopniu dawało się wę znaki woźnicom drzemiącym na wozach, jak i rolnikom pracującym w polu. Wszystko, co żyło i rosło, cierpiało od skwaru. Wyjątek stanowiły tylko jaszcząrki przemykające się po chropowatych murach i cykady, których suche, gorące ćwierkanie przypominało dziecinne grzechotki. Nawet kurz był spalony i brunatny, cała zaś atmosfera drgała, jak gdyby samo powietrze oddychało z trudem.

Firanki, markizy, zasłony, żaluzje, story spuszczono wszędzie i zaciągnięto, aby uchronić mieszkania przed bezlitosnym słońcem. Ale gdy,tylko jakiś promień trafił na szparę lub dziurkę od klucza, wpadał natychmiast do wnętrza, niby rozpalona do białości strzała. Najchłodniej było w kościołach. Pod sklepieniami, wśród kolumn tu i ówdzie migotały sennie lampki i świece', panujący zaś półmrok zaludniały odrażające cienie starców i staruch, którzy bardzo pobożnie drzemali, spluwali na podłogę lub żebrali. Ale gdy przechodzień wyszedł z kościoła, miał wrażenie, że wpadł wprost do płomiennej, wrzącej rzeki, i musiał płynąć co sił do najbliższego skrawka cienia. Gdziekolwiek więc była choć odrobina tego cienia, tam siedzieli i leżeli ludzie, a ciszę przerywał tylko stłumiony gwar rozmów, poszczekiwanie psów, niekiedy też niezgodny chór dzwonów kościelnych lub złowrogie bicie w bębny. Słowem, owego dnia Marsylia prażyła się w słońcu, fakt ten zaś można było odczuć wyraźnie zarówno powonieniem jak smakiem.

Istniało owego czasu w Marsylii ohydne więzienie. W jednej z cel—miejscu tak wstrętnym, że nawet wścibskie promienie słoneczne unikały bezpośredniego z nim zetknięcia pozostawiając mu tylko nikłe, odbite światło - znajdowało się dwóch mężczyzn. Prócz nich była tam jeszcze przymocowana do ściany stara i wykrzywiona ławka—na której ktoś niezdarnie wyciął nożem szachownicę - komplet warcabów, zrobionych z guzików i kości wygotowa


nych w zupie, domino, dwie słomiane maty i kilka butelek po winie. Jeżeli więc nie liczyć szczurów i innych niewidzialnych pasożytów, stanowiących uzupełnienie pasożytów widzialnych w osobach wymienionych dwóch mężczyzn - było to wszystko, co zawierała cela.

Nieco świada przesączało się do celi przez kratę z żelaznych prętów, tworzących coś na kształt sporego okna. Wychodziła ona na mroczne schody, aby można było z nich zawsze zajrzeć do wnętrza celi. W miejscu, w którym krata łączyła się z podmurówką, był szeroki kamienny występ, mający około trzech stóp wysokości. Na nim właśnie.na poły leżał, ną poły siedział jeden z mężczyzn podciągnąwszy w górę kolana, stopy zaś i ramiona oparł o przeciwległe ściany wnęki. Pręty kraty znajdowały się w takiej od siebie odległości, że mógł przez nie przesunąć rękę aż do łokcia, toteż dla większej wygody trzymał ją w tej niedbałej pozycji.

Na wszystkim znać tu było piętno więźienia. Nic nie mogło oprzeć się niszczącemu działaniu zamknięcia i odosobnienia - ani więzienne powietrze, ani więzienne świado, ani sami więźniowie. Ich blade i wynędzniałe twarze tworzyły jedną całość z zardzewiałym żelazem krat, z wilgotnymi murami, przegniłym drzewem, ciężkim powietrzem i przyćmionym świadem. Jak studnia, jak piwnica, jak mogiła, więzienie nic nie wiedziało o jaskrawym, słonecznym dniu roztaczającym swe blaski poza jego murami i niewątpliwie zachowałoby swoją zatrutą atmosferę, nawet gdyby znalazło się na jednej z wonnych wysp Oceanu Indyjskiego.

Człowiekowi, który leżał na oknie, dokuczało nawet zimno. Niecierpliwym ruchem ramienia otulił się szczelniej swą szeroką peleryną i mruknął:

- Niech licho porwie to przeklęte słońce, które nigdy tu nie zagląda!

Czekał na jedzenie i przez kratę zerkał, aby móc lepiej dojrzeć, co się dzieje w dalszej częśęi schodów. Przypominał w tej chwili dzikie zwierzę w klatce, wyczekujące pożywienia. Ale jego za blisko osadzone oczy nie miały tej szlachetności wyrazu, co oczy króla zwierząt, były też nie tyle błyszczące, co ostre - niby dwa ostrza sztyletów, tak cienkie, że ich prawie nie widać. Oczy te nie zmieniały wcale wyrazu i pozbawione były głębi - migotały tylko, otwierały się i zamykały. Gdyby chodziło tylko o ich wygląd zewnętrzny, nie zaś o użyteczność, to pierwszy lepszy zegarmistrz potrafiłby niewątpliwie zrobić ładniejszą parę oczu. Więzień miał dość kształtny orli nos, w tym samym stopniu jednak za wysoko osadzony między oczami, w jakim oczy te znajdowały się za blisko siebie. Poza tym był to człowiek wysoki i postawny, miał wąskie usta (o ile można je było dostrzec pod gęstymi wąsami) i gęste


suche włosy, obecnie tak zmierzwione i brudne, że trudno było określić ich kolor, choć tu i ówdzie lśniły w nich rudawe błyski. Ręka, którą trzyma! na kracie (poorana głębokimi, ledwie zagojonymi zadrapaniami), była niezwykle mała i pulchna; byłaby też pewno niezwykle biała, gdyby nie pokrywająca ją warstwa brudu więziennego.

Drugi więzień leżał na kamiennej podłodze, przykryty grubym brunatnym płaszczem.

Wstawaj, wieprzu! — warknął pierwszy mężczyzna. - Nie śpij, kiedy jestem głodny!

-              Wszystko mi jedno, szanowny panie - odparł wieprz tonem pokornym, lecz nie pozbawionym pogody. — Potrafię czuwać, kiedy zechcę, potrafię też snąć, kiedy zechcę. Nie robi mi to żadnej różnicy.

Przy tych słowach więzień wstał, otrząsnął się, podrapał w głowę, zarzucił na siebie brunatny płaszcz (którego przedtem używał zamiast kołdry), luźno związał jego rękawy na szyi, ziewnął i znów usiadł na podłodze naprzeciw kraty, opierając się plecami o ścianę.

-              Powiedz mi, która godzina — mruknął pierwszy więzień.

-              Dzwon zadzwoni na południe... za czterdzieści minut.

Czyniąc tę niewielką pauzę człowiek w brunatnym płaszczu rozejrzał się po celi, jak gdyby jej ściany mogły udzielić mu wskazówek.

-              Istny zegar z ciebie. W jaki sposób potrafisz zawsze dokładnie określić godzinę?

-              Trudno powiedzieć. Zawsze wiem, która jest godzina i gdzie się znajduję. Przyprowadzono mnie tutaj w nocy z łodzi, a mimo to wiem, gdzie jestem. Proszę spojrzeć! Tu jest port marsylski - człowiek w płaszczu ukląkł i śniadym palcem zaczął rysować mapę na kamieniach podłogi - Tulon (gdzie stoją okręty), tam dalej Hiszpania, za morzem Algier. Skręcamy teraz na lewo do Nicei. Corniche’em do Genui. Genueńskie molo i port. Teren kwarantanny. W tej stronie leży miasto; tarasy ogrodowe rumienią się od kwiecia belladony. Tutaj jest Portofino. Ruszamy stąd do Livorno, potem dalej do Civitavecchia. Stąd jeszcze dalej do... ha! nie ma już miejsca na Neapol i człowiek w płaszczu dotarł już bowiem do ściany celi - ale to nic, tam właśnie jest Neapol!

Nie wstając z klęczek podniósł na towarzyska niedoli oczy, których żywe spojrzenie stanowiło uderzający kontrast z posępnym otoczeniem więziennym. Był to opalony, zwinny, drobny człowieczek, dość jednak mocno zbudowany. W brązowych jego uszach tkwiły kolczyki, białe zęby lśniły na de wyra-


zistej opalonej twarzy, krucze włosy spadały puklami na brunatną szyję, podarta czerwona koszula odsłaniała brązowy tors. Miał na sobie szerokie marynarskie spodnie, mocne buty i czerwoną czapkę; za czerwoną szarfą, którą był przepasany, tkwił długi nóż.

-              Teraz zobaczymy, czy potrafię wrócić z Neapolu tą samą drogą! Proszę spojrzeć, szanowny panie! Civitavecchia, Livorno, Portofino, Genua, Corniche, Nicea (która jest tutaj, z boku), Marsylia, pan i ja. Mieszkanie dozorcy i jego klucze są tutaj, gdzie trzymam wielki palec; a tu, przy przegubie mojej dłoni spoczywa w futerale brzytwa narodowa — tutaj zamknięta jest gilotyna.

Mężczyzna przy kracie splunął nagle na'podłogę, coś zabulgotało mu w gardle.

Jednocześnie gdzieś na dole klucz zazgrzytał w zamku i trzasnęły drzwi. Ktoś wchodził powoli po schodach; z odgłosem kroków mieszał się dziecięcy szczebiot. Po chwili przed kratą ukazał się dozorca więzienny, który niósł kilkuletnią córeczkę, w ręku zaś trzymał koszyk.

-              Jak się miewacie, panowie? Moja maleńka przyszła dziś ze mną, żeby obejrzeć ptaszki tatusia. No, spójrz na ptaszki, moja śliczna, spójrz na ptaszki.

Przysunął dziecko do kraty, jednocześnie też sam przyglądał się bacznie ptaszkom, zwłaszcza mniejszemu, którego ruchliwość nie budziła w nim widać zaufania.

-              Przyniosłem panu chleb, signore Janie Baptysto - rzekł (mówili wszyscy po francusku, ale drobny człowieczek był Włochem) — i chciałbym poradzić panu, żeby pan nie grał więcej...

-              Szanownemu panu nie udziela pan takich rad! - zauważył Jan Baptysta, ukazując zęby w uśmiechu.

-              O, bo szanowny pan zawsze wygrywa — odparł dozorca, rzucając drugiemu więźniowi przelotne spojrzenie, które bynajmniej nie wyrażało sympatii - a pan Baptysta wciąż przegrywa. To zupełnie inna sprawa. Dlatego właśnie pan Baptysta dostanie razowy chleb i kwaśną lurę, on zaś dostanie liońską kiełbasę, cielęcinę w galarecie, białe pieczywo, dobry ser i wyborne wino. Patrz na ptaszki, moja śliczna!

-              Biedne ptaszki! - powiedziała dziewczynka.

Na jasnej twarzyczce dziecka, zaglądającego lękliwie przez kratę, malowało się niebiańskie współczucie. Zdawało się, że to anioł zstąpił do więzienia. Jan Baptysta wstał i podszedł bliżej, jak gdyby pociągnięty urokiem tej


twarzyczki. Drugi ptaszek nie poruszy! się z miejsca, zerkał tylko niecierpliwie w stronę koszyka.

              Stój tutaj! — powiedział dozorca stawiając córeczkę na zewnętrznym występie kraty. — Będziemy karmili ptaszki. Ten wielki bochen jest dla signora Jana Baptysty. Musimy połamać chleb na kawałki, żeby się przedostał przez pręty. Patrz, jaki oswojony ptaszek - całuje małą rączkę! Kiełbasa w liściu winorośli jest dla pana Rigaud. Cielęcina w galarecie - też dla pana Rigaud. Trzy białe bułeczki — także dla pana Rigaud. Ser, wino, tytoń - wszystko to również dla pana Rigaud. Ten ptaszek ma szczęście!

Dziewczynka przesuwała te wszystkie wiktuały między prętami kraty i wkładała je do miękkiej, gładkiej, kształtnej dłoni z widoczną odrazą - kilkakrotnie przy tym cofała swoją rączkę i spoglądała na mężczyznę marszcząc brewki z wyrazem na pół lęku, na pół gniewu. Z całą natomiast ufnością włożyła kawał razowca do żylastych, śniadych, spierzchniętych rąk Jana Baptysty (którego paznokci ze wszystkich dziesięciu palców nie wystarczyłoby chyba na jeden paznokieć pana Rigaud) i gdy Włoch ucałował jej rączkę, z własnej woli pogłaskała go pieszczodiwie po twarzy. Panu Rigaud nie zależało wcale na takim wyróżnieniu, chodziło mu jednak o pozyskanie względów ojca, więc uśmiechał się także i kiwał głową, ilekroć dziewczynka mu coś podawała; gdy zaś wygodnie rozłożył dokoła siebie we wnęce wszystkie otrzymane specjały, niezwłocznie zabrał się z apetytem do jedzenia.

Kiedy pan Rigaud się uśmiechał, twarz zmieniała mu się zupełnie, choć nie była to zmiana korzystna: Wąsy podnosiły się wówczas pod sam nos, który zwisał nad nimi, nadając twarzy wyraz złowrogi i okrutny.

              To wszystko! — powiedział dozorca, odwracając koszyk dnem do góry i wytrząsając z niego okruchy. — Wydałem wszystkie pieniądze, które otrzymałem; oto rachunek, ta sprawa jest więc załatwiona. Panie Rigaud, jak wczoraj przewidywałem, pan prezes będzie miał przyjemność widzieć pana u siebie dziś o pierwszej po południu.

■ — Sąd? — zapytał Rigaud, który znieruchomiał z nożem w ręku i z jjie dojedzonym kąskiem w ustach.

              Rzekł pan. Sąd.

              A dla mnie ńie ma żadnych nowin?—zapytał Jan Baptysta, który zajadał już ze smakiem swój chleb.

Dozorca wzruszył ramionami.

              Panno Święta! Ojcze, czyż mam się tu poniewierać przez całe życie?

              Cóż mogę odpowiedzieć? — zawołał dozorca z porywczością właściwą


południowcom. Zwrócił się do Włocha i zaczął gestykulować obydwiema rękami i wszystkimi palcami, jak gdyby miał go za chwilę rozszarpać. - Przyjacielu, skąd mam wiedzieć, jak długo jeszcze będzie się pan tu poniewierał? Skąd to mam wiedzieć, Janie Baptysto Cavaletto? Klnę się na mą duszę! Miewamy tu czasem więźniów, którym wcale nie zależy na tym, żeby jak najprędzej stanąć przed sądem!

Przy tych słowach zerknął spod oka na pana Rigaud, monsieur Rigaud jednak powrócił już do przerwanego posiłku, choć nie zdradzał teraz tak dobrego apetytu jak przed chwilą.

-              Adieu, ptaszki! — dozorca więzienia wziął córeczkę na ręce i przypieczętował te słowa pocałunkiem.

-              Adieu, ptaszki!'- powtórzyło śliczne dziecko.

Odszedł z nią, śpiewając dziecinną piosenkę:

Któż tak późno idzie drogą?

Compagnon de la Majolaine!

Któż tak późno idzie drogą?

'Wesół wciąż! v

Twarzyczka dziecka, wyglądając spoza ramienia ojca, promieniała taką pogodą, że Jan Baptysta uznał, iż musi przyłączyć się do śpiewu. Odpowiedział więc przez kratę głosem nieco ochrypłym, lećż zachowując dokładnie rytm i melodię:

• / To najpierwszy rycerz króla,

Compagnon de la Majolaine!

To najpierwszy rycerz króla,

Wesół wciąż!

Głos Jana Baptysty towarzyszył im tak długo, że dozorca musiał wreszcie przystanąć na stromych schodach, aby dziewczynka mogła do końca wysłuchać piosenki i powtórzyć refren', znajdując się jeszcze w polu widzenia więźnia. Następnie główka dziecka znikła z oczu Jana Baptysty, za nią znikła też głowa dozorcy, lecz dziecinny śpiew słychać było jeszcze, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za nimi.

Pan Rigaud uznał, że Jan Baptysta przeszkadza mu stojąc przy kracie, zanim więc jeszcze echo głosów ucichło (gdyż nawet echo w tym miejscu odosobnienia wydawało się słabsze i rozlegało się w zwolnionym tempie),

kopniakiem przypomniał Włochowi, że powinien wrócić do swego ciemnego kąta. Jan Baptysta usiadł znów na podłodze z niedbałą swobodą człowieka przyzwyczajonego do takiej pozycji, położył przed sobą trzy kawały razowca, wziął do ręki czwarty kawał i ochoczo zabrał się do jedzenia, jak gdyby pochłonięcie całej tej masy chleba uważał za swoistą zabawę.

Zerkał może na kiełbasę liońską, być może też zerkał na cielęcinę w galarecie, potrawy te jednak niedługo budziły w nim zazdrość, gdyż pan Rigaud spałaszował je szybko, mimo przykrej myśli o rychłym spotkaniu z prezesem sądu i trybunałem. Następnie oblizał do czysta palce, otarł je liściem winorośli i sięgnął po wino. W pewnej chwili odjął butelkę od ust i spojrzał na towarzysza. Wąsy podniosły mu się w górę, nos opadł w dół.

              Jak ci smakuje chleb?

              Jest nieco suchy, ale mam do niego swój zwykły sos - odparł Jan Baptysta, podnosząc nóż.

              Co za sos?

              Potrafię krajać chleb tak-jak melon. Albo tak-jak omlet. Albo tak-jak smażoną rybę. Albo tak - jak kiełbasę lióńską - powiedział Jan Baptysta, demonstrując na trzymanym w ręku chlebie różne sposoby krajania i pracowicie żując kęs, który miał w ustach.

              Masz! — zawołał pan Rigaud. — Napij się. Możesz wypić do dna.

Nie był to zbyt hojny poczęstunek, gdyż w butelce zostało już bardzo niewiele wina, signor Cavaletto jednak żwawo zerwał się na nogi, z wdzięcznością przyjął butelkę, wlał jej zawartość do ust odrzucając głowę do tyłu, po czym mlasnął z zadowoleniem.

              Odstaw ją do tamtych butelek - polecił pan Rigaud.

Jan Baptysta Wykonał polecenie, po czym stanął w pozycji wyczekującej, aby podać panu Rigaud zapaloną zapałkę. Monsieur Rigaud bowiem skręcał właśnie papierosy, używając do tego małych kwadracików bibułki, które przyniesiono mu wraz z tytoniem.

              Masz! Możesz sobie skręcić jednego papierosa.

              Tysiąckrotne dzięki szanownemu panu! — skwapliwie powiedział Jan Baptysta ujmującym tonem, właściwym wszystkim jego rodakom.

Monsieur Rigaud wstał, zapalił papierosa, schował resztę papierosów w zanadrze i wyciągnął się wygodnie na ławie.

Cavaletto znów usiadł na podłodze, objął nogi rękoma i palił w milczeniu.

Miejsce na podłodze tuż obok punktu, w którym Jan Baptysta rysując mapę zatrzymał "wielki palec, w szczególny sposób przyciągało wzrok pana


Rigaud. Wpatrywał się w nie tak uporczywie, że mały Włoch zaczął obserwować towarzysza z pewnym zdziwieniem.

-              Cóż to za przeklęta dziura! - rzekł wreszcie po długim milczeniu pan Rigaud. - Spójrz tylko na światło! Czy je można nazwać dziennym? To światło z zeszłego tygodnia, sprzed pół roku, sprzed sześciu lat — takie jest ospałe i martwe!

Światło przedostawało się tu z trudem, gdyż czworokątna ukośna wnęka w grubym murze zasłaniała okno na klatce schodowej, przez które nigdy nie widać było nieba - ani też zresztą nic innego.

-              Cavaletto - powiedział pan Rigaud, odwracając nagle wzrok od tej wnęki, ku której obaj bezwiednie zwrócili oczy - wiesz, że jestem dżentelmenem.

-              Oczywiście, oczywiście!

-              Jak długo już tu jesteśmy?

-              Jutro o północy będzie jedenaście tygodni, jak tu jestem. Dziś o piątej po południu będzie dziewięć tygodni i trzy dni od czasu, jak pan tu przybył.

-              Czy widziałeś kiedykolwiek, żebym coś robił? Może dotknąłem kiedy miody, może choć raz rozłożyłem lub zwinąłem maty, poszukałem warcabów, zebrałem domino? Czy w ogóle przyłożyłem kiedykolwiek rękę do jakiejś pracy?

-              Nigdy!

-              Czy przyszło ci kiedy na myśl, że można spodziewać się po mnie

jakiejkolwiek pracy?              «-

Jan Baptysta odpowiedział na to charakterystycznym ruchem wskazującego palca prawej ręki, który to ruch w języku włoskim stanowi najbardziej wyraziste zaprzeczenie.

-              Nie! Od pierwszej chwili, gdy mnie tu ujrzałeś, wiedziałeś, że jestem dżentelmenem?

-              Altro - odparł Jan Baptysta, zamykając oczy i gwałtownie kiwając głową. Genueńskie to słówko, które w zależności od intonacji, jaką mu się nada, może oznaczać potwierdzenie, zaprzeczenie, zapewnienie, wyzwanie, komplement, żart oraz jeszcze pięćdziesiąt innych rzeczy, w tym wypadku w sposób najbardziej dobitny mówiło: „Wierzę panu!”

-              Ha, ha! Masz rację! Jestem dżentelmenem, przejdę przez życie jako

dżentelmen i umrę jako dżentelmen! Postanowiłem sobie, że zaws?e będę dżentelmenem. To moja gra! Na mą duszę, prowadzę ją, gdziekolwiek się znajduję!              >


Przybrał wytworną pozę i usiadł wołając z tryumfem:

S Oto jestem! Spójrzcie na mnie! Kapryśny los rzucił mnie w towarzystwo zwykłego przemytnika - zamknięto mnie w jednej celi z mizernym kontraban- dzistą mającym fałszywe dokumenty, którego policja ponadto oskarża o to, że oddał swoją łódź - jako środek przedostania się za granicę - innym mizernym typom, również mającyrp fałszywe dokumenty. A jednak ten przemytnik instynktownie czuje moją wyższość, nawet w tym miejscu i przy tym oświetleniu. To wyborne! Na Boga! Wygram w tej grze, jakkolwiek się ona potoczy!

Wąsy znów podniosły mu się w górę, a nos opadł w dół.

-              Która teraz godzina? — zapytał, a twarz jego powlokła gorączkowa bladość, która nie harmonizowała bynajmniej z wesołym tonem jego słów.

-              Dochodzi pół do pierwszej.

-              Dobrze! Pan prezes wkrótce ujrzy przed sobą dżentelmena. Słuchaj! Chcesz wiedzieć, .o co mnie oskarżają? Powiem ci to teraz albo nigdy, gdyż więcej tu już nie wrócę. Albo uwolnią mnie, albo też zaprowadzą tam, gdzie przygotowują ludzi do golenia. Wiesz przecież, gdzie trzymają brzytwę narodową.

Signor Cavaletto wyjął papierosa z ust. Był bardziej przejęty, niż można się było tego po nim spodziewać.

-              Jestem — przy tych słowach monsieur Rigaud wstał — jestem dżentelmenem kosmopolitą. Nie mam właściwie ojczyzny. Ojciec mój był Szwajcarem z kantonu Vaud. Matka moja była z pochodzenia Francuzką, z urodzenia zaś Angielką. Urodziłem się w Belgii. Jestem obywatelem świata.

Przybrał teatralną pozę opierając rękę na biodrze pod fałdami peleryny i zwrócił się twarzą do przeciwległej ściany, nie patrząc wcale na swego towarzysza. Wszystko to wskazywało, że odbywa próbę generalną swego wystąpienia przed sądem, który czekał go za chwilę; na pewno bowiem nie zadawałby sobie tyle trudu tylko po to, żeby poinformować tak mizerną osobę, jak Jan Baptysta Cavaletto.

-              Mam trzydzieści pięć lat. Wiele podróżowałem i znam świat. Mieszkałem tu i ówdzie, zawsze jednak jako dżentelmen. Wszędzie traktowano mnie jak dżentelmena i okazywano mi odpowiedni szacunek. Gdyby chciano mi zarzucić, żę żyłem z własnego sprytu, zapytam wówczas: a z czego właściwie żyją adwokaci, politycy, giełdziarze?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin