Umarli nie klamia - J.T. Ellison.docx

(273 KB) Pobierz
Ellison J. T.

\t

             

              J.T. Ellison

Umarli nie kłamią

                            Tłumaczenie: Melania Gruszczyńska

 

 

              Detektyw wydziału zabójstw, Taylor Jackson, wraca do zdrowia po ciężkim postrzale. Odzyskuje siły w starym szkockim zamku, u swojego dobrego przyjaciela Jamesa Highsmythe’a. Przeglądając z nudów papiery gospodarza, trafia na sprawę, która budzi jej wątpliwości. Czy żona Jamesa naprawdę zginęła w wypadku samochodowym, czy może została z rozmysłem zamordowana? Jeżeli to James zlecił zabójstwo, Taylor znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

              Z dala od ludzi i cywilizacji, zdana tylko na siebie, pod jednym dachem z bezwzględnym mordercą…

 

              ROZDZIAŁ PIERWSZY

             

              Szkocja

              Region Highlands

              Zamek Dulsie

              22 grudnia

              Kochana Sam,

              Myślę, że każdy człowiek podczas wędrówki przez życie dociera do takiego momentu, kiedy powtórnie zostaje ukształtowany i zdefiniowany jego charakter, zupełnie jakby został ulepiony z nowej gliny. Coś takiego przytrafiło się również mnie. Zmieniłam się, i to nieodwracalnie.

              Sam, nie mam już cienia wątpliwości. Tracę rozum. Tamta strzelanina mnie prześladuje.

              Koszmarna świadomość straty, którą poniosłaś, bolesna świadomość tego, kim się stałam… To po prostu mnie wykańcza! Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Czuję się potwornie zagubiona, z dala od wszystkich, w obcym świecie, niczym motyl uwięziony pod szklanym kloszem.

              Czy wiesz, że tutaj ściany mówią? Czasami budzi to we mnie niepokój, ale niekiedy przynosi pociechę. Na sklepieniach tańczy blask płomieni świec, a posadzki migocą i drżą pod moimi stopami. Uciekam wtedy na zewnątrz, ale co tam napotykam? Tylko mgłę, opary i wałęsające się owce. Aha, tutejsze krowy mają łagodne, o ciekawskim spojrzeniu oczy, a psy odznaczają się specyficznym poczuciem humoru, to znaczy są wesolutkie i rozszczekane, ale łatwo poznać, że w razie czego błyskawicznie dobrałyby ci się do skóry. Przynajmniej ja bez trudu to rozpoznaję, bo spotykałam takich ludzi… Natomiast sarny są cierpliwe, wyciszone i smutne, widomy znak, że pogodziły się z rolą ofiary. Za to kruki są głośne i napastliwe.

              A mewy? Och, to straszne głupole, a w każdym razie tak się zachowują. Nieustannie zadziwiają mnie, gdy na tle górskiego łańcucha uganiają się za czymś bez sensu. Kury są wielkie i nabzdyczone, ciągle się indyczą, a szkockie kuropatwy muszą mieć mnóstwo spraw na swych łebkach, bo wiecznie gdzieś się śpieszą.

              Mgła otula górskie grzbiety niczym chłodny szal, a droga, którą idę, zbliża się ku mnie, jakby planowała wyjawić mi tajemnicę.

              Tajemnice… Och, Sam, doskonale wiem, że nie ma tu nikogo, a zarazem są wszyscy!

              Wyczuwam ich obecność, tłoczą się wokół mnie. Zaginieni i zmarli. Za dnia ich nie widzę, tylko głęboką późną nocą, kiedy już dawno powinnam spać. Wtedy pchają się do mnie ze wszystkich stron i kradną powietrze, którym oddycham. W pokoju robi się zimno, pojawiają się… ostrzeżenia.

              Sam, muszę to wyrazić jasno, bez ogródek: to prawda, wciąż mam kontakt z lekarzami, ale żaden nie potrafi mi pomóc. Jeśli chcę wyzdrowieć, muszę znaleźć w sobie ogromne pokłady siły, by wykonać to gigantyczne zadanie. Stare porzekadło głosi: „Lekarzu, lecz się sam”.

              Zgadzam się z nim, lecz dla moich potrzeb muszę je trochę zmodyfikować: „Poruczniku, rozkazuj sobie sam”.

              Kochana Sam, błagam, wybacz mi. To wszystko moja wina. Teraz już to wiem.

              W tych chwilach, kiedy nawiedza mnie prawdziwy spokój – przy wspaniałym posągu Ateny, gdy spoglądam na sad i ogród lub obserwuję zwierzęta na pastwiskach – wyczuwam twój smutek. Wreszcie zrozumiałam, co straciłaś, bo to także moja strata. Nie sądzę, żeby powrót był możliwy. Wątpię, czy w naszym… a w każdym razie wciąż jeszcze naszym świecie nadal jest dla mnie miejsce.

              Dzieje się tu ze mną coś dziwnego. Nawiedzają mnie przodkowie Memphisa. Nie podoba im się, że tu przebywam.

              Postąpiłam najlepiej, jak umiałam, ale zepsułam wszystko i nie wiem, czy uda mi się to naprawić.

              Uściskaj bliźniaki. Baśniowa matka chrzestna ich kocha. Kocham też ciebie. To wszystko.

              Taylor

              Taylor zamknęła pokrywę laptopa. Znów czuła mdłości i zawroty głowy. Ból za oczami stawał się coraz bardziej nieznośny. Mogła tylko położyć się z zaciśniętymi powiekami i wznosić modły, by przeszedł. Albo zażyć kolejną tabletkę percocetu. Niestety pigułki, którymi ją faszerowali, przestały działać. Zapadnięcie nocy było sygnałem dla mózgu, że ma się wyłączyć, oddać rządy bólowi i wątpliwościom. Dla Taylor były to godziny słabości. Dopiero poranki przynosiły poczucie bezpieczeństwa i odwagę.

              Jej umysł składał się z zawiasów przytrzymujących obrazy, o których istnieniu zdecydowanie wolałaby nie wiedzieć. Gdy się nie pilnowała, demony brały w posiadanie jej myśli.

              Walcząc z bólem głowy, podeszła do okna i popatrzyła na góry. Łagodne stoki spowijał welon nocnego mroku. W śnieżnej pokrywie odbijał się zarys majestatycznych sosen. Kompletna pustka, idealne odosobnienie, szkockie odludzie, doskonałe miejsce na kryjówkę.

              Łatwo mogła udawać przed światem, że wszystko z nią w porządku. Po prostu zasłużyła na wakacje, więc wpadła tu na jakiś czas, jak lubili powtarzać otaczający ją Brytole.

              Tak naprawdę uciekła od ludzi, którzy znali jej prawdziwą sytuację. Uciekła od najlepszej przyjaciółki, doktor Sam Loughley, i od doktora Johna Baldwina, z którym była zaręczona.

              Udało jej się nawet odsunąć od Memphisa Highsmythe’a, przyjaciela, który chciał od niej znacznie więcej, niż mogła mu ofiarować.

              Odgarnęła włosy z ramion i oparła się o framugę. Poczuła kojący chłód, gdy przytknęła skroń do szyby. Nieduża pomarszczona blizna, jaskraworóżowy ślad po odniesionej w krwawym starciu ranie, niemal całkiem się zagoiła i wreszcie zaczynała blednąć. Taylor nie nosiła już rzucającego się w oczy piętna po zabójcy o pseudonimie Naśladowca. W każdym razie nie nosiła go na ciele, bo przecież Naśladowca zrujnował i okradł jej psychikę, pozbawił czegoś cennego, czego nie potrafiła odzyskać.

              Obecnie była tylko w połowie kobietą, w połowie sobą. Zwariowaną małą dziewczynką, która została zamknięta w zamku i jest zbyt zmęczona, by bawić się w księżniczkę.

              Kątem oka pochwyciła jakiś ruch nad górami. Po chwili dotarło do niej, że zmienił się kierunek porywistego wiatru, dlatego bure chmury przemknęły nad dolinę i jezioro, po czym rozwarły się szeroko i gradowe pociski zaczęły wybijać bezlitosny rytm na stwardniałym gruncie.

              Serce Taylor waliło do taktu tak natarczywie, jakby ktoś stukał pięścią w drzwi, a ból głowy przeszedł w migrenę i stał się nie do zniesienia. Ciężkie wiktoriańskie meble zgromadzone w sypialni zalśniły na znak rozpoczęcia conocnego danse macabre.

              Poczuła się pokonana. Zaciągnęła zasłony, udała się do łazienki i wysypała na dłoń dwie grube białe tabletki percocetu. Połknęła je, popijając wodą z kranu. Miała nadzieję, że pomogą.

              Po powrocie do sypialni spostrzegła, że laptop jest otwarty. Nie rozłączyła się z internetem? Cóż, nie powinna tyle pić. Znowu czuła się chora. Alkohol, lekarstwa, ból tworzyły piekielną mieszankę, której na imię Cierpienie. Wielkie Cierpienie.

              Prawda.

              Ciężkie cienie zawłaszczały ją, skubały w bose stopy. Po omacku trafiła do łóżka, położyła się na wzorzystej narzucie i poddała bólowi, strachowi i skręcającemu wnętrzności przerażeniu, które wypełniały ją całą noc po nocy. Widziała jedynie mroczki tańczące przed oczami i perłowy zarys ducha, który przyszedł, żeby ją pochłonąć. Zacisnęła powieki. Może dzisiejszej nocy zostawi ją w spokoju?

              Nie.

              Był tutaj.

              Poczuła na policzku zimny, pieszczotliwy powiew, lekki dotyk opuszków na czole i tam, gdzie kula wtargnęła w ciało. Blizna zapiekła lodowato. Jednak Taylor nawet nie drgnęła, nie wrzasnęła ze strachu. Zjawa uwielbiała jej lęk, a wskutek nawiedzającej ją odrazy, gdy duchy przeszłości i teraźniejszości mieszały się w powietrzu, którym Taylor oddychała, jej głos powracał w całej mocy i brzmieniu. Wtedy i tylko wtedy. Za pierwszym razem, gdy poczuła zimny dotyk, popełniła błąd i krzyknęła. Nigdy więcej nie da zjawie tej satysfakcji.

              Mroźne palce przesunęły się niżej, do dawno zagojonej rany ciętej na szyi. Następnym razem nie będzie miała tyle szczęścia. Dotyk był ostrzeżeniem. Znakiem.

              A potem to się skończyło. Leżała bezwładna i roztrzęsiona, łkając bezgłośnie.

 

              POCZĄTKI

             

              Tydzień wcześniej

 

              Bądź milczący, bądź nieruchomy jak pęknięty dzwon. Poznaj bezruch wolności, gdzie dążenie zamiera.

Budda

              ROZDZIAŁ DRUGI

             

              Nashville, Tennessee

              Grudzień

              – Świetnie ci idzie.

              Doktor Benedict trzymał laryngoskop głęboko w gardle Taylor Jackson. Zaaplikowany przed badaniem środek znieczulający w spreju o smaku gorzkiego metalu sprawił, że język ścierpł. Do licha, przydałby tu się kunszt połykacza mieczy. Badanie było obrzydliwie inwazyjne. Chociaż Taylor nie czuła bólu, miała pełną świadomość, że wepchnęli jej coś do gardła. Na samą myśl dostała odruchu wymiotnego. Lekarz spostrzegł ruch krtani i zamruczał cicho, łagodnie, lekko dotykając jej ramienia, jakby uspokajał konia.

              – Cii, już dobrze. Prawie skończyłem. Jeszcze tylko minutka.

              Miała ochotę dać mu w prezencie stoper. Już po raz trzeci obiecywał, że właśnie kończy.

              Próbowała zająć czymś myśli, czymkolwiek, co odwróciłoby jej uwagę. Czuła rosnącą panikę, klaustrofobiczne uczucie, że zbyt długo ma otwarte usta, wiedziała, że jest coś… – Dobrze, a teraz spróbuj zakasłać.

              Nareszcie.

              Metal wysunął się z ust. Poczuła się jak kosmitka, która zwraca wyjątkowo niestrawny posiłek. Ale przynajmniej znów mogła oddychać.

              Stół do badania znajdował się blisko ściany. Oparła się o nią plecami i obserwowała, jak lekarz chowa narzędzia. Stetoskop stuknął głucho o metalową tacę, porzucony i poniżony, przez ten lekceważący gest odarty z medycznej funkcji, zwykły kawałek materii, za którym nic się nie kryło.

              Lekarz ponownie poklepał ją po ramieniu.

              – Ubierz się, proszę, i przyjdź do mojego gabinetu. Tam porozmawiamy.

              Próbowała zignorować fakt, że skrzywił się przy słowie „porozmawiamy”.

              Ostatnio niewiele mówiła.

              Ubrała się i wyrzuciła do kosza cienką papierową koszulę. Dlaczego musiała się rozbierać do pasa podczas badania gardła, było dla niej tajemnicą.

              W drzwiach czekał na nią John Baldwin, jej narzeczony. Dobrze odczytał minę Taylor, bo skomentował z uśmiechem:

              – Jesteś rozebrana, żeby lekarz mógł natychmiast przystąpić do akcji, gdyby wystąpiła niepożądana reakcja na środek znieczulający albo pojawił się inny problem.

              Skinęła głową, bo wyjaśnienie brzmiało sensownie. Z drugiej jednak strony taka rozbierana procedura nadal jej się nie podobała.

              Obserwowała Baldwina, który też bacznie się jej przyglądał. W zielonych oczach połyskiwała troska, czarne włosy były w lekkim nieładzie, choć szpakowate skronie gładko przyczesał. Był barczysty, miał prawie dwa metry wzrostu. Nigdy nie nazwała go przystojnym.

              Był piękny! Owszem, to niezbyt stosowne określenie dla mężczyzny, ale do Baldwina pasowało jak ulał. Wspaniały okaz faceta! Proporcjonalnie zbudowany, o ładnie wykrojonych, roześmianych ustach, wysokich kościach policzkowych i wydatnej szczęce. Był dla niej wszystkim.

              Był. Kiedyś. Nie wiedzieć czemu myślała o nim w czasie przeszłym dokonanym, a przecież nadal istnieli na tej ziemi i nadal byli ze sobą. Dotykali się, trzymali za ręce. Lecz fizyczna bliskość nic już nie znaczy, kiedy twój świat nagle stanął na głowie.

              Przepełniał ją lęk nie tylko o fizyczne, widoczne gołym okiem rany. Z tym wcześniej czy później sobie poradzi, po prostu tak zazwyczaj się dzieje. Za to panicznie bała się niewidocznych urazów, a już zwłaszcza tego, co stało się z jej sercem. Pękło, rozpadło się, i już nic go nie sklei.

              Tak, to było naprawdę groźne. Baldwin okłamał ją na temat swojej przeszłości. Prosiła go tylko o jedno, o lojalność, a on boleśnie ją zawiódł.

              – Pozwól, że ci pomogę. – Uścisnął jej rękę.

              Pozwoliła mu poprowadzić się korytarzem. Od strzelaniny nie upłynął jeszcze miesiąc i wciąż nie czuła się pewnie na nogach. Rany postrzałowe głowy wywołują taką reakcję. Od tygodni wszyscy jej to powtarzali jak mantrę.

              Zignorowała strapiony wzrok Baldwina. Tym spojrzeniem błagał, żeby znów dopuściła go do siebie, jakby doskonale znał jej myśli. Potrafił to. Nie zawsze tak się działo, ale czasami kradł jej myśli prosto z głowy.

              Chciałaby to wykrzyczeć, ale tylko bezgłośnie poruszyła ustami. Ktoś, kto umie czytać z ruchu warg, odczytałby:

              – Och, Baldwin, co ty z nami zrobiłeś?

              Doktor Benedict pozostawił otwarte drzwi, które Baldwin przytrzymał przed Taylor, po czym wszedł za nią do gabinetu. Pokój prezentował się typowo: dużo ciemnego drewna, masywne biurko, na ścianach oprawione w ramki fotografie i dyplomy. Taylor usiadła na jednym z dwóch krzeseł ustawionych naprzeciw biurka i spojrzała wyczekująco na lekarza.

              Benedict odchrząknął.

              – Okej, Taylor, zacznijmy zatem od dobrych wiadomości. Nie widzę żadnych objawów wskazujących na trwałe upośledzenie funkcji mowy. Dysfonia reaguje na zastrzyki z botuliny, a choć struny głosowe są nadal lekko ugięte, to zaczynają przywodzić na odcinku środkowym i kiedy kaszlesz. Nie widać oznak polipów ani guzów. To naprawdę dobre wieści. Struny głosowe są sprawne i działają. Po postrzale prawdopodobnie upadłaś i uderzyłaś o coś krtanią.

              Szok po silnym uderzeniu wywołał dysfonię, ale ta dysfunkcja nie powstała ani wskutek postrzału, ani operacji chirurgicznej. Miałaś wielkie szczęście. Z czasem powinnaś odzyskać głos.

              Potrząsnęła głową, palcem wskazując gardło.

              – Taylor, nie wiem. Na pewno mogę powiedzieć tylko tyle, że natura problemu nie jest już czysto fizyczna. Kula nie uszkodziła ośrodka mowy w mózgu, bo gdyby tak było, wykazałyby to badania neurologiczne, a ich wyniki na szczęście są w normie. Rana ładnie się zagoiła. Zważywszy na okoliczności, twój stan jest wyjątkowo dobry. Możesz jeść i spać. Czy bóle głowy nadal ci dokuczają?

              Skinęła potakująco. Ból czasami był tak straszny, że aż nie mogła oddychać.

              – Należało się tego spodziewać. Z czasem zaczną słabnąć. Odpoczynek i brak stresu powinny pomóc. Natomiast głos… Urwał, a Taylor przygotowała się na najgorsze. W swojej pracy zdobyła duże doświadczenie w przekazywaniu złych wiadomości. Była pewna, że teraz sama usłyszy coś takiego.

              – Przypuszczam, że możesz doświadczać histerii konwersyjnej.

              Wzruszyła ramionami. Lekarz dumał o czymś przez chwilę, po czym dodał:

              – Przeżyłaś wielką traumę, zarówno fizyczną, jak i psychiczną, jednak szybko dochodzisz do zdrowia, dlatego przypuszczam, że podłoże dysfonii nie jest organiczne, ale jej przyczyn należy szukać w psychice. Chodzi o brak równowagi emocjonalnej, mówiąc najprościej. Myślę, że należałoby zastosować inną psychoterapię, wspomagając się lekami antydepresyjnymi. Taka zmiana może mieć dodatkowy plus, a mianowicie pomoże ci przetrwać stres związany z tym wszystkim… co się wydarzyło. – Zatoczył dłonią koło.

              Czy możesz odpędzić ode mnie złe moce, doktorze? – pomyślała Taylor. Machnąć czarodziejską różdżką i sprawić, że wyzdrowieję?

              To, co się wydarzyło… Bandyta strzelił jej prosto w głowę. Utrzymywano ją tydzień w śpiączce farmakologicznej w oczekiwaniu na ustąpienie obrzęku mózgu, a kiedy działanie leków się skończyło, wystraszyła wszystkich śmiertelnie, gdy nie wybudzała się przez kolejny tydzień.

              Kiedy wreszcie otworzyła oczy, ujrzała nad sobą zatroskanego Baldwina. Nie była w stanie mówić… Nie mogła mu powiedzieć, jak bardzo go kocha, a zarazem nienawidzi. W jej mózgu zagnieździł się Naśladowca, atakując ją w snach i nawiedzając za dnia. Brak równowagi emocjonalnej. Cóż za doskonałe określenie stanu jej uczuć! Poza tym była wściekła i przestraszona. To wszystko nie mogło, po prostu nie mogło zmieścić się w jej głowie! Za dużo, za ostro… A może jednak?

              Wyjęła z kieszeni notes, otworzyła na czystej stronie, nagryzmoliła coś nerwowo i pokazała lekarzowi.

              Uniósł ręce w obronnym geście.

              – Mój Boże, Taylor, wcale nie mówię, że zwariowałaś! Absolutnie. Masz objawy histerii konwersyjnej, nic więcej. To schorzenie da się wyleczyć.

              Baldwin poruszył się na krześle, spojrzał na nią i przemówił niskim, poważnym głosem:

              – Kochanie, on ma rację. Masz wszystkie objawy histerii konwersyjnej, to pasuje do całego obrazu twojej choroby. Zastanawialiśmy się z doktorem Benedictem, czy nie cierpisz na zespół stresu pourazowego. Gdybyś mogła zobaczyć, jak się zachowujesz we śnie. Jęczysz, krzyczysz i wołasz, rzucasz się w łóżku przez całą noc. Nie ulega wątpliwości, że na nowo przeżywasz tamtą chwilę, gdy zostałaś postrzelona.

              Potrząsnęła gwałtownie głową i błyskawicznie napisała:

              Nieprawda!

              Po czym podsunęła notes Benedictowi. Nie chciała, żeby się dowiedział, jak bardzo czuje się słaba. Położyła Baldwinowi rękę na ramieniu i zgromiła go wzrokiem. Najwyraźniej postanowił jej dzisiaj zaszkodzić.

              Oczywiście, że wciąż i wciąż przeżywała tamten moment. Codziennie, w każdej sekundzie. Ten film miała zapętlony w głowie.

              – Taylor, musisz mi o tym opowiedzieć. – Benedict zmarszczył groźnie brwi. – Ostatnim razem przepisałem ci ativan, ale nie bierzesz go regularnie, prawda?

              Zaprzeczyła. Po ativanie czuła się ospała.

              – Nieustannie jej powtarzam, że musi brać lekarstwa.

              Nienawidziła, gdy Baldwin tworzył z lekarzem wspólny front przeciwko niej. Czy nie mógł po prostu stać po jej stronie i przestać się tak cholernie troszczyć i wymądrzać?

              A może naprawdę powoli wariuję? – pomyślała. Nie mogę mówić. Nie mogę pracować.

              Komunikuję się za pomocą notesu. Ale wszystko cacy, wszystko będzie ze mną dobrze… Akurat!

              Tęskniła za dawnym życiem. Brakowało jej kolegów z zespołu, detektywów Wydziału Zabójstw Departamentu Policji w Nashville: Lincolna Rossa, Marcusa Wade’a, Renna McKenziego. Sierżanta Pete’a Fitzgeralda, doktor Sam Loughley, policyjnej patolog, którą zawsze otaczała niewidoczna chmurka o zapachu formaliny. Komendantki Huston. Każdego.

              Tęskniła nawet za Baldwinem, choć nadal była na niego wściekła z powodu kłamstw, którymi ją uraczył, a uraza była wszystkim, co pozostało. Lecz nie miała pojęcia, jak mogłaby stanąć przed nimi twarzą w twarz. Przed każdym z osobna i przed wszystkimi naraz.

              Oddychała coraz szybciej, jednak Baldwin wyrwał ją z zamyślenia.

              – Taylor? Co się dzieje? – spytał z niepokojem.

              Musiała stąd wyjść, i to natychmiast. Przeszyła narzeczonego i doktora morderczym spojrzeniem, po czym wstała i wymaszerowała z gabinetu.

              Doszła do westybulu, gdzie znajdowały się windy. Dalej nie było sensu uciekać, bo Baldwin miał kluczyki do auta.

              Spróbowała głośno wypowiedzieć słowa, które paliły jej wargi i krtań, ale wtedy zaatakowały ją obrazy z niedawnej przeszłości: drewniany parkiet pokryty kurzem, który łaskotał ją w nos, porażająco głośne bicie serca, czerń, która wzięła się stąd, że krew zalała jej oczy.

              Mnóstwo krwi. Krzyk Baldwina, zakrwawiona Sam, Naśladowca skulony tuż przy niej. Wbijał w nią wzrok, oczy miał szeroko otwarte, natomiast ona ze wszystkich sił starała się nie stracić przytomności – i poniosła porażkę.

              Znowu umierała.

              Oddech stał się spazmatyczny, przyśpieszony. Dostała ataku pieprzonej paniki, i to w publicznym miejscu, na oczach obcych ludzi. Dziko potoczyła wokół wzrokiem, szukając miejsca, gdzie mogłaby się ukryć.

              Chwyciły ją silne ramiona. Wyczuła cedr, charakterystyczny zapach wody po goleniu używanej przez Baldwina.

              – Oddychaj, maleńka. Oddychaj głęboko przez nos. Nic ci nie jest, pamiętaj.

              Miała szczerze dość tych wszystkich ludzi, którzy zapewniali, że nic jej nie jest. Przecież była chora, i to poważnie!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin