Chmielewska Joanna - Zbrodnia w efekcie.pdf

(980 KB) Pobierz
Joanna Chmielewska
Zbrodnia w efekcie
Wydawnictwo Klin, Warszawa 2013
Wpadłam w furię.
Wcale nie miałam takiego zamiaru, planowałam odbycie spokojnej, rzeczowej rozmo-
wy, bo jeszcze ciągle kołatały się we mnie resztki nadziei, że zdołam go uczłowieczyć. Idiot-
ka. Uczłowieczyć mężczyznę!
Nie zdołałam sobie później przypomnieć, co on takiego powiedział, że nagle we mnie
strzeliło. Może to było o łgarstwie? Ja nie kłamię tylko dlatego, że on mi nie zadaje żadnych
pytań? Primo, to nieprawda, na pytania odpowiadał wyłącznie pytaniami, a secundo, niby co
to miało znaczyć? Że gdyby spytał o cokolwiek, ja natychmiast wygłoszę jakieś piramidalne
łgarstwo? Że ten taki od licznika wcale nie przyszedł do licznika, tylko po to, żeby przeseksu-
alić się ze mną? Że wyprę się naplucia po pijanemu na jakąś babę na placu Zbawiciela? Bo
ktoś prawdomówny mnie widział i doniósł...?
W życiu nie naplułam na żadną babę nigdzie i nie odwiedzałam po pijanemu placu
Zbawiciela, ani żadnego innego placu, nie mówiąc już o błąkaniu się w pijanym widzie po
mieście. I nigdy nie żywiłam szczególnej namiętności akurat do inkasentów, jeśli już, to ra-
czej do kapitanów żeglugi wielkiej, chociaż z żalem należy wyznać, że żaden mnie nie
chciał... nie szkodzi, na pytanie w tej kwestii odpowiem łgarstwem jak na każde inne. Gwa-
rantowane!
Może wyprę się kapitanów...?
A może tchórzliwie ukryję fakt, że przegrałam na wyścigach wszystkie własne pienią-
dze, zaciągnęłam dwudniową pożyczkę od lichwiarza i teraz lecę mu oddać...?
Ale może to było w ogóle nie to, tylko coś zupełnie innego? Nigdy sobie nie zdołałam
przypomnieć.
Dość, że w moim mieszkaniu rozszalała się wściekła furia i dziw, że nie sfajczyłam
domu zapalonym papierosem, który pirzgnęłam pomiędzy liczne materiały łatwopalne, obec-
ne u mnie w obfitości. Gdybym trzymała w ręku odbezpieczony granat, pirzgnęłabym grana-
tem.
Nie zabiłam tego palanta, chociaż prawie. Wywrzeszczałam swoje. Znalazł się super-
1
men, ucieleśniona szlachetność, bóstwo na postumencie, przed którym pokorna kapłanka mia-
ła święty ogień palić, ja zaś zapewne trochę niedbale układałam drewienka. Możliwe, że ka-
płanek było więcej niż jedna, nie miało to najmniejszego znaczenia, nie każda do sanktuarium
bywała dopuszczana, niektóre miały prawo tylko opał donosić, żadna natomiast nie doczekała
się nie tylko nagrody, ale nawet pochwały. Milczenie bóstwa oznaczało, że nie ma czego zga-
nić.
I wszystkie żyły nadzieją. Idiotki.
Szczodrość w bóstwie nie istniała. Żądać. Wymagać. Podstępnie, nie mówiąc wyraźnie,
czego władca sobie życzy, niech się sama domyśli. Z siebie nie dawać nic.
Za to symulować szaloną chęć dawania, zręcznie stwarzać i podsycać te wielkie nadzie-
je, to miała być ta kryształowa szlachetność i dbałość o cudze uczucia. Pełna gęba pouczeń,
jak to należy dbać o subtelne uczucia, cudze, znaczy: jego.
O, znalazłam mu znacznie więcej zalet, nie tylko te duchowe drobnostki. Wykrzycza-
łam wszystko, w rezultacie dostał konwulsji, bo takie skancerowanie wspaniałości okazało się
absolutnie nie do zniesienia. Postument się rozleciał i co z takim fantem zrobić?
Nie wezwałam pogotowia. Przestał się trząść i wyszedł o własnych siłach.
Więcej nie wrócił, a po roku czy dwóch latach okazało się, że jednak jakieś prawdziwe
zalety miał. Moje noże przestały być ostre, a nożyczki jakoś gorzej cięły. Nie była to cena
zbyt wygórowana za ostateczne udeptanie własnej głupoty i w końcu zostały mi już tylko
resztki furii na samą siebie. Oślica, nic innego.
Poczułam się jakoś osobliwie wolna od wszelkich gniotów i wyjechałam.
*
Jedna taka bardzo starsza osoba, niejaka pani Amelia, upierała się, że lubi gąszcz. Zwa-
żywszy wiek, miała dość czasu, żeby ten gąszcz stworzyć i wszelkim pretensjom stawiała
kamienny opór.
W grę wchodziły tak zwane działki pracownicze, poprzydzielane tak zwanym ludziom
pracy w odległych czasach błędów i wypaczeń, i oczywiście wielbicielka gąszczu była wów-
czas o przeszło pół wieku młodsza. Pracowała na owej działce cała rodzina i oczywiście o
żadnych gąszczach nie mogło być mowy, ale starsza o pokolenie rodzina zeszła z tego świata,
nieliczne pokolenie młodsze ruszyło gdzieś w nieznane i pani Amelia została sama.
No i zabrakło jej sił.
Nie tyle może z miłości do gąszczu, ile z tego braku sił zrezygnowała z ciężkiej pracy.
Na działkach pracowniczych zawsze istniał wymóg właściwego użytkowania posiadanego
2
terenu, działka musiała być zadbana, uporządkowana i estetyczna, pretensji do posiadaczki
zatem pojawiało się mnóstwo, na co pani Amelia stwierdzała, że ona lubi gąszcz, nic od niej
się nie rozsiewa wokół, nic się nie płoży, a wszystko wygląda malowniczo. Człowiek zaś na
starość ma prawo do zaspokajania swoich potrzeb estetycznych.
No owszem, wyglądało malowniczo i otoczeniu właściwie nie szkodziło. Skłębione ra-
zem maliny, jeżyny, agrest, berberysy, porzeczki trzech kolorów, kwitnące krzewy niewia-
domego gatunku, powoje, ozdobne osty, warzywa korzeniowe, też kwitnące wbrew swojemu
przeznaczeniu, rozmaite fasole i groszki, wszystko razem skłębione niemiłosiernie, nie dość,
że trzymało się kupy, to jeszcze kwitło i owocowało. Przejście od furteczki do domku zwane-
go altanką istniało i dawało się pokonać, aczkolwiek tajemnicze kolce chwytały lekko za no-
gi, spodnie i spódnice. Ale nic nie rozłaziło się na boki, więc właściwie jej sprawa. Właści-
cielki.
Odczepiono się wreszcie od niej po dość długich sprzeczkach z nadzieją, że przecież ta
baba nie będzie żyła wiecznie. Widać, że młodość odbiegła ją bardzo dawno temu, wkrótce
umrze i będzie z głowy. Na wszelki wypadek sprawdzono stan prawny działki i okazało się,
że pani Amelia ma spadkobierczynię, jakąś cioteczną wnuczkę, która dopiero niedawno skoń-
czyła osiemnaście lat, a nazajutrz po urodzinach została właścicielką ogródka, może nawet o
tym nie wiedząc i nie wykazując żadnego zainteresowania. W każdym razie nikt jej tutaj ni-
gdy nie widział. Ale była. Istniała.
*
Po drugiej stronie wąskiej alejki znajdowała się działka, również dość osobliwie trakto-
wana. Uprawiali ją liczni członkowie jednej rodziny, wszyscy pełni zapału, zmieniający się
jednakże co trzy lata, co pięć, co rok, a czasem nawet z wiosny na jesień, lub z jesieni na wio-
snę. Rękę mieli do roślin szczęśliwą, wszystko im pięknie rosło, nikt zatem nie miał powodu
grymasić i krytykować. Tyle że przy ciągłych zmianach ekip roboczych, żadna ludzka siła nie
potrafiła stwierdzić, do kogo ta działka właściwie należy, kto tam rządzi i kto jest właścicie-
lem. Pierwotny właściciel prawny był wprawdzie niezmienny, ale od dawna leżał w grobie.
Co nie przeszkadzało, że dyplom pochwalny za wyjątkową urodę działki otrzymał przed pię-
cioma laty na własne nazwisko. Pośmiertnie.
Na tejże właśnie działce w miły, czerwcowy, zadeszczony dzień znajdowały się dwie
osoby płci różnej, postury posągowej. Strój osób przedstawiał się kontrastowo, żeńska miała
na sobie fartuch roboczy na szelkach i foliową, cienką pelerynkę od deszczu, rodzaj męski
odzienie zlekceważył, był goły, wyłącznie w kąpielówkach i krótkich gumiakach do połowy
3
łydek. Nie stanowiło to niezwykłości, wielokrotnie działkowicze przebywali wśród swojej
zieleni w strojach plażowych, zazwyczaj jednak wybierali pogodę słoneczną. Teraz zaś rów-
niutko i wytrwale siąpił kapuśniaczek, a jednostajnie zachmurzone niebo nie wskazywało na
możliwość rychłych zmian. Było jednakże ciepło. Bardzo ciepło. Deszcz nie ochłodził atmos-
fery, od wielu dni tropikalnej, a osobnik męski najwidoczniej lubił letni prysznic.
Działka była w stanie kolejnej drobnej przeróbki. Blisko alejki znajdowało się coś, co z
biegiem lat przybierało zmienną postać, to inspektu, to miniatury oranżerii, to zasobnika
kompostowego. Stanowiło dół o betonowych ściankach, długi na trzy metry, szeroki na metr
dwadzieścia i przechodziło aktualnie z fazy kompostowej w fazę oranżeryjną. Bogata w sub-
stancje odżywcze ziemia została już prawie wybrana, a kilkucentymetrowa warstwa na beto-
nowym dnie była właśnie pieczołowicie wygarniana czymś w rodzaju grabi o niezwykle gę-
stych zębach, oraz niewielką łopatką. Zajęciu temu oddawał się osobnik płci męskiej.
Osoba płci żeńskiej przyglądała się robocie, stojąc tuż za nim. Jedną ręką wspierała się
na stylisku innej łopaty, ogromnej, w części żelaznej, wdzięcznie wyprofilowanej, proste boki
przechodziły w łagodny dziób. W drugiej ręce dama trzymała jakieś przedmioty, ogólnie zaś
wydawała się nieco zdenerwowana.
- A teraz - mówiła - mój mąż nie żyje. Już prawie trzy miesiące zeszło. Ja uważam... ja
myślę... To co ty na to?
Osobnik męski poniechał grabienia i wyciągnął rękę do tyłu.
- Małą osełkę - powiedział.
Damie nagle zabrakło rąk. Przedmiotów w dłoni miała za dużo, gorączkowo uwolniła
drugą rękę, wielką łopatę opierając o ramię, wygrzebała coś, podała dżentelmenowi. Ujął to,
nie patrząc, przez chwilę trzymał, po czym znów wyciągnął rękę do tyłu.
- Prosiłem o małą. Tak wygląda twoja pomoc, nawet wielkości narzędzia nie potrafisz
ocenić. Potrzebna mi MAŁA osełka.
Dama wpadła w nerwową drżączkę. Z dłoni wyleciało jej wszystko, sięgnęła do kiesze-
ni roboczego fartucha, peleryna jej przeszkadzała, wyciągnęła jeszcze jakieś przyrządy, wy-
brała jeden, podała. Owszem, trafiła, to było to.
Pan ujął przedmiot, odłożył na ziemię niewielką łopatkę, ustawił grabie w dole zębami
do góry i przystąpił do ostrzenia tych zębów. Pomocnica pozbierała wszystko upuszczone.
- To jak będzie? - spytała z uporem. - Jak on już w grobie, to ja jestem wolna. To chyba
teraz ożenisz się ze mną? Możemy wziąć ślub?
Cichy, chociaż świszczący szelest osełki na ząbkach najwidoczniej nie wydał jej się
upragnioną odpowiedzią.
4
- To co? Bo ja już dawno myślę, a odkąd on chory, to jeszcze więcej, wiadomo było, że
zdechnie, na takiego raka lekarstwa nie ma, to co miałam z rozwodami zaczynać. Weźmiemy
ślub i już teraz... już teraz... no... na noc chyba nareszcie zostaniesz...?
W napięciu zawiesiła głos, oczekując odpowiedzi. Nadal odpowiadały tylko ząbki.
- To jak będzie? Kiedy się ze mną ożenisz? Przecie ja wiem, że nie masz nikogo! Tak
czekam i czekam, że może co powiesz, a ty nic. Kiedy ten ślub weźmiemy?
Zamilkła, ale czuło się, że coś w niej rośnie i pęcznieje.
- Skąd przypuszczenie, że w ogóle kiedykolwiek? - odparł dżentelmen spokojnym, zim-
nym, twardym głosem, nie odwracając głowy. Wciąż stał na skraju dołu tyłem do wielbiciel-
ki.
Wielbicielką zatrzęsło.
- No jak to? Wszystko dla ciebie robię, wszystko, co tylko chcesz! I rentę po tym po-
kurczu mam dużą! A dla ciebie już tyle lat specjalnie się staram i wszystko robię!
- Może nawet za dużo.
- Jak to...?
- Może ja nie chcę tak dużo. Może dla mnie to jest nachalne natręctwo. Niepotrzebny
nadmiar, wpychany przemocą. Może mnie się podoba zupełnie co innego niż tobie i może
mam inne potrzeby. Nie zauważyłaś tego do tej pory?
Postać w foliowej pelerynce skamieniała.
- Jak to...?
Postać goła nabierała rozpędu. Rytmiczny szmer osełki również.
- Przemyśl to sobie. Nie musi być dla mnie dobre to samo, co było dobre dla twojego
męża. Być może, ja mam inne upodobania i w tych upodobaniach wcale nie musi się mieścić
ślub z tobą. Może mam inne potrzeby, których nie tylko nie zaspokajasz, ale nawet nie rozu-
miesz. Może nie mam ochoty być związany twoimi bezrozumnymi staraniami, które mi tylko
przeszkadzają...
Na działkach ogólnie było prawie pusto. Jeśli nawet ktoś gdzieś został, to tkwił pod da-
chem, w altance, albo w całkiem solidnym domku letniskowym, gdzie mógł drzemać,
względnie gapić się w telewizorek, pociągając piwko bez gniewnego mamrotania i ględzenia
za plecami. Ściśle biorąc, takich osób było trzy, wszystkie płci męskiej i w średnio zaawan-
sowanym wieku. Zajęte różnie.
Czwarta osoba właśnie opuszczała teren. Trzynastoletnia Ewa Górska przyszła tu zaraz
po szkole, ponieważ na działce ciotki dwa dni temu zostawiła przez roztargnienie pożyczone
„Emancypantki” i nie tylko musiała je oddać, ale także na jutro coś tam z nich napisać. Miała
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin