Lampedusa Tomasi Di Giuseppe - LAMPART - KIK.rtf

(1239 KB) Pobierz

Lampedusa Tomasi Di Giuseppe

LAMPART

 

 

Trzeba umieć zdobyć się na odpowiedzialność. Wydany w roku 1958 we Włoszech Lampart Giuseppe Tomasi di Lam­ pedusa, który właśnie ukazał się w przekładzie francuskim, zjawił się tu w sławie sukcesu spornego, sukcesu czytelnicze­ go i polemiki, która odmawiała mu wartości literackich. Wło­ skie powody tej dwojakiej reakcji: publiczności i specjalistów, we Francji nie mają tej samej siły działania. Jednakże u wszystkich Włochów, jakich spotykałem ostatnimi czasy, dostrzegałem to uczucie dwoiste — mimowolny podziw 1 lek­ ceważenie dla tej książki, pod pretekstem, że jest to dzieło w środkach pisarskich przestarzałe, powieść nie uwzględnia­ jąca nowoczesnej techniki pisania, nie mająca nic wspólnego | Joyce’em czy Proustem, nie mieszcząca się w tym, co już przestaliśmy zresztą nazywać „nową falą”. To wszystko w osobliwy sposób połączone z inną kategorią zarzutów: nie poznajemy naszej Sycylii, Sycylia to coś więcej; ta książka pozbawionego złudzeń arystokraty nie odzwierciedla prawdzi­ wego życia Włoch itd. Zarzucanie diukowi Palmy, księciu di Lampedusa, że nie napisał książki należącej do literatury „zaangażowanej”, swoiście uzupełnia obraz. Co w tym wszy­ stkim jest istotne dla naszych francuskich oczu? Wydaje mi się, że jedynie sama książka, niezależnie od narodowych na­ miętności zawiedzionych albo podrażnionych, niezależnie od stronniczości pisarzy, często większych patriotów swojej sztu­ ki niż swojego kraju, może dać odpowiedź na to pytanie. Nie poprzestałem na wysłuchaniu zdań moich przyjaciół i znajo­ mych, przeczytałem Lamparta. I powtarzam: trzeba umieć zdobyć się na odpowiedzialność, choćby nawet się nam ten rodzaj sztuki nie podobał, choćby obraz Włoch (a raczej Sy­ cylii), ujęty z tego punktu widzenia, raził nas, choćby ten portret klasy skazanej na zagładę i wiedzącej o tym nie był

S

złagodzony w perspektywie wizją Włoch ludowych, której pozwalamy się kotysać tak chętnie... Lampart to trochę wię­ cej niż bardzo piękna książka, to jedna z wielkich powieści tego stulecia, jedna z wielkich powieści wszystkich czasów i kto wie — jak można by powiedzieć w stosunku do powieści francuskiej o powieści StendhaJa, wywołując wrzask zgrozy entuzjastów Balzaka, w stosunku do powieści rosyjskiej o po­ wieści Tołstoja, budząc wściekłość entuzjastów Dostojewskie­ go — czy nie jedyna powieść włoska. Niech mi wybaczy Ma­ tylda Serao, Fogazzaro, d’Annunzio, Moravia. Moim zdaniem, przewyższają Lamparta tylko Narzeczeni Alessandro Manzo- niego, która to książka, przyznajmy uczciwie, też niczego nie zawdzięcza nowym technikom powieściowym. Co rzekłszy, trzeba przyznać, że Lampart rzeczywiście nie chce się jakoś zmieścić w ramkach naszych abstrakcyjnych prag­ nień. Jednak tym razem, jako że pisarz szczęśliwie zmarł napisawszy tę jedyną książkę, musimy zrezygnować z naszej manii pouczania twórców, upokarzania ich, przywoływania do norm, które ustaliliśmy my sami; ta powieść nabiera nieod­ wracalnej charakterystycznej cechy taktu, i to nie pisarz będzie musiał się liczyć z naszymi koncepcjami, ale my bę­ dziemy musieli się liczyć z tym faktem, a nawet zobaczyć, czy ten nieprzewidziany fakt nie przewraca przypadkiem na­ szych koncepcji, naszych wymagań, naszych doniczek, w któ­ rych sobie hodujemy kwiatki.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa postanowił około sześćdzie­ siątki zostawić światu, z którym miał się rozstać, tę właśnie opowieść, a nie inną. Historię swojej klasy i swoją własną. Po zamknięciu książki nie mogłem nie pomyśleć, że jej autor pisząc ją był już niby jego własny bohater, książę Salina, don Fabrizio, taki, jakim go opisuje w chwili śmierci, z tym wielkim wewnętrznym zgiełkiem jak hałas osypującego się w nim samym piasku, odpływających wód życia:

To, co się w nim teraz działo, nie było żadną nowością. Od lat odczuwał, że ten fluid witalny, ta zdolność istnienia, słowem, życie, a może też pragnienie życia uciekało z niego powoli, lecz nieustannie.”

Tak jakby śmierć własna była tylko potwierdzeniem tam­ tej innej śmierci, śmierci tej arystokracji, co do losu której od maja 18(50 roku don Fabrizio nie miał już złudzeń. Czyż, aby słu­ chać w mroku tej ludzkiej przygody, trzeba koniecznie zastana-

wlać się, czy jest to woda na młyn literatury „zaangażowanej”?, czy „niezaangażowanej”? Nie znoszę tych słów, mają sens jedy­ nie w obrębie filozofii, która nie jest moja filozofią. Książę dl Lampedusa napisał jakoby dzieje swojego pradziadka, bowiem Giullo di Lampedusa był astronomem, jak don Fabrizio. I tak zapewne jest, jeśli idzie o scenerię, o chronologię. Giuseppe To- ińasi postanowił więc napisać historię, której część najważniej­ sza dzieje się między majem 1860 1 listopadem 1862. bo dwa końcowe rozdziały (lipiec 1883. maj 1910) są to tylko finałowe akordy wydobyte z przesłanek jak wnioski zawarte w pierw­ szych danych rozumowania. I te wybrane daty, od wylądo­ wania Garibaldiego na Sycylii do balu, na którym triumfuje piękna Angelica, córka lichwiarza don Calogera Sedżry. mło­ da żona ulubionego siostrzeńca don Fabrizia. wytwornego księcia Tancreda Falconeri, który miał dość sprytu, żeby być garibaldczykiem, te daty wyznaczają, sankcjonują klęskę nie tylko wojskową, ale i cielesną sycylijskiego feudallzmu wobec Wzbogaconej burżuazjl. Wyznam, że podczas lektury książki przez cały czas. choć znam narodową doniosłość tych dat, dla mnie najbardziej przejmujący był sposób, w jaki autor każe nam dotykać rany narodu, chwili, w której się wykuwa jego jedność, wątła jeszcze i dziś w porównaniu ze starymi naro­ dami Europy, i że czytając nie przestawałem myśleć, iż wy­ bór tej epoki był jednym z tych sposobów, w jaki ludzie zwykli mówić o swoich czasach, swoich miłościach, swoich smutkach, przypisując je ludziom dawniejszym przez ostatnią 1 złudną wstydllwość.

Oczywiście, że jest to książka obrócona ku przeszłości, ma oczy pełne świetności już minionej, snują się po niej zapachy umarłe. Jest jak pałac don Fabrizia w Donnafugacle, tak cu­ downie, w tak niezapomniany sposób opisany, kiedy towarzy­ szymy narzeczonym, Tancredowi i Angelice, krok za krokiem w ich wędrówce po opuszczonych komnatach, odkrywanych schodach, tajnych gabinetach tej barokowej siedziby, ogląda­ my „kuchnie, kaplice, sale teatralne, galerie obrazów, zalatu­ jące specyficznym zapaszklem składy skór, duszne cieplarnie, stajnie, wąskie korytarzyki, schodki, tarasy, podcienia". Ta siedziba to coś więcej niż miasto, to świat. I dlatego don Fa­ brizio powiada, że „rezydencja, w której zna się każdy zaką­ tek, nie godna jest, by w niej mieszkać”. Książka ta jest jak pałac w Donnafugacle, i nie mogę was oprowadzać wszędzie, po pokojach, z których się wychodzi w pajęczynie, bo w koń­

cu nie jesteście moją narzeczoną i nie szukamy tu niepokojów dawnych namiętności jak ta młoda para odurzona życiem w tej scenerii śmierci. Jednakże chciałbym, byście umieli usłyszeć, jak ja je słyszę, dziwne echo, jakim odbrzmiewa ten rozdział w rozdziale ostatnim książki, w roku 1910, kiedy już dwadzieścia siedem lat minęło, odkąd don Fabrizio roz­ stawał się i tym światem, Tancredi nie żyje od trzech lait, Angelica jest starą kobietą, a Donnafugata — domem trzech starych panien-bigotek, uroczych dziewczyn z pierwszych stronic, córek don Fabrizia. Bowiem, jeśli sztuka Giuseppe Tomasi sprawia, że działa na nas przede wszystkim urok przeszłości opisanej z bolesnym wdziękiem jesiennej róży, czyż można nie odczuć, nie dojrzeć przedziwnej zaciekłości, jaką autor włożył w przygotowanie, w pokazanie najokrutniej i najpełniej ruiny tej przeszłości w tym domu, gdzie teraz pies Bendicó, który na pierwszych stronicach szczekał, jest w po­ koju Concetty „kupką z-jedzonego przez mole futra gniaz­ dem pajęczyn i moli, którym brzydziła się służba, domagająca się od łat, by wyrzucono go na śmietnik”? I „końcem opo­ wieści”, jak powiada tytuł ostatniego rozdziału, jest właśnie dzień, w którym córka don Fabrizia decyduje się pozwolić, by wyrzucono na śmietnik wypchanego psa.

Tak samo jak w oczach młodego Tancreda idącego do ga- ribaldczyków don Fabrizio słusznie czyta tę ironię, która jest dlań gwarancją roli, jaką odegra jego siostrzeniec, dzięki której książęta Lampedusa będą jeszcze siedzieli na swoich ziemiach — nie mogę nie usłyszeć w głosie tego rzecznika przeszłości przekornej pewności co do tego, jaka będzie przy­ szłość, w którą nas oczywiście nie zaprasza, ale której triumf jest dlań pewny i potwierdzony przez cudaczne schedy Sali- nów czy Lampedusów, śmieszny kult tej przeszłości, jak wy­ nika z jego ostatnich, przedśmiertnych słów.

Nie chcę tu dawać sprawozdania z tej książki, którą trzeba przeczytać, a nie streszczać, chcę trochę pomówić o współ­ czesności, jak się to w naszym żargonie nazywa, tej po­ wieści, co zgoła nie jest paradoksalne.

Sprawa z roku 1860 i w ogóle Risorgimento, garibaldczycy, ten patriotyzm włoski, którym rozbrzmiewa cały XIX wiek, i to nie tylko we Włoszech — bo postać Garibaldiego widnie­ je w wojnach wyzwoleńczych Ameryki Południowej, Komuna Paryska ofiaruje naczelne dowództwo sfederowanych wojsk

Garibaldiemu, jeden zaś okrąg Paryża wybierze w tymże cza­ sie jego syna, Menotti — wszystko to w czasach, kiedy pewien malarz włoski, komunista, Renato Guttuso, namalował bitwę w Ponte Ammiraglio, której centralną postacią jest Garibaldi na koniu, z szablą w ręce... Wszystko to wcale nie poszio do lamusa dziejów i brzmi dla nas całkiem zrozumiale i współ­ cześnie, na przykład kiedy Tancredi i jego towarzysz, hrabia Cavriaghi, młody Lombardczyk, przyjeżdżają do Donnafugaty do don Fabrizia w cztery miesiące po wylądowaniu garibald- czyków na Sycylii... ale lepiej przepisać ten ustęp:

Tak więc i dwaj oficerowie byli rzeczywiście pierwszymi, jakich panny Salina oglądały z bliska. Obaj mieli kurtki dwu­ rzędowe, Tancredi ze srebrnymi guzikami lansjerów, Cavriaghi ze złotymi bersalierów; czarny kołnierz z aksamitu był obszy­ ty pomarańczową wypustką u pierwszego, szkarłatną u dru­ giego; wyciągnęli w stronę ognia nogi w sukiennych spod­ niach, które u Tancreda były niebieskiego koloru, u Carla czerwonego [...]

Don Fabrizio nie mógł się połapać: pamiętał ich obu ra­ czej niestarannie ubranych, w czerwonych jak raki mundu­ rach.

              Więc wy, garibaldczycy, nie nosicie już czerwonych ko­ szul?

Obaj obrócili się tak gwałtownie, jak gdyby ukąsiła ich żmija.

              Jacy znowu garibaldczycy, wujaszku! Byliśmy kiedyś garibaldczykami, mamy to już za sobą! Cavriaghl i ja, Bogu najwyższemu dzięki, jesteśmy teraz oficerami regularnego wojska jego królewskiej mości króla Sardynii jeszcze na przeciąg kilku miesięcy, niedługo — zjednoczonej Italii. Po rozwiązaniu wojska Garibaldiego miediśmy do wyboru: albo wracać do domu, albo pozostać w królewskiej armii. On 1 ja, jak wielu innych, wstąpiliśmy wreszcie do prawdziwego woj­ ska. Z tamtymi trudno było wytrzymać, prawda, Cavriaghi?

              Boże mój, co to byli za ludzie! Zdatni tylko do bitki i na tym koniec. Teraz mamy do czynienia z ludźmi z towa­ rzystwa, jesteśmy naprawdę oficerami.

| podkręcił wąsika z grymasem młodzieńczego niesmaku.

              Zdegradowali nas o jeden stopień, wiesz, wujaszku? Tak niewiele mieli szacunku dla naszego doświadczenia wojsko­ wego. Ja z kapitana zjechałem na porucznika, o widzisz — i pokazywał dwie gwiazdki na naramiennikach.”

Niewątpliwie, tak się zapewne działo w roku 1860. Lec2 czy się wam nie wydaje, że wydarzenia nowsze pomogły auto-, rowi w opisaniu tamtych, dawnych? Nie wiem, jak było we Włoszech w roku 1945, ale czy dla nas, Francuzów, nie jest to dziwnie podobne do Francji w roku 1944? Ten charakter współczesny jest wydobywany nieraz, i to nie tylko przez don Fabrizia. Na przykład pułkownik Pallavicino mówi tak: „Na razie, także dzięki waszemu uniżonemu słudze, nie mówi się już o czerwonych koszulach, ale przyjdzie czas, że będzie się jeszcze o nich mówiło. A gdy znikną, pojawią się inne, w innym kolorze, a potem znowu czerwone.” Czy te proroctwa są rzeczywiście z roku 1862? Głosem don Fabrizia 1 jego współczesnych przemawia moim zdaniem prawnuk, i to niejednokrotnie. Nie wspominając już o bezpośrednich alu­ zjach do połowy XX wieku, jak w balowej sali pałacu Pcmte- leone w Palermo: „Na plafonie rozparci w złotych stallach bogowie spoglądali w dół uśmiechnięci i okrutni jak letnie niebo. Uważali się za nieśmiertelnych — bomba wyproduko­ wana w Pittsburgu miała przekonać Ich w 1943 roku, że tak nie jest"

I tu dotykamy czegoś, co chyba uszło uwagi tych, którzy chcą zapamiętać z Lamparta (jak po trosze, muszę przyznać, zrobili wydawcy) przede wszystkim filozofię „sycylijską” don Fabrizia:

„— Sen, drogi panie Chevalley, sen jest tym, czego chcą Sycylijczycy, i będą zawsze nienawidzić ludzi, którzy zechcą Ich zbudzić, choćby nawet po to, by im wręczyć najpiękniej­ sze dary: zresztą, mówiąc między nami, mam niejakie wątpli­ wości, żeby nowe królestwo miało wiele podarunków dla nas w swoim bagażu. Wszystkie przejawy sycylijskiego życia ma­ ją w sobie coś ze snu, nawet te najbardziej gwałtowne: nasza zmysłowość i pragnienie zapomnienia, nasze strzelaniny i pchnięcia nożem, nasze pragnienie śmierci, nasze lenistwo, nasze napoje ze skorsonery i cynamonu.”

Prawda, że don Fabrizio stara się przekonać nas albo raczej przekonać siebie, że na Sycylii nic się nie może zmienić:

Czy pan naprawdę przypuszcza, panie Chevalley, że jest pan pierwszym, który wpadł na pomysł połączenia Sycylii z biegiem ogólnoludzkich dziejów? Iluż to muzułmańskich imamów, ilu rycerzy króla Rogera, ilu skrybów Hohen- staufów, ilu baronów andegaweńskich, ilu prawników Fer­ dynanda Katolickiego porywało się na to wspaniałe sza-

k 10

9

A

leństwo; a ilu wicekrólów hiszpańskich. Ilu urzędnlków-re- formatorów Karola III? Kto by Ich tam zliczył! A Sycylia wolała spać pomimo ich nawoływań."

Chevalley to Piemontczyk, sekretarz prefektury, wysłannik nowego króla. Ten sam, którego Tancredi z cichą uciechą straszył opowieściami o zbójcach, innej sycylijskiej osobliwo­ ści. Wydaje mi się, że przemowa don Fabrizia niewiele się różni od żartów Tancreda i że ten sycylijski agnostycyzm jest nie tyle sposobem pojmowania historii, ile gadaniną na użytek młodego „cudzoziemca". Bo, w końcu, nawet jeśli don Fabrizio sam sobie mówi podobne rzeczy, nawet jeśli usiłuje prze­ konać samego siebie, że Tancredi, przeszedłszy do garibald- czyków, będzie i tak służył interesom swojej klasy i że Gari­ baldi to tylko „rogacz", jak go nazywa, cała książka wyka­ zuje coś wręcz odwrotnego i sam don Fabrizio to przyznaje: razem z don Calogerem, z Angeliką to Garibaldi zwycięża Sa- flinów i cała powieść jest powieścią o klęsce tego rodu. W ostat­ nim rozdziale oglądamy przecież, na uroczystościach pięćdzie­ sięciolecia wyprawy na czele Tysiąca w 1910 roku, triumf ga- ribaldczyków i Angelica prowadzi tam bratanka Sallnńw, który też nosi imię Fabrizio. Książę Salina złoży hołd Garibaldiemu. «Wyjęła z pańskiej torebki kartę szkarłatno-garibaldyjską, w tym samym kolorze co tasiemka nad krawatem, którą nosił przez pewien czas Tancredi.” Lampart nie pokazuje nam triumfu sprytu arystokratów, ale triumf Garibaldiego, nie sen Cycylii, ale Sycylię wciągniętą w nurt historii pokazuje nam Giuseppe Tomasi di Lampedusa, w sprzeczności ze słowami don Fabrizia.

I właśnie tego czytelnicy (a raczej krytycy) lewicowi jakby nie zobaczyli i tylko się gorsza „sycylijską” filozofią don Fabrizia. Przypisywanie tej filozofii Giuseppe Tomasi mnie wydaje się arcysprzeczne z powieścią. Powiedzą mi. że to zależy od tego, jak się ją czyta, jakim okiem. Oczywiście.

I właśnie o tym tu mówię. Żadna książka nie bywa dokończo­ na przez swego autora, a bywa dokończona przez czytelnika, przez filozofię czytelnika. Właśnie dlatego dziwi mnie, że jakby nie rozumiano, iż skoro Lampart jest faktem, trzeba go umieć interpretować według tego, co się samemu myśli, a nie według tego, co pomyślałby o nim sycylijski agnostycyzm, a nawet pewne zwyrodnienie myśli krytycznej, bardzo znamienne dla okresu upadku klasy, która już nie jest klasą arystokratyczną. Podoba mi się, że Giuseppe Tomasi

w tejże chwili, w której każe swojemu bohaterowi sformu­ łować tę jego sycylijską filozofię, wkłada w usta don Fabrl- zia zdanie, które można oczywiście zrozumieć i dosłownie, ale w którym ja osobiście dojrzałbym nieco więcej humoru u autora niż u czytelnika: „Teraz i u nas robi się ukłon w stronę książek Proudhona i niemieckiego teoretyka, którego nazwiska nie pamiętam, i mówi się, że winę za opłakany sten rzeczy, tu i gdzie indziej, ponosi feudalizm, to znaczy ponie­ kąd ja."

Proszę nie wmawiać we mnie, że chcę się dopatrzyć „mar­ ksisty” w Giuseppe Tomasi. Ale czy się wam nie wydaje osobliwe, iż zależało mu, byśmy sobie zdali sprawę, iż w li­ stopadzie 1860 roku jego pradziadek mógł już czytać Karola Marksa?

Garibaldczycy zwyciężyli. „Rogaczem” nie okazał się Gari­ baldi. Zwycięstwo Piemontczyków nie było tylko zwykłą oku­ pacją, było włoskim zjednoczeniem. Ruch historii porwał i Sycylię, tak dalece, że zburzył plafon Ponteleonów amery­ kańską bombą, ale ten ruch złożony, co zagarnia tych, któ­ rzy, jak don Fabrizio i jego siostrzeniec Tancredi, wierzą, iż mogą nim igrać, jest wynikiem czynników bardzo różnych i podejrzewam właśnie, że ujrzał go w całej jego złożoności Giuseppe Tomasi, świadek wielu rzeczy, patrząc z zamku na Łotwie — gdzie mieszkał w majątku żony, kiedy zamki na Łotwie jeszcze na krótki czas istniały — na Włochy aż po Sycylię wystrojone w koszule już nie czerwone, ale czarne. Garibaldi, ten republikanin, który nie przyjął oferty Komuny Paryskiej, który był może wdzięczny pułkownikowi Pallavicino, że go uwolnił od garibaldczyków rozwiązując jego wojsko i jego samego raniąc w bitwie pod Aspromonte, Garibaldi nie był „rogaczem” dlatego właśnie, że ruch historii wybiega poza ho­ ryzonty don Fabriziów i Garibaldich. A nie tylko dlatego, że jeden Salina został w roku 1910 wprzęgnięty do jego trium­ falnego rydwanu. Tysiącowi tych, którzy wierzyli w Garibal­ diego, którzy dali krew, żeby jakiś Tancredi czy jakiś Cavriaghi mówił o nich: „Boże mój, co to byli za ludzie! Zdolni tylko do bitki i na tym koniec!”, ruch historii oddaje sprawiedliwość rozmaicie.

Proszę, choćby i wy sami. Kiepsko znacie ludzi, bohaterów tego, co dla wielu z nich było może tylko przygodą. Ale weź­ cie książką jednego z nich, Francuza, jednego z tych właśnie,

którzy ■wylądowali na Sycylii w pierwszym rozdziale Lam­ parta, Emila Maison, autora Dziennika ochotnika Garibaldie­ go. Książka ukazała się mniej więcej wtedy, kiedy spowied­ nik Fabrizia, ojciec Pirrone, wyjeżdżał do S. Cono, rodzin­ nej wioski też już zagarniętej przez ruch historii, „która obecnie — mówi Lampedusa — dzięki autobusom znajduje się niemal w orbicie Palermo, ale która przed stu laty na­ leżała jakby do własnego systemu planetarnego", czyli w ro­ ku 1861. Emil Maison tak opisuje te czerwone koszule, które budziły niesmak w księciu Tancredzie Falconeri i jego przy­ jacielu młodym hrabim Cavriaghi, na statku wiozącym ich do Sycylii, o rok wcześniej:

Nasz statek jest to nowa wieża Babel: Włosi, Anglicy, Hi­ szpanie, Niemcy, a nawet i młody Montenegryjczyk, niegdyś oficer w armii rosyjskiej, tłoczą się na jego chwiejnym po­ kładzie i wyrażają w dwudziestu rozmaitych językach jedno jedyne uczucie. To zgromadzenie ludzi ze wszystkich krajów dowodzi jasno, że idziemy bronić nie tylko sprawy Włoch, ale wolności, która obchodzi wszystkie ludy.”

Cytuję to, by zwrócić uwagę na względną współcze­ sność garibaldzkiej epoki. Czy nic wam to nie przypomina?

O              Hiszpanio witająca Brygady Międzynarodowe! O Francjo strojąca kwiatami czerwony plakat, w którym Niemcy chcieli napiętnować hańbą towarzyszy Manusziana! Z wami Tan- credowie i hrabiowie Cavriaghi nie byli na pewno między ludźmi „z towarzystwa”, ale to wy tworzyliście historię, która zmieniła S. Cono i Donnafugatę. Jeszcze je zmieniacie, w czer­ wonych koszulach czy bez czerwonych koszul, poglądami, które się trochę w ciągu stulecia zmieniły, to prawda, ale dziś jak wtedy zjednoczenie Włoch dotrzymuje kroku wol­ ności świata, świata, co nie jest światem ludzi „z towarzy­ stwa”... I pies Bendicó został wyrzucony na śmietnik razem | niemałą ilością poglądów „sycylijskich”.

Ale w ten sposób pozwalam się wciągnąć Lampartowi, któ­ ry nie tylko w przeszłość prowadzi; który ma tę dziwną moc, że w zapachach rozkładu daje mi poczuć potężną woń życia.

Być może mam bardzo osobliwy węch... Jednakże żal mi tych, których tu nie owionie przyszłość. Wyobrażam sobie, że Giuseppe Tomasi, książę Lampedusa, diuk Palmy, mógłby spoglądać na nich jak don Fabrizio na córki, ze z lekka pogard­ liwym rozczuleniem astronoma, który może szukał w gwiaz­ dach czegoś, co zgoła nie było podobne do jego świata, i któ­

ry, ostatecznie, przyjął umierając sakramenty Kościoła, bo książę Salina inaczej nie mógłby postąpić, ale możeście spo­ strzegli, że w całej książce, nawet spowiadając się, w żaden sposób i w żadnej chwili nie potrafił zdobyć się na pobożne myśli.

Niechże więc stronnicy literatury „zaangażowanej” i lite...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin