West Anthony - DZIEDZICTWO - KIK.rtf

(1692 KB) Pobierz

Anthony West

DZIEDZICTWO

 

Ogrody Castlereagh leżą w południowym Kensing­ ton, w tej części Londynu, którą w dziesięcioleciu po Wielkiej Wystawie z roku 1852 przejęli od badylarzy i handlarzy końmi spekulanci budowlani. Spekulanci owi zastąpili sztywne rzędy kapusty i brukselki i czy­ sto zamiecione ścieżki sztywnymi rzędami domów z podobnymi do nadmorskich skał stiukowymi fasada­ mi w martwym stylu palladiańskim. O krok dalej ciągnął się miły bezład starej dzielnicy Chelsea, małe proletariackie uliczki z szynkiem o półkolistych oknach n^każdym narożniku. Tutaj jednak teren rozplanowa­ no regularnie, aby wyrazić ważność i szacownośę mieszkańców — ludzi umiejących żyć z należytą go­ dnością.

Jednakże kiedyśmy tam zamieszkali na początku lat dwudziestych — miałem wtenczas lat pięć czy sześć — ogrody mocno już były podupadły. Przy są­ siedniej ulicy połączono razem byle jak parę domów i zrobiono z nich hotel, a choć mienił się on hotelem „rodzinnym”, prawda uderzała w oczy: wynajmowa­ no tam pokoje każdemu, kto miał dość pieniędzy, aby zapłacić. W soboty wieczór urządzano tam nawet pu­ bliczne dansingi, i latem ciche pulsowanie muzyki ta­ necznej przedostawało się stamtąd na skwer przez jakieś górne okno. Komitet mieszkańców układał listy

z zażaleniami i co roku rozprawiał o wystąpieniu na drogę sądową, nic jednak z tego nie realizowano. I co roku coraz to nowe domy otaczające skwer zamieniano na mieszkania do wynajęcia. Kiedyśmy się wprowa­ dzali, w prywatnych rękach było ich już bardzo nie­ wiele.

Ponieważ domy te budowano dla prywatnych osób żyjących na szerokiej stopie, niezbyt łatwo dawały się przerabiać, i im więcej myślę o naszym dawnym mieszkaniu, tym bardziej wydaje mi się cudaczne jako mechanizm do codziennego życia. Obejmowało ono dawne piętro salonowe i drugie nad nim. Na dawnej klatce schodowej dla służby dokonano wymyślnej ope­ racji, aby przerobić ją na naszą prywatną klatkę scho­ dową, a jakiś dawny buduar podzielono na kuchnię i jadalnię tak, iż powstały dwie izby, których wyso­ kość równała się ich szerokości. Pamiętam jeszcze wrażenie nieodpowiedniej wielkości, jakie sprawiał na mnie kominek w jadalni, zaplanowany przecież dla pokoju dwa razy większego. Pamiętam też, jaki byj^m przejęty odkryciem, że bogato zdobiony gzyms prze­ chodzi na wylot przez ścianę i ciągnie się dalej w ku­ chni po drugiej stronie. Dawało mi to poczucie, że mieszkamy w czymś w rodzaju namiotu lub zespołu dekoracji teatralnych, który można rozebrać i zesta­ wić na nowo.

Przez okna frontowe widać (było Ogród o formali- stycznym wiktoriańskim rozplanowaniu, z serpentyna­ mi wysypanych żwirem uliczek i .trawnikami, których falistą ruń przerywały kępy laurów i zimozielonych krzewów. Lokatorzy z parteru mieli weneckie okna wychodzące na żelazne schodki, które wiodły pro­ sto do Ogrodu, i zazdrośnie ślediziło ich się z góry, jak wyprowadzali swoje teriery i sapice albo (przy

pięknej pogodzie wylegiwali się na leżakach. Przy­ sługiwał im przywilej korzystania z ogrodu, pod­ czas gdy my musieliśmy złożyć do Komitetu Ogro- dowego podanie o członkostwo i wpłacić dwie gwi- neje za klucz do furtki w ogrodzeniu z żelaznych balasków w kształcie stojących lanc, broniących wstę­ pu pospólstwu,.

Przez dwa lata posiadaliśmy klucz z lanego żelaza, ważący przeszło funt i pomalowany na zielono. Zamia­ rem mojej matki było, abym, ilekroć przyjdzie mi ochota, otwierał furtkę dio Ogrodu i tam hasał sobie do woli. Nie przeczytała ona jednak regulaminu. Hasanie po Ogrodzie Caistlereagb nie było rzeczą łatwą. Regular min zaczynający się od słów: „Wszelkie psy na terenie Ogrodu należy Irzymiać cna smyczy”, nie tylko zabra­ niał używania piłek, młotków do krokieta, rakiet i la­ tawców, ale głosił również, że: „Dzieciom i psom przebywającym w Ogrodzie towarzyszyć musi osoba dorosła nie będąca sługą.”

^ końcu zabawniej było stać w oknie salonu i przy­ glądać się, jak wypędzano proletariackie psy, które przecisnęły się między balaskami ogrodzenia, niż sa­ memu schodzić do Ogrodu.

Jeżeli już odważałem się kiedy wśliznąć samotnie w obręb świętego miejsca, to tylko po to, aby grać w coś w rodzaju chowanego. W pięć czy dziesięć minut od chwili, w której przekręciłem w zamku masywny klucz, choćbym zachowywał się nie wiem jak dyskret­ nie, czułem się obserwowany. Spoglądając po oknach parteru przekonywałem się, że* tu lub ówdzie jakaś niejasno zarysowana postać uchyla jednym palcem firankę i niespokojnie wypatruje, „z kim” jestem. Po czym w parę minut wychodziła z domu jakaś starsza pani, pełna dostojnego oburzenia, i albo wyganiała

r

JH? W mnie osobiście, albo delegowała w swoim zastępstwie Ifis?              ogrodnika.

Po jednym z takich starć, kiedy to pewna sportowo V j&; f usposobiona wdowa po generale podeszła do mnie nie­ oczekiwanie od tyłu i przydybała mnie, jak spoza kępy za kopconych portugalskich laurów obserwowa­ łem zupełnie inne okno niż to, którego trzeba było się obawiać, wróciłem do domu i zapytałem matki, dlacze­ go mieszkamy w takim wstrętnym miejscu. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i niejaką irytacją.

-              -— Ależ, kochanie, to jedna z najprzyjemniejszych dzielnic Londynu... każdy to wie. Niejeden dużo by dał, żeby tu mieszkać tak blisko parków i muzeów.

Parki — jak mi się zdawało — były bardzo daleko, het, na drugim końcu monotonnych wspaniałości Queens Gate, a ponieważ wiedziałem z doświadczenia, że nic nie było w stanie skłonić moją matkę do spaceru po parku ani do zwiedzania muzeów, odpowiedź ta nie zadowoliła mnie — zwiększyła tylko moją ciekawość, jeżeli chodzi o matkę.

Nie była ani trochę podobna do typowej mieszkanki Kensington, nie mogła naprawdę uważać, że ten jało­ wy ogród otoczony stiukowymi skałami, gdzie nie rozlegał się nigdy żaden głos, jest „jedną z najprzy­ jemniejszych dzielnic Londynu”. O reszcie Londynu nie miałem zbyt jasnego wyobrażenia. Znałem tylko fragmenty oglądane z górnego piętra autobusów w dro­ dze do Kew, do Richmond, do Tower lub do cyrku „Olympia” w czasie wycieczek krajoznawczych i przy­ jemnościowych odbywanych w towarzystwie Szkotki MacEwan, służącej do wszystkiego i niańki w jednej osobie, która opiekowała się moją matką i mną. Wszyst­ ko jednak, co widziałem, wydawało mi się pełne życia i zajmujące w jakiś, sposób, którego w Kensington

brakowało. Nie zdawało mi się możliwe, aby mogła udawać, że czuje się swojsko na tych szarych ulicach wśród tych szarych ludzi żyjących tak spokojnie i po­ wściągliwie.

Wtedy jednak problem, który zaprzątał mnie coraz to bardziej, polegał na dowiedzeniu się, jakim była człowiekiem, czym była prócz tego, że była moją ma­ tką. Była tyloma różnymi ludźmi, że wydawało się niepodobieństwem, by mogła być kimkolwiek z nich, a cóż dopiero wszystkimi na raz. Wiedziałem, że jest aktorką i moją matką, ale to nie wyjaśniało wiele.

Nasze życie razem kryło w sobie pełno tajemnic. Gdy byłem w domu, budziłem się wcześnie, jak więk­ szość dzieci. Miałbym wielką ochotę wstać i poruszać się swobodnie, nim ranek straci swoją świeżość, ale ranki były zawsze świętą porą milczenia i cichego cho­ dzenia na palcach, ponieważ zawód mojej matki naka­ zywał jej spać wtedy; gdy inni byli na nogach. Bawiłem się więc po cichu zabawikami w klitce, która 'była moją sypialnią, albo czytałem książkę zwinięty w kłębek wśród rozburzonej pościeli, póki MacEwan nie zaskro- bała w drzwi paznokciem, jak lis z japońskiej bajki, na znak, że śniadanie gotowe. Wtenczas jedliśmy ra­ zem, w kuchni przerobionej z dawnego buduaru, po- szeptując od czasu do czasu, ale nie rozmawiając wiele, i czekaliśmy, aż dzwonek matki wyzwoli normalną siłę ludzkiego głosu. Niekiedy rozlegał się przed wpół do dziesiątej, ale nie zdarzało się to często. Zazwyczaj jego ostre brzęczenie dawało się słyszeć pomiędzy dziesiątą a jedenastą. Po latach matka opowiedziała mi, że pewna słynna piękność, która nieomal cudem zachowała młodość aż poza sześćdziesiątkę, zdradziła jej sekret swojego bezwiecznego wyglądu:- „Nigdy nie pozwalaj się budzić, kochanie... Ja przez całe życie

ani razu nie byłam wyrwana ze snu.” Ta tajemnica | ara chowania twarzy bez zmarszczek była źródłem za­ sady, którą rządziliśmy się przez całe moje dzieciń­ stwo — zasady żelaznej, chociaż dzięki niej każdy dzień zaczynał się inaczej.

Skoro tylko dzwonek wydzwonił wezwanie, Mac- Ewan ruszała do akcji. Stojącą w kuchni na małym ogniu kawę, prawie tak mocną jak turecka, przelewała do normandzkiego dzbanka z grubej porcelany, który stał nagrzany w pogotowiu tuż obok maszynki; doby­ wała z piecyka rogaliki zawinięte w gorącą serwetę i kładła je na tacy obok ogromnej filiżanki, talerzyka, aioża, maselniczki, naczynia' z miodem i pięciu codzien­ nych pism. MacEwan wybiegała z kuchni z tacą, zanim jeszcze staromodny dzwonek przestał brzęczeć na koń­ cu spłaszczonego zwoju metalowej sprężyny; jej na­ krochmalony fartuch chrzęścił rześko o sztywną czarną spódnicę. Ja szedłem za nią trzymając mocno w garści paczkę listów i zgadując z niepokojem, w jakim też mama jest nastroju.              .

Gdy była w złym, spoczywała na wznak, pogrążona w łóżko raczej niż leżąca na nim; włosy w nieładzie okalały jej głowę jak pęk czarnych wodorostów wy­ rzuconych przez morze; z twarzą obrzmiałą i nieroz- świetloną od wewnątrz wyglądała jak ktoś, kto pod­ daje się z wściekłością nieuleczalnej chorobie, pełen zaciekłej nienawiści do zdrowych. Mamrotała do MacEwan ledwo poprawne „dzień dobry”, a mnie od­ dalała ruchem ręki.

              Nie dzisiaj, Dickie, kochanie, mama jest strasznie ■. zmęczona.

Odchodziłem więc, rad, że odchodzę, gdyż w twa­ rzy jej była jakaś ponura brzydota, która mnie przerażała, a jeśli mi się zdąrzyło zawahać, zjawiał

się błysk czegoś podobnego do nienawiści, i odtrącano mnie gestem tak brutalnym, że ciężko ani go było znieść w tych nielicznych wypadkach, kiedy byłem na tyle głupi, aby się na niego narazić.

Jeżeli natomiast była w dobrym nastroju, siedzia­ ła uśmiechnięta, promieniejąca ciepłą, rumianą ży­ wotnością i przeczesywała grzebieniem ciemny gąszcz rudawoczamych włosów. Pożartowawszy z nami tro­ chę pozwalała mi przysiąść w nogach łóżka i otwierać jej listy nożykiem o onyksowym ostrzu. Był to zawsze moment czystej rozkoszy, kiedy zerkając zza spódnicy MacEwan dostrzegałem szeroki uśmiech na porannej twarzy mojej matki. Wiedziałem wtedy, że wolno mi skoczyć do barokowej sekretery ze złoconymi orna­ mentami, gdzie wśród porozrzucanych bezładnie poń­ czoch, koszulek, szminek do ust, pilniczków, flako­ nów i słoików z kosmetykami, nie załatwionych listów, upomnień sądowych, suflerskich egzemplarzy sztuk, prawdziwej biżuterii, broszek z jaspisu i koralu, indyj­ skich i arabskich bransolet — leżał nożyk z onykso­ wym ostrzem. Krył się on zwykle pomiędzy osiemna­ stowiecznym zielonym kałamarzem z malachitu, słu­ żącym jako przycisk, a hiszpańskim kwadratowym wazonem z błękitnej-porcelany, w którym, odkąd pa­ miętam, stały zawsze pąsowe i koralowe róże z papieru i wosku.

Po znalezieniu nożyka wskakiwałem na łóżko i za­ winąwszy się u nóg matki w żółtą jedwabną puchową kołdrę zabierałem się do fascynującej pracy jak naj­ staranniejszego otwierania listów, podczas gdy mama jadła śniadanie. Kawę piła czarną i nigdy w życiu nie widziałem, aby ktokolwiek grubiej smarował masłem chleb czy bułkę, niż ona swoje rogaliki. Każdy kawa­ łeczek rogalika zanurzała szybko w miodzie i starała

się zamaszyście zanieść do ust, nim lepki, złocisty sy­ rop ścieknie na palce. Czasem zdążała na czas, ale nie­ raz jej się to nie udawało, a wtedy oblizywała sobie palce jak kociak czyszczący łapki: wystawiała język daleko i dotykała swoich lepkich palców samym jego koniuszkiem.

Jedząc łypała oczami w bok i spoglądała na listy, które jej podsuwałem.

,— To rachunek, popatrz, jak wstrętnie wygląda, możesz go odrzucić. Nie potrzebujesz nigdy martwić, się rachunkiem, póki nie przysyłają z nim razem listu. To wygląda na Kipa Wiley, odłóż mi go do przeczyta­ nia. To jakiś głuptas prosi o fotografię, połóż go na tę kupkę dla teatru, tam mu poślą, co potrzeba. To list miłosny, przeczytam go od razu.

Jeżeli było dosyć listów miłych i miłosnych na zrów­ noważenie wstrętnych rachunków i jeżeli nie było upomnień sądowych wzywających na sinoniebieskim papierze do zapłacenia nazbyt długo ignorowanych na­ leżności, mama pozwalała mi zostać i czytać z nią ra­ zem gazety.

Nie znosiła czytać gazety, którą ktokolwiek przed* >| tem miał w ręku, sama zaś czytała błyskawicznie od pierwszej strony do ostatniej. Skoro tylko kończyła jedną, rzucała ją mnie.

              Musisz się nauczyć czytać prędzej --4. żadnej ga- ' zecie nie warto poświęcić więcej niż dziesięć minut, ale jeżeli będziesz wiedział, co w nich jest, nikt nie wystrychnie cię na dudka.

Czasem zwracała moją uwagę na poszczególne sen­ sacyjne wiadomości i wyjaśniała mi je na własny, na­ der specyficzny sposób.

              Widziałeś ten kawałek o Huey Longu? O tym, jak go ktoś pobił w nocnym lokalu? Poznałam go

w Waszyngtonie wtedy, kiedy zeszła ze sceny sztuka, w której grałam w Nowym Jorku. Przyszedł na kola­ sę w białym garniturze w drobniutkie różowe prążki, w niebieskich skarpetkach w fioletowe paski, w biało- różowym krawacie, białej koszuli i takich okropnych półbutach, białych z brązowym. To obrzydliwy gatu­ nek geniusza... — I zaraz naśladowała Huey Longa.

Albo na przykład mówiłem jej, że właśnie przeczy­ tałem o jakichś rozruchach w Paryżu, a ona opisywała mi francuskich policjantów w czapkach z płaskimi daszkami i -nieprzemakalnych pelerynach i paryski mo- itłoch, i jak to kiedyś widziała załamanie się szarży po­ licji konnej..;-'

              Ci okropni ludzie porozrzucali po ziemi tysiące okrągłych kamyczków, takich, jakimi bawią się dzieci, i biedne koniska nie mogły utrzymać się na nogach...

              Nozdrza jej rozdymały się przerażeniem i stawała się szarżującym koniem, pod którym rozjeżdżają się nogi. Włosy w nieładzie spadały jej na twarz, nagie ramiona wyczyniały cudaczne gesty, a skromna kreto- nowa koszulka nocna nadawała jej wdzięk osiemnasto- czy dziewiętnastolatki.

Bywała wszędzie i widziała wszystko — tak się przynajmniej zdawało. Wydobywała całą zawartość swojej fotograficznej pamięci, jakby dzieliła się ze mną pudłem z zabawkami.

Najprzyjemniej było wtedy, gdy gazety donosiły

o              jakimś nowym morderstwie — w latach dwudzie­ stych i na początku trzydziestych reportaż kryminal­ ny był mocną stroną angielskiego dziennikarstwa. Od­ czytywała sprawozdania ze śledztw i procesów swoim głębokim, „poważnym” głosem, nie opuszczając żadne­ go szczegółu.

              O-o-o, świetnie, jest wspaniała, nowa tajemnica —

znaleźli paczkę z nogą ludzką zaczepioną o gałęzie ja­ kiejś wierzby koło mostu Haw w Gloucestershire i trupa pod podłogą w Cheltenham... posłuchaj tylko... — Po­ tem rozprawialiśmy o tym, kto winien i co się dalej zdarzy: — Naturalnie, że to on zrobił, posłuchaj no tego wezwania do żony, żeby wyszła z ukrycia. Każde słowo to lipa, od razu się czuje... -— i odczytywała rozpaczliwe kłafcnstwa mordercy tonem, który wydo­ bywał na jaw całą tkwiącą w nich niepewność i pani­ kę. — Znajdą ją zakopaną pod jednym z tych nowych kurników, możesz być pewien... poczekaj tylko. Spójrz na to zdjęcie, gdzie tuż za nim stoi detektyw — od razu widać, że detektyw wie, że to on ją zabił...

Swoje wielkie barokowe łoże z pyzatymi amorkami trzymającymi lampki do czytania w kształcie pocho­ dni zamieniała w mały teatrzyk Guignol i raczyła mnie rozkoszami, które nie traciły nic ze swego uroku przez to, że według nowoczesnych | pojęć wychowaw­ czych były na wsikroś ¡niezdrowe. Przedstawienia te jednak kończyły się zawsze w sposób nagły i nieprze­ widziany.

              No, dosyć tego — zmykaj szybko, mój mały. Mu­ szę uczyć się roli.

I potem spędzała resztę dnia spowita w niedostęp­ ność, która była po swojemu równie straszna jak napa­ dy gniewu i niezadowolenia. W różowym pikowanym szlafroku poplamionym na przodzie kawą i niedbale aplikowanymi kosmetykami, przewiązanym pończochą albo szalikiem w miejsce paska, w starych, rozklapa­ nych rannych pantoflach, byle jak nadzianych na sto­ py, chodziła wielkimi krokami tam i z powrotem-; po mieszkaniu mrucząc pod nosem swoje kwestie i tylko od czasu do czasu czytając pełnym głosem.

              Wszystko to było straszliwą pomyłką, nigdy mi

się nie śniło, że zrobisz coś takiego... Och, Jamie, Ja­ mie, nie mogę w to uwierzyć...

Mówiąc te rzeczy, najczęściej nie zwracała zupełnie uwagi na moją obecność, ale niekiedy uprzytomniała ją sobie i w jej szklistych oczach zjawiał się nagle ibłysk (poznania.

              Ach, idźże sobie — dlaczego nie jesteś w parku albo nie bawisz się gdzieś, dlaczego nie możesz się za­ chowywać jak zwyczajne dziecko? Dlaczego zawsze leniuchujesz po kątach, kiśniesz w mieszkaniu, prze­ śladujesz mnie... MacEwan, MacEwan, zabierz Dickie- go na spacer, zrób z nim coś... — Po czym wielkimi krokami wychodziła do swojej sypialni. — Czym ja sobie zasłużyłam na takie dziecko?

MacEwan przybiegała w te pędy, szybko nakładała mi płaszcz i czapkę i zdyszani pomykaliśmy na dwór.

              Wykończę się jeszcze kiedy przez ciebie i tę ko­ bietę...

Jeśli było ładnie, szliśmy przez Princess Gate i go­ dzinkę, drwię łaizilliśmy po ogrodach Kensmgton, by wreszcie wrócić do domu na podwieczorek złożony z herbaty i gorących placuszków lub grzanek smaro­ wanych masłem, który zjadaliśmy w kuchni rozma­ wiając szeptem. Jeśli było mokro lub zimno, siadywa­ liśmy wśród doniczkowych palm w herbaciarni które­ goś z kensingtońskich domów towarowych przysłuchu-. jąc się sacharynowej muzyce w wykonaniu melancho­ lijnych kwartetów smyczkowych albo szliśmy do kina i tam spędzaliśmy parę godzin, póki burza uczuć nie przycichła.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin