Koźniewski Kazimierz - Dwie kobry.pdf

(2036 KB) Pobierz
Pogania wszystkich, nawet samą siebie. Chce już mieć gotową
całą wieczorną pracę. Męczyła się, nie potrafiła skupić uwagi na
ekraniku telewizora, gdy wiedziała, że w kuchni leżą nie
pozmywane talerze, a nastole zostały brudne filiżanki. W
czwartek, w poniedziałek, w sobotę przynaglała ich, by siadali
do stołu - Karola, Ankę, Wieśka. Chcą czy nie chcą oglądać tele-
wizji - ich sprawa, byle zjedli prędko, przed wpół do ósmej.
Sprzątnąć ze stołu, pozmywać, nastawić jeszcze wodę na drugą
herbatę - Anka naleje i poda już w czasie spektaklu. Nie lubiła
oglądać programów, gdy na stole stała nie dojedzona kolacja.
Nie lubiła domowego nieładu, gdy spiker ogłaszał początek
przedstawienia lub filmu. Za moment zadzwonią do drzwi
Majerczakowie, też z córką. Zdąży jeszcze poprawić włosy. Tyle
lat już mieli telewizor, a zawsze - instynktownie - dbała o to, by
zastępował im nie tylko kino czy teatr - głównie teatr - od
strony sceny, ale również od strony widowni. Przyjemność
sprawiało jej oglądanie przedstawień w atmosferze nieco
bardziej odświętnej niż zwykła całodzienna plątanina.
Oduczyła Karola oglądania wieczornej telewizji w pidżamie i w
szlafroku. Lubiła, gdy przychodzili goście i przed telewizorem
wytwarzał się pewien nastrój celebracji. Kończyła wycierać
noże, gdy w przedpokoju śpiewnie zaturkotał dzwonek, rozległ
się telewizyjnym Sygnał, a Wiesiek z pokoju krzyknął donośnie:
„Mama,już leci kobra...” Zatrzasnęła szufladkę ze sztućcami,
odrzuciła fartuch, spojrzała w lusterko. Majerczakowie w
przedpokoju witali się hałaśliwie.
Siedzieli w dwóch równolegle ustawionych fotelach - niskich,
głębokich, z bardzo wysokimi oparciami - do których można
było przyłożyć głowę i trwać w wygodnym odpoczynku -
dumać, rozmyślać, drzemać, nie widząc nawet tego, co dzieje
się akurat na dużym szkle telewizora. Gdy tak siedzieli oboje,
parowało z niego zmęczenie całego dnia. Pomiędzy nimi stał
tylko mały, wąski, elegancki stoliczek na cieniutkich nóżkach -
akurat na dwie filiżanki herbaty i dwa maleńkie talerzyki z
ciastem. Wyciągnąwszy rękę bez trudu odnajdywał jej dłoń,
czuł jej ramię, ujmował jej palce, przytrzymywał lub leciutko
głaskał. Ona przerzucała swoją dłoń na jego fotel. Tak się
spotykali; byli szczęśliwi, gdy chociaż dwa, trzy razy w tygodniu
udało mu się skończyć pracę wcześniej, wyjechać z
ministerstwa, nie mieć żadnego spotkania z cudzoziemcami,
żadnej reprezentacyjnej kolacji, żadnej narady w komitecie. To
było ich miejsce - najbardziej ulubione. Nawet gdy się spóźniał,
w te swoje zajęte rządowe wieczory, czekała na niego
cierpliwie, by choć kwadrans, by choć dziesięć minut, tak
razem posiedzieć w dwóch wolterowskich fotelach dawno
zapomnianych i nie własnych prababek. Tutaj odnajdywali się
w dniach najgorszych - gdy Paweł porzucił dom, odszedł nie
zostawiwszy słowa. I w tych dniach najlepszych - gdy wrócili
oboje z Jolantą. „Jutro przychodzą na obiad, razem z Grzesiem,
chciałabym, żebyś zdążył...”. „Będę na pewno” - wiedziała, że
będzie na pewno, gdyż wnuk był dlań, jak się śmiała, po partii -
pierwszy. Wstał, przyniósł dwie filiżanki herbaty, mocnej,
niemal czarnej, podał cztery kawałki strucli upieczonej wczoraj.
Wczoraj - w nocy. Nie przez nią - przez niego. Podczas okupacji
zarabiał jako cukiernik w najstarszej warszawskiej firmie
produkującej ciastka i pączki. Polubił tę pracę, choć wówczas
jej nienawidził. Teraz - odchodząc do piecyka od biurka
pokrytego aktami - odpoczywał przy cukierniczej robocie.
„Kobra” - westchnęła z żalem. Nie lubiła tych okrutnych scen,
wśród których trafiały się nazbyt przypominające to wszystko
złe, co przeszli z Pawłem. „Kobra” - mruknął maskując
zadowolenie. Lubił tę rozrywkę, lubił czytać - rzàdko ma czas -
powieści kryminalne. Nie kojarzył ich z niczym, były dlań
czystą zabawą.
Zdążył - chyba zdążył. Gwałtownie zatrzasnął zamek w
drzwiach wejściowych. Nie zdejmując palta przebiegł przez
pokój, włączył telewizor. Aparat rozgrzewał się powoli. Zawiesił
palto na ramiączku, ściągnął półbuty. Kapcie stały na baczność
przy lodówce. Usłyszał: pan od pogody zapowiadał przykrości i
przyjemności dnia jutrzejszego. Jeszcze ma parę minut czasu.
Zapalił gaz, umył starannie dłonie. Marynarkę zamienił na
bonżurkę, zdjął krawat. Ciągle dźwięczał głos spikerki
wypełniający duży pokój, mały przedpokoik i niewielką
kuchenkę. Lubił, tak bardzo lubił, te samotne wieczorne chwile.
Kołomęt fabryczny już poza nim. Spory, kłótnie, użerania się,
dyskusje, ustalania, decyzje - na parę godzin może o wszystkim
zapomnieć. Nikt w tej chwili nie wejdzie do mieszkania, nikt
mu nie zwróci na nic uwagi, nie powie, że tak, a nie tak - od iluż
miesięcy błogosławił chwilę, w której zdecydowali się rozejść.
Pokochali się na nowo - śmiał się - z odległości pięciu
kilometrów, z odległości dzielącej Śródmieście od Żoliborza.
Marysia jest uroczą kobietą, gdy można się z nią spotkać raz na
tydzień w kawiarni, raz na miesiąc w restauracji, niekiedy pójść
razem do teatru. Telewizyjne informacje przeciągały się. Woda,
wlał ledwo na dno czajnika, już się zagotowała. Dolał esencji.
Kolację zrobi sobie później, po kobrze. Usiadł w fotelu. Wstał,
poprawił obraz. Jak jest dobrze. Jest sam.
„Będziemy oglądać?” - zapytał. „W twoim głosie brzmi
nadzieja, że ja zrezygnuję z kobry. Nie zrezygnuję. Będziemy
oglądać”. „Możemy oglądać” - zgodził się. Wysunął się spod
kołdry, boso przebiegł dwa metry, potknął o porzucony w
pośpiechu półbut, wyregulował obraz. Podał jej okulary,
sięgnął po własne. Przesunęła poduszki spod głowy, oparła o
ścianę. Umościła tak, by najwygodniej im było siedzieć -
tapczan był bardzo szeroki. Głos buchnął zbyt donośnie. Wrócił
raz jeszcze do aparatu. Z tapczanu oceniała ostrość obrazu.
„Chodź!” - już nań wołała. Obraz był dobry. Czekała
odsunąwszy kołdrę. Lampka paliła się z lewej strony pokoju.
Spojrzał z radosną przyjemnością. Na nią. W tej chwili myślał
nie o rozpoczynającej się kobrze, ale o tych najbliższych
minutach. Lubił, gdy tak oboje siedzieli, przytuleni, gdy mógł ją
pieścić powoli, ciepłą i chętną, lecz wyzbytą innych reakcji
Zgłoś jeśli naruszono regulamin