Małgorzata Kuźmińska- Kamień.pdf

(1574 KB) Pobierz
Kuźmińska Małgorzata i Michał
Kamień
.
.
PROLOG
W konfesjonale zadzwoniła komórka.
Wnętrze kościoła było puste. Zachód słońca kładł na posadzce kanciaste cienie.
Za oknami beskidzka zieleń powoli zmieniała kolory, szarzejąc w mroku.
Dzwonek telefonu tłukł się echem o betonowy strop świątyni.
Duchownemu udało się wreszcie wydostać komórkę z kieszeni sutanny.
Przeczesał włosy nad zakolami i odebrał.
– Proszę księdza – mówił ktoś drżącym, łamiącym się, dopiero wchodzącym
w mutację głosem. – Chciałbym... chciałbym przyjść dziś do księdza na noc.
Mężczyzna wstał i otworzył drzwiczki konfesjonału. Rozejrzał się.
– Przyjadę po ciebie – powiedział.
Ołowiany kłąb wstał nad lasem. Uniósł się gęstym słupem i rozsnuł nad
Dunajcem, ponad szczytami drzew. Okrywał zbocza doliny niczym zakurzone
prześcieradło, w którym grzęzła łuna i nikło światło księżyca. W zapach igliwia,
trawy i mgły wdzierał się swąd palonego plastiku, ebonitu i gumy.
W samotnym domu z widokiem na dolinę zapaliło się światło. Trzasnęło
zamykane okno.
Zdzisław Brzyna zakasłał ciężko, poprawiając spodnie od piżamy. Przysunął się
do szyby i osłonił dłonią oczy od światła nocnej lampki, usiłując coś dostrzec
w ciemnościach. Widział głównie swoje czerwone ze złości odbicie.
– Co się stało, Zdzisiu? – usłyszał senne pytanie żony.
– Znowu palą, skurwysyny! – syknął. – Teraz po nocach palą! Czujesz, jaki
smród?
Rzeczywiście, śmierdziało. Aż gryzło w oczy. Kobieta mruknęła coś i przykryła
głowę poduszką. Jej mąż, sześćdziesięciopięcioletni przedsiębiorca budowlany,
przysiadł na skraju łóżka, trzymając się za serce.
– Już nawet spać przy otwartym oknie nie można – sapnął.
Nie tak miało być, myślał, wpatrując się w sufit. Ich wymarzona ostoja wśród
lasów zmieniała się stopniowo w oblężoną twierdzę. Grzybodajna, śliwowicą
płynąca kraina obfitości i świętego spokoju okazała się opanowana przez
szarańczę. Gdyby dzisiaj dorwał człowieka, który sprzedał mu ten dom, toby mu
nogi połamał. Ale sam jest sobie winny. Powinien był się zastanowić, skąd taka
niska cena, zamiast zacierać ręce, że zrobił interes życia.
Szybko się okazało, że tutaj trzeba stale ryglować bramę, że strach zostawić
pusty dom, a nawet żonę puścić samą przez dolinę do wsi. A świeże powietrze,
z którego tak się cieszyli, co raz zamieniało się w toksyczną zupę. I nikt nie
mógł nic z tym zrobić. Ani wójt z Łącka, ani urząd powiatowy w Sączu.
Telewizja była, zapałała oburzeniem, odjechała. I nic.
Nie tak miało być, myślał, leżąc bezsennie przez kolejną godzinę.
Nagły hałas gdzieś z dołu poderwał go na równe nogi.
– Hołota pierdolona! – krzyknął i wypadł z sypialni na schody.
– Już mi stąd! – Maria Brzynowa usłyszała, jak jej mąż szarpie za rygle drzwi
wejściowych. Takie nocne zrywy powtarzały się kilka razy w tygodniu, powoli
stając się obsesją Zdzisława.
Na werandzie Brzyna, w kapciach i szlafroku, z siekierą Fiskarsa w garści,
zatrzymał się raptownie. Stracił rezon. Za granicą żółtego światła lampy
gęstniała ciemność. Pociągnął nosem. Swąd zelżał. Było zupełnie cicho.
Z blatu ogrodowego stolika podniósł paczkę papierosów. Zapalniczką skrzesał
płomyk, zaciągnął się.
Znowu łoskot. W lesie, daleko w dole. Mocniej zacisnął dłoń na trzonku
siekiery. Nie takie hałasy zdarzało im się tu słyszeć. Ale te...
Te były inne. Cofnął się z powrotem do drzwi. Nasłuchiwał.
Szelest. Kroki.
Cisza.
Mężczyzna nabrał powietrza, żeby rzucić bluzgiem w ciemność, a potem zgasić
papierosa, zakląć pod nosem i iść spać, mając poczucie kolejnej wygranej
potyczki.
Wtedy dolina pod nim rozbrzmiała przeciągłym, niezrozumiałym zawodzeniem.
Krótkie, męskie warknięcie. Trzaśnięcie drzwi auta. Noc przeszył wysoki jęk.
Brzyna się zakrztusił. Rzadkie włosy stanęły mu dęba. Wstrzymał oddech.
Znowu było cicho. Długo.
Potem chrupnięcie, jakby klamki samochodu. Zagrał silnik, zachrobotały opony
na gruntowej drodze. Wszystko umilkło.
Brzyna odchrząknął i się wyprostował. Wszystko jasne, niepotrzebnie się
obawiał. Już miał dzwonić na policję, a to tylko znowu nocne burdy. Ale nie
daruje im. Kiedyś im pokaże. Łby porozwala.
– Hołota pierdolona – burknął, dusząc w popielniczce dawno zgasły niedopałek.
W dolinie znów było całkiem cicho.
Zdzisław Brzyna wrócił do ciepłego łóżka. Zasnął snem sprawiedliwego, niczym
już tej nocy nie niepokojony.
To mgła obudziła ją przed świtem. Mgła, która wsącza się przez szpary w oknie,
wpełza pod szpitalną kołdrę z nadrukowanym w rogu numerem inwentarzowym,
przedostaje się do jej piersi, do jej serca, do jej głowy. Kobieta skuliła się przy
ścianie. Otworzyła szeroko oczy. Czekała. Mogła tylko czekać.
Do ściany przyklejone były taśmą obrazki. Kolorowe, narysowane kredkami.
Trzy niezdarne postacie: podłużne korpusy, patykowate kończyny i uśmiechy.
Dziecko jest najmniejsze, ale najbardziej okrągłe. Postacie stoją przed domem
i trzymają się za ręce. Kolejny rysunek przedstawia tę samą scenę, ale jest więcej
szczegółów i kolorów. Piękna mama, wysoki tata, pulchne dziecko, dom ma
komin i firanki w oknach. Dalej wisiały portrety uśmiechniętej pyzatej twarzy.
Na policzkach czerwone rumieńce, blond włosy zamaszyście namazane
woskową kredką, ogromne niebieskie oczy.
Postacie z obrazków patrzyły teraz na nią. Sama je narysowała. Odmawiała
leków, nieludzkich i fałszywych, bo trzeba ufać tylko prawdzie o nas samych, on
tak zawsze mówił, ona tak zawsze mówiła. Więc zamiast tego prosili, żeby
rysowała. A ona opowiadała im wszystko kolorami.
Odważyła się spojrzeć w okno. Mgła. We mgle zapełgało wyraźnie światełko,
płomyk, błędny ognik. Migotał pomarańczowo, coraz bliżej. Wślizgnął się
razem z mgłą do środka, nabierał konturów.
Stanęło w kącie, patrząc na nią wielkimi oczami w zapadniętej, szarej
twarzyczce. Chude, kruche, słabe. Dziecko.
Krzyczała. Krzyczała aż do świtu.
ROZDZIAŁ 1
Podkomisarz Janusz Głód zatrzymał samochód i wysiadł, stąpnąwszy ciężko
mokasynem. Zaklął. Schylił się i obejrzał zanurzony w błocie but i uwalaną
nogawkę.
– Dobrze, że pan jest! – powiedział funkcjonariusz w mundurze z gołymi
pagonami posterunkowego.
Gromada dzieciaków ubranych w powyciągane koszulki przyglądała im się
z drugiej strony mostu, czy raczej rdzewiejącej kładki z kątowników
i wybrakowanych desek, która tylko prawem prowizorki wisiała nad
zwężającym się w tym miejscu zakolem Dunajca.
– I niby jak tu wjedzie karetka? – Głód wytarł spocone czoło. – Gdzie są
wszyscy?
– Jest droga gruntowa po drugiej stronie, od Zarzecza. – Policjant wyciągnął
rękę w stronę drzew widocznych na drugim brzegu. – A reszta naszych jest tam,
gdzie ujawniono... – Wskazał palcem i wyjąkał: – Ciało.
Głód podciągnął spodnie za pasek i wszedł na kładkę. Uchwycił spojrzenie
dzieciaka stojącego na środku i postąpił do przodu, nie bacząc na ostrzegawcze
skrzypienie desek. Malcy pierzchli jak na komendę. Dalej napotkał grupę kobiet
w spranych bluzach z kapturem lub swetrach i długich spódnicach. Tylko kilka
najmłodszych wcisnęło krągłe biodra w dżinsy. Prawie wszystkie były
czarnowłose, niektóre ostentacyjnie ufarbowane na blond. Mężczyźni stali dalej.
W spodniach od dresów, dżinsach i koszulkach polo pod kurtkami, patrzący
jednakowo spode łba, kulący ramiona jak bokserzy wagi muszej. Wisiała nad
nimi niespotykana tu cisza.
Głód wybrał numer. Pozornie niedbała czynność pozwalała mu sprawiać
wrażenie, że czuje się swobodnie. Na dźwięk zaspanego głosu prokuratora
dyżurnego podkomisarz zacisnął zęby.
– Panie prokuratorze, pan nie w drodze? Mówiłem, co tutaj mamy, ekipa już
jedzie, chcemy zaczynać oględziny, a bez pana nie możemy. Sytuacja jest
delikatna. – Ostatnie słowa wyszeptał z taką miną, jakby miał nadzieję, że
rozmówca go zobaczy.
– Panie Januszu – zaczął konfidencjonalnie prokurator. – Pan jest
doświadczonym policjantem. A ja musiałbym się teraz tłuc taki kawał. Nie będę
was spowalniał, potem wam wszystko podpiszę, co?
– Panie...
– To jest tam u Cyganów, tak? – przerwał mu prokurator i syknął, jakby zabolała
go głowa. – To co by się tam mogło wydarzyć, z czym sami sobie nie dacie
rady?
Głód się rozłączył, rozjuszony. Niech się policja męczy, podczas gdy szanowny
pan prokurator będzie leczyć kaca.
Rozejrzał się. Dwa rzędy bud, altan z dykty, blachy falistej, kartonów po
bananach i eternitu były poprzetykane nieco lepszymi budowlami, zgarbionymi
i przykurczonymi, zastygłymi w połowiczności: spomiędzy pustaków wystawały
klopsy zaprawy, futryny otaczały żółte falbany pianki montażowej, zamiast
blachodachówki więźbę spowijała folia. Z przodu skorupa niedokończonego
domu ziała pustymi otworami okiennymi. Na klepisku pomiędzy
zabudowaniami gniły w kałużach błota kartony, walał się złom, puszki
i plastikowe butelki. W powietrzu zawirowała foliowa reklamówka. Zaszczekał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin