Antologia - Najlepsze opowiadania SF stulecia.txt

(1078 KB) Pobierz




Tytuł oryginału 
MASTERPIECES
THE BEST SCIENCE FICTION OF THE TWENTIETH CENTURY

Copyright © 2001 by Orson Scott Card 
and Tekno Books
„Wstęp” © 2001 by Orson Scott Card

Projekt okładki 
Marek Ciesielczyk

Redakcja 
Urszula Przasnek

Redakcja techniczna 
Małgorzata Kozub

Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Łamanie 
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7469-176-5
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl

Druk i oprawa
Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
WSTĘP

Wybór najlepszych opowiadań science fiction stulecia równa się wyborowi najlepszych opowiadań science fiction tysiąclecia. Albo nawet wszech czasów, bo historia science fiction tak naprawdę zaczyna się grubo po roku 1900, w chwili gdy Hugo Gernsback zaczął wydawać pierwsze pismo poświęcone „fikcji naukowej”, określonej jako „naukowe romanse wzorowane na dziełach H. G. Wellsa”.
H. G. Wells czy Juliusz Verne - i cała gromada autorów powieści przygodowych - pisali teksty, które z dzisiejszej perspektywy przynależą oczywiście do tradycji science fiction. Jednak oni sami nie uważali, że tworzą nowy rodzaj literacki. Pisząc opowieści o obcych gatunkach, nowych wynalazkach i zdumiewających reliktach z przeszłości, nie sądzili, że ustanawiają odrębną społeczność literacką.
Jednak publikacja „Amazing Stories” Gernsbacka zmieniła sytuację. Pojawiły się granice - na jakiś czas staną się one murami getta, co wszakże tylko przysłuży się gatunkowi - w których mieściły się wyłącznie historie pewnego rodzaju; w ten sposób dokonało się określenie, czym jest, a czym nie jest fantastyka naukowa. Poza tym w piśmie znajdował się dział listów od czytelników.
To właśnie oni stworzyli nową społeczność literacką. Entuzjaści nowego gatunku pisali do Gernsbacka i uważnie czytali listy innych. Potem pisali bezpośrednio do siebie, a po jakimś czasie zaczęli się spotykać i rozmawiać, pisać własne opowiadania i udostępniać je innym. Zaczęli spotykać się w klubach, a potem na konwentach gromadzących czytelników z odległych regionów - dziś konwenty World Science Fiction ściągają uczestników posługujących się najróżniejszymi językami (choć lingua franca - lub, jeśli wolicie, żargonem tego gatunku pozostaje angielski).
Kiedy czytelnicy stali się fanami, uczestnikami nieustającej publicznej wymiany zdań społeczności SF, a fani - pisarzami, zaczęli nadawać zupełnie nowe znaczenie terminom literackim, których uczono na amerykańskich uniwersytetach, gdzie powstawały i upadały kolejne teorie krytyczne, mające tylko jeden cel - udowodnienie, że modernizm to Wielka Sztuka. Oczywiście akademicy, propagujący Woolf, Lawrence’a, Joyce’a, Eliota, Pounda, Faulknera, Hemingwaya i ich literackich krewnych i znajomych, w ogóle nie dostrzegali tego, co się działo za murami getta science fiction. A kiedy wreszcie musieli to zauważyć - bo ich studenci nieustannie mówili o książkach w rodzaju „Diuny” czy „Obcego w obcym kraju” - odkryli, że te książki i pisemka w jarmarcznych okładkach całkowicie lekceważą ustalone przez nich Zasady Wielkiej Literatury. Oczywiście zamiast zrewidować nieadekwatne zasady, uznali po prostu - cóż łatwiejszego? - że literatura science fiction musi być zła.
Znacie to powiedzenie: dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Sprawdza się czasami. W wypadku machiny literatury klasycznej, którą nazywam czule „li-fi”, lepiej brzmi wariant: dla człowieka, który ma tylko młotek, śruba to wybrakowany gwóźdź.
Tak więc co parę lat na łamach „Atlantic Monthly”, „Harper’s Magazine” albo „The New Yorkera” pojawia się elaborat szczegółowo dowodzący, dlaczego SF jest Złą Twórczością. Czegóż się zresztą spodziewać po starej arystokracji, jeśli nie obrony wież z kości słoniowej przed atakiem zbuntowanego motłochu?
W połowie lat czterdziestych zeszłego wieku literatura science fiction stanowiła najbardziej twórczy, innowacyjny i płodny ze wszystkich kierunek literacki. Rozrastała się i zmieniała, nieustannie dokonywała nowych odkryć i lekką ręką przejmowała wszystko, co mogło się jej przydać z innych kierunków literackich i dyscyplin - nie tylko nauk ścisłych, nie tylko literatury. Rewolucja za rewolucją, pokolenie za pokoleniem w obrębie SF postępowało zróżnicowanie; wrzenie było tu większe niż gdziekolwiek.
Ja sam zjawiłem się na tym przyjęciu stosunkowo późno. W roku moich urodzin (1951), fundamenty już okrzepły. John W. Campbell dał science fiction mocniejsze naukowe podstawy (choć tradycja opowiastek typu „zabili go i uciekł” bynajmniej nie zanikła), a Robert Heinlein nauczył nas, w jaki sposób stopniowo przedstawiać bohaterów - (to kluczowa umiejętność, którą każdy czytelnik i pisarz SF musi opanować, by brać udział w rozmowie). Heinlein, Asimov i Clarke stanowili już wtedy trójcę wybitnych pisarzy w swojej dziedzinie, Bradbury zaś, Anderson i Blish wkrótce mieli do nich dołączyć. Dorastałem, gdy science fiction była już stałym składnikiem powietrza, którym oddychałem.
I tak jest nadal - bo literaturę science fiction na ogół czyta się z zamiłowania (choć paru pisarzy znalazło się na szkolnych listach lektur obowiązkowych), a stare teksty wznawia się nie dlatego, że jakiś autorytet mianował je oficjalnie Wielkimi, ale dlatego że ludzie je czytają i radzą znajomym, żeby kupili „Fundację” Asimova, „Diunę” Herberta czy „Lewą rękę ciemności” Le Guin. Nadal przekazujemy sobie te książki z ręki do ręki. Nadal to czytelnik napędza rozwój tej literatury, w rezultacie czego jej kanon jest nieustannie dostępny.
Ale nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science fiction. To nie jest cegła do przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja klejnotów.
Nie jest to jednak skarbiec bez dna. Mamy swoje ograniczenia: wydawca wyznaje niedorzeczny pogląd, że nie zapłacilibyście siedemdziesięciu dolarów za książkę liczącą trzy tysiące stron. Nie możemy zamieścić wszystkich opowiadań, które powinny się tu znaleźć; nie możemy uwzględnić każdego pisarza, którego twórczość powinna być tu reprezentowana. A istnieją pisarze - Ray Bradbury, Harlan Ellison, George Alec Effinger, R. A. Lafferty - którzy wyspecjalizowali się w opowiadaniach. Jedno tylko Bradbury’ego, jedno Ellisona w zbiorze najlepszych opowiadań w historii science fiction?!
A co zrobić z Johnem Varleyem, którego najdoskonalsze „krótkie” teksty są tak długie, że gdyby zamieścić tu takie „Naciśnij enter” czy „Uporczywość widzenia”, trzeba by wyrzucić pięć innych? W tej sytuacji musiałem zrezygnować z moich najbardziej ukochanych pisarzy i opowiadań - „Flight” Petera Dickinsona na przykład, „Vestibular Man” Felixa Gottschalka czy moderańskie opowiadania Davida Buncha... Lista autorów, których tu nie uwzględniono, jest przerażająco długa: Bruce Sterling, Connie Willis, Nancy Kress, Lucius Shepherd, Lois McMaster Bujold, Norman Spinrad, Clifford Simak, Vonda Mclntyre, Octavia Butler, Dave Wolverton, by wymienić tylko tę garstkę.
Ale właśnie za to dostaję taką kasę - potrafię dokonywać trudnych wyborów. Rwąc włosy z głowy, dręcząc się po nocach - decyduję.
Oto mój wybór.
Są to opowiadania, które pokochałem od pierwszego czytania, a czytając je po raz kolejny i kolejny, coraz bardziej utwierdzałem się w miłości i podziwie. To opowiadania, które według mnie przemówią do rzeszy czytelników, nie do grupki wybrańców. Ich twórcy nie tylko odcisnęli swój ślad, wywarli wpływ na innych pisarzy, ale i zmienili życie swoich czytelników. Zrezygnowałem z tekstów, które miały podobne oddziaływanie jak opowiadania już zamieszczone w zbiorze - oczywiście dokonałem tego wyboru całkowicie subiektywnie.
Przede wszystkim są to opowiadania, których nie potrafię zapomnieć.
Podzieliłem je na trzy grupy, jako kryterium przyjmując okres powstania. Złoty Wiek - od samego początku do lat sześćdziesiątych XX wieku - obejmuje pisarzy i opowiadania, które stworzyły science fiction w znanej nam postaci. Zdaję sobie sprawę, że „Sny robota” to jedno z późniejszych opowiadań Asimova, mimo to przez całą swoją drogę twórczą pozostał on przedstawicielem okresu Złotego Wieku, być może najlepszym. Jednocześnie można zaryzykować przypisanie Sturgeona i Blisha do okresu po Złotym Wieku, Hamiltona zaś i Biggle’a uznać za relikty czasów wcześniejszych.
Proszę o łagodny wymiar kary. Bez względu na to, jak nazwiemy ten okres, są to pisarze, którzy przygotowali grunt i zasiali ziarno.
Czasy Nowej Fali - od połowy lat sześćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych - ukształtowali pisarze, którzy wprowadzili do literatury oszałamiający styl i ferwor, czasami nawet furię, co, jak się okazało, otworzyło drogę do wielu nowych sposobów opowiadania. Jednocześnie pojawili się pisarze tacy, jak Larry Niven, Ursula K. Le Guin, Frederik Pohl i Brian Aldiss, którzy nadal rozwijali starszą odmianę SF: prosta opowieść, jedna idea stanowiąca oś akcji, moralny dylemat, konflikt charakterów - doskonaląc ją.
Jeśli pisarze Nowej Fali są dziećmi Złotego Wieku - takimi, które zbuntowały się przeciwko rodzicom lub przejęły rodzinny interes - to lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte należą do wnuków Złotego Wieku: pisarzy, którzy wychowali się na „Strefie mroku”, „Po tamtej stronie” i „Star Treku”, a także „Nazywam się Joe”, „Wszyscy wy zmartwychwstali” i „Kajaj się, Arlekinie, powiedział Tiktak”. Pokolenie Mediów odkryło, że potrafi stworzyć dowolną opowieść, a choć niektóre nurty wykształciły odmienną tożsamość - cyberpunk, humaniści - na ogół my, którzy zaczęliśmy tworzyć w tych czasach, przekonaliśmy się, że możemy robić, co się nam podoba i jeśli tylko nasze teksty mniej więcej mieszczą się w granicach gatunku - coraz obszerniejszych - zawsze znajdą się czytelnicy gotowi nas wysłuchać i przeżyć historie, które mamy im do zaoferowania.
Przechodząc z jednego okresu w następny, widzę, jak przez te lata zmieniła ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin