Scott Smith - Prosty Plan.pdf

(1530 KB) Pobierz
S
COTT
S
MITH
P
ROSTY
P
LAN
J
AN
K
RAŚKO
(
PRZEŁOŻYŁ Z ANGIELSKIEGO
)
Moim rodzicom, oraz - ze szczególnym podziękowaniem - Alice Quinn, Gailowi
Hochmanowi, Victorii Wilson i Elizabeth Hill.
Nikt nie wybiera zła dlatego, że jest złem; człowiek myli je ze szczęściem, z dobrem,
którego szuka.
Mary Wollstonecraft
Rozdział 1
Rodzice zginęli w wypadku samochodowym rok po moim ślubie. Pewnej sobotniej
nocy chcieli wjechać na autostradę I-75 i zderzyli się czołowo z wielką ciężarówką przewożącą
bydło. Ojciec poniósł śmierć na miejscu, gdyż dach zmiażdżonego samochodu ściął mu głowę.
Matka cudem ocalała. Zabrano ją do szpitala miejskiego w Delphii, gdzie ze złamanym
kręgosłupem i z poharatanymi, zalanymi krwią wnętrznościami - serce uparcie pulsowało - żyła
jeszcze półtora dnia.
Kierowca ciężarówki wyszedł z wypadku z paroma niegroźnymi sińcami. Ciężarówka
zapaliła się i doszczętnie spłonęła wraz z bydłem, więc gdy matka umarła, wniósł do sądu
sprawę o odszkodowanie, którym miała być farma rodziców. Sprawę co prawda wygrał, lecz
materialnego zadośćuczynienia za poniesione straty nie otrzymał: farma, wraz ze wszystkimi
budynkami i ziemią, była obciążona hipoteką, a w chwili śmierci ojciec stał na krawędzi
bankructwa.
Sara, moja żona, miała swoją ulubioną teorię. Twierdziła mianowicie, że ojciec popełnił
samobójstwo, nie mogąc znieść żenującej i upokarzającej myśli o stale rosnących długach.
Spierałem się z nią, jednak bez wielkiego przekonania. Gdy patrzę na to z perspektywy lat,
wydaje mi się, że poczynił ku temu pewne przygotowania. Tydzień przed wypadkiem
przyjechał do mnie półciężarówką wyładowaną meblami. Nie mieliśmy ich gdzie postawić,
zresztą na nic by się nam nie przydały, tylko zagraciłyby dom. Ale bardzo nalegał, mówił, że
jeśli ich nie weźmiemy, pojedzie prosto na wysypisko śmieci i wszystkie wyrzuci. W końcu się
zgodziłem i mebel po meblu znieśliśmy je do piwnicy. Prosto od nas udał się do mojego brata,
Jakuba, i podarował mu półciężarówkę.
No i zostawił testament. W pierwszej klauzuli nakazywał Jakubowi i mnie, żebyśmy
złożyli uroczystą przysięgę, że raz w roku, w dniu urodzin ojca, będziemy odwiedzać jego grób.
Następne klauzule tworzyły skomplikowany, dziwaczny i trochę niesamowity
dokument, zawierający kilkadziesiąt stron; ojciec wędrował po pokojach naszego starego domu
i rozdzielał wszystkie znajdujące się w nich przedmioty bez względu na ich wielkość, prze-
znaczenie czy wartość: komplet do golenia, szczotka i podniszczona Biblia - dla Jakuba;
zepsuty mikser, buty robocze i przycisk do papieru z czarnego kamienia w kształcie wrony - dla
mnie. Bezsensowny wysiłek, próżny trud. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość,
musieliśmy natychmiast spieniężyć, żeby choć częściowo pokryć jego długi, a rzeczy
bezwartościowe? Cóż po nich? Farmę, dom naszego dzieciństwa, też musieliśmy sprzedać.
Kupił ją sąsiad. Przyłączył ziemię do swego gospodarstwa, które wchłonęło ją niczym gigan-
tyczna ameba, zburzył dom, zasypał piwnicę i zasiał na tym miejscu soję.
Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie byłem z bratem w dobrej komitywie, a w miarę
upływu lat stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy. W chwili wypadku nie łączyło nas
praktycznie nic poza faktem, że mieliśmy tych samych rodziców. Ich nagła śmierć nie wpłynęła
na polepszenie wzajemnych stosunków.
Jakub, trzy lata ode mnie starszy, nie skończył szkoły średniej i mieszkał samotnie w
małym mieszkaniu nad sklepem żelaznym w Ashenville - w osadzie na skrzyżowaniu
podrzędnych dróg oznaczonym żółtym, dzień i noc migającym światłem, w miasteczku-wsi,
jakich pełno w północnym Ohio. Latem pracował na budowie, zimą był bezrobotny i żył z
zasiłku.
Natomiast ja skończyłem college - pierwszy z naszej rodziny - a potem dostałem się na
uniwersytet w Toledo, gdzie zdobyłem dyplom magistra ekonomii i zarządzania. Ożeniłem się
z Sara, koleżanką ze studiów, i przeprowadziliśmy się do Delphii, niecałe pięćdziesiąt
kilometrów od Toledo. Tam na przedmieściu kupiliśmy dom, skromny i typowy:
ciemnozielona oblicówka z aluminium, czarne okiennice, garaż na dwa samochody, telewizja
kablowa, kuchenka mikrofalowa. Wieczorami czytałem “Ostrze Toledo”, popołudniówkę,
która z cichym plaśnięciem lądowała co wieczór przed naszymi drzwiami. Rano jechałem do
Ashenville, gdzie pracowałem jako główny księgowy i zastępca kierownika magazynu
paszowego Raikleya.
Jakub i ja... Nie, nie czuliśmy do siebie żadnych animozji, urazy ani niechęci. Po prostu
byliśmy sobą skrępowani, nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiać, i rzadko próbowaliśmy to
ukryć. Wychodząc z pracy, niejednokrotnie widziałem, jak ucieka przede mną do bramy i za
każdym razem miast bólu odczuwałem wielką ulgę.
Jedyną więzią, jaka łączyła nas po śmierci rodziców, była przysięga złożona ojcu. Co
roku w dniu jego urodzin jechaliśmy na cmentarz i staliśmy nad grobem w nabrzmiałej,
niezręcznej ciszy, czekając, aż któryś z nas da znak, że czas minął, że wypełniliśmy zobowią-
zanie, że pora się pożegnać i wrócić do swojego życia. Te popołudnia, czasami wieczory, były
dość przygnębiające i prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z nich już po pierwszym razie,
gdyby nie to, że obaj baliśmy się nieokreślonej kary, a może zemsty zza grobu za złamanie
uroczystego przyrzeczenia.
Ojciec urodził się trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia roku, więc nasze
cmentarne wyprawy -jak każde wydarzenie w okresie świątecznym - miały w sobie coś z
rytuału: traktowaliśmy je jak ostatnią przeszkodę dzielącą nas od nowego roku. I w miarę
upływu lat stały się praktycznie jedynym momentem, kiedy dochodziło między nami do
dłuższej rozmowy. Nadrabiając zaległości, opowiadaliśmy o naszym życiu, wspominaliśmy
rodziców albo dzieciństwo, składaliśmy sobie mgliste obietnice, że będziemy widywać się
częściej. A potem wychodziliśmy z cmentarza z poczuciem w miarę bezboleśnie spełnionego,
choć nieprzyjemnego, obowiązku. Trwało to siedem lat.
Ósmego roku, 31 grudnia 1987, Jakub przyjechał po mnie swoją półciężarówką.
Spóźnił się i zamiast o trzeciej zajechał przed dom o wpół do czwartej, w dodatku towarzyszył
mu jego przyjaciel Lou i pies. Byli na rybach - zimą łowili prawie codziennie - i przed wizytą na
cmentarzu mieliśmy podrzucić Lou do Ashenville.
Nigdy nie przepadałem za Lou, a on chyba nie przepadał za mną. Nazywał mnie
“panem księgowym”, a wypowiadał te słowa z ironiczną pogardą, dając mi do zrozumienia, że
powinienem wstydzić się swojej pracy, jej konwencjonalności i nijakości oraz stabilizacji
finansowej, jaką zapewniała. Dziwnie mnie onieśmielał, chociaż nie wiedziałem, dlaczego.
Nie, na pewno nie chodziło o jego fizyczną obecność. Lou był niskim, lekko łysiejącym czter-
dziestopięcioletnim blondynem z zaczątkami brzucha. Włosy miał bardzo cienkie i rzadkie -
prześwitywała spod nich skóra głowy, różowawa i jakby spękana - a zęby krzywe, co
sprawiało, że wyglądał nieco komicznie, jak marna, dwuwymiarowa karykatura twardziela z
przygodowych książek dla młodzieży, jak stary bokser, uliczny bandzior albo zbiegły więzień.
Gdy ruszyłem w ich stronę, Lou wysiadł, żeby się ze mną przywitać, ale głównie
chodziło mu o to, żebym musiał siedzieć pośrodku, między nim a Jakubem.
- Sie masz, Hank - rzekł, szczerząc zęby w uśmiechu.
Siedzący za kierownicą Jakub też się do mnie uśmiechnął. Mery Beth, jego pies,
przerośnięty kundel z dominującymi cechami owczarka niemieckiego przemieszanego z
labradorem, leżał z tyłu, na skrzyni. Pies był samcem, ale Jakub nazwał go imieniem
dziewczyny, z którą chodził w szkole średniej - pierwszej i jedynej dziewczyny w jego życiu - i
zawsze mówił o nim “ona”, jakby chciał ukryć jego prawdziwą płeć.
Wsiadłem, za mną Lou, po czym Jakub włączył bieg wsteczny i wyjechaliśmy na ulicę.
Mieszkałem na przedmieściu, w Fort Ottowa, w maleńkiej dzielnicy, a właściwie w
poddzielnicy Delphii; jej nazwa miała upamiętniać bohaterstwo i poświęcenie mieszkańców
granicznej placówki wojskowej; zamarzli tu na śmierć tuż przed wybuchem wojny o niepodleg-
łość Stanów Zjednoczonych. Domy zbudowano na ziemi uprawnej, na bezlitośnie płaskim,
równym terenie, który próbowano sztucznie urozmaicić: drogi tworzyły zakola wokół
Zgłoś jeśli naruszono regulamin