Zelazny Roger - Ta śmiertelna góra.doc

(249 KB) Pobierz
ta śmiertelna góra

 

Roger Zelazny

 

Ta śmiertelna góra

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła:

Bożena Jóźwiak

 

 

 


I

 

Spojrzałem na nią i zrobiło mi się słabo. Dokąd ona sięga? Do gwiazd?

Nic nie powiedziałem. Patrzyłem i patrzyłem, przeklinając sam fakt jej istnienia i to, że ktoś ją znalazł, kiedy jeszcze tu byłem.

- No i…? - spytał Lanning, tak przechylając latacz, żebym mógł spojrzeć w górę.

Potrząsnąłem głową i osłoniłem dłonią swoje i tak już przesłonięte oczy.

- Zrób coś, żeby sobie poszła - odezwałem się w końcu.

- Nie mogę. Jest większa ode mnie.

- Jest większa od każdego - zauważyłem.

- Mogę za to coś zrobić, żebyśmy to my się oddalili.

- Zaczekaj. Chcę zrobić trochę zdjęć.

Zawrócił i zacząłem pstrykać

- Możesz zawisnąć w miejscu albo podejść bliżej?

- Nie, wiatr jest zbyt silny.

- Daje się zauważyć.

Tak więc krążyliśmy wokół niej, a ja fotografowałem obiektywem teleskopowym i przystawką skanującą.

- Wiele bym dał, żeby zobaczyć wierzchołek.

- Jesteśmy na trzydziestu tysiącach stóp, a ta dziecinka ma pułap pięćdziesiąt. Nasza dama sięga niestety wyżej niż atmosfera.

- Zabawne - odezwałem się - stąd nie wydaje mi się zdolna do oddychania eterem i spędzania całego czasu na wpatrywaniu się w gwiazdy.

Zaśmiał się i zapalił papierosa, a ja nalałem nam kawy.

- I co, jakie wrażenie zrobiła na tobie Szara Siostra?

Także zapaliłem i zaciągnąłem się głęboko, przeczekałem nagły poryw wiatru, który targał przez chwilę lataczem i go puścił, po czym odpowiedziałem:

- Zupełnie jak Matka Boska Rzeźników - jakbym dostał pięścią między oczy.

Przez chwilę piliśmy kawę, aż wreszcie on znów spytał.

- Jest zbyt duża, co, Białasie?

Zgrzytnąłem zębami, gdyż tylko moi przyjaciele nazywają mnie Białasem - nazywam się Jack Summers i od zawsze mam takie włosy - a teraz nie byłem wcale pewien, czy Henry Lanning zasługuje na to miano. Co z tego, że znamy się od dwudziestu lat, skoro zboczył z drogi i odnalazł tę rzecz w świecie o rozrzedzonej atmosferze, z mnóstwem skał, zbyt jasnym niebem i nazwą pochodzącą od George’a Diesla, który postawił stopy na jej powierzchni, a potem odleciał - bystry facet!

- Góra czterdziestomilowej wysokości - odparłem w końcu - to nie góra. To jest osobny świat, który jakieś skretyniałe bóstwo zapomniało wyrzucić na orbitę.

- Rozumiem, że nie jesteś zainteresowany.

Obejrzałem się na popielato–lawendowe zbocza i raz jeszcze przebiegłem po nich wzrokiem w górę, gdzie kolory blakły, sylwetka stawała się czarna i poszarpana, a i tak nie było widać wierzchołka. Wpatrywałem się tak długo, że oczy zaczęły mnie kłuć i piec pod ochronnymi okularami. Widziałem chmurki odbijające się od niezwyciężonych konturów, jak kry unoszące się w powietrzu, słyszałem wycie wycofujących się wichrów, które próbowały pospiesznie ocenić jej majestat, i, oczywiście, im się nie udawało.

- Och, jestem zainteresowany - odparłem - w sposób czysto akademicki. Wracajmy do miasta, gdzie będę mógł coś zjeść i wypić, i być może złamać nogę, jeśli będę miał szczęście.

Skierował latacz na południe, a ja nie rozglądałem się, lecz mimo to czułem jej obecność za plecami. Szara Siostra, najwyższa góra w znanym wszechświecie. Oczywiście, do tej pory nie zdobyta.

* * *

Czułem ją za plecami również w następnych dniach - rzucała cień na wszystko, na co spojrzałem. Przez kolejne dwie doby studiowałem zrobione przez siebie zdjęcia oraz mapy, które udało mi się zdobyć. Rozmawiałem też z ludźmi snującymi opowieści o Szarej Siostrze, a były to dziwne historie.

Przez ten czas nie natknąłem się na nic specjalnie zachęcającego. Dowiedziałem się, że kilka wieków temu, jeszcze przed wynalezieniem statków szybszych od światła, były już próby skolonizowania planety Diesel. Niestety, tych pierwszych kolonistów zaatakowała i załatwiła co do jednego całkiem nowa choroba. Nowa kolonia liczyła sobie obecnie cztery lata, miała lepszych lekarzy, pokonała zarazę i zamierzała tu zostać na stałe, a nawet wydawała się dumna ze swego kiepskiego gustu, jeśli chodzi o wybór świata. Jak się dowiedziałem, niewielu zawracało sobie głowę Szarą Siostrą. Było kilka nieudanych prób jej zdobycia, a w ich efekcie pojawiło się parę świeżych legend.

W ciągu dnia niebo nigdy nie chciało się zamknąć. Wrzeszczało prosto w moje oczy, tak ze zacząłem nosić wspinaczkowe gogle, ilekroć wychodziłem na zewnątrz. Większość czasu spędzałem jednak siedząc w hotelowym barze, gdzie jadłem, piłem, studiowałem fotografie i wypytywałem każdego, kto przechodząc, zerknął na nie, lezące na stoliku.

Nadal ignorowałem wszelkie pytania Henry’ego. Wiedziałem, czego chce, więc mógł poczekać. Niestety, właśnie to robił, i to dobrze, co doprowadzało mnie do furii. Czuł, że już niemal dałem się złowić Siostrze na haczyk, i pragnął Być Tam, Kiedy To Się Stanie. Zbił fortunę na opowieści o Kasli, a teraz mogłem już dostrzec pierwsze zdania tej nowej historii w zadowolonych z siebie zmarszczkach wokół jego oczu. Ilekroć próbował odgrywać przede mną pokerzystę, opierając głowę na pięści i powoli obracając zdjęcie, widziałem całe akapity. Gdybym poszedł za jego spojrzeniem, mógłbym zapewne dostrzec nawet obwolutę.

Pod koniec tygodnia na Diesel wylądował statek, przywożąc pewnych paskudnych ludzi, którzy przerwali mój tok myślowy. Kiedy weszli do baru, rozpoznałem ich i zdjąłem czarne okulary, żeby przeszyć Henry’ego bazyliszkowym spojrzeniem i zamienić go w kamień Okazało się jednak, że był zbyt nasiąknięty alkoholem i nic z tego nie wyszło.

- Dałeś znać prasie - powiedziałem oskarżycielsko.

- Spokojnie - odparł, coraz bardziej kurcząc się i sztywniejąc, w miarę jak moje spojrzenie szukało po omacku drogi przez mroki jego centralnego układu nerwowego i w końcu dotarło do tego malutkiego guza udającego płat czołowy jego mózgu - Jesteś sławny!

Założyłem z powrotem okulary i zgarbiłem się nad drinkiem, starając się wyglądać na zalanego, gdy jeden z tych trzech podszedł i zagaił.

- Przepraszam, czy pan jest Jackiem Summersem?

* * *

Ciszę, która zapadła po tym pytaniu, przerwał w końcu Henry, wyjaśniając pospiesznie

- Tak, to jest Szalony Jack, człowiek, który w wieku dwudziestu trzech lat wspiął się na Mount Everest, a później na każdą wartą uwagi kupę kamieni. Mając trzydzieści jeden lat, zdobył najwyższy szczyt w znanej części wszechświata - wysoką na 89 941 stóp Mount Kaslę na Litanie. Moja książka…

- Tak - przerwał mu reporter - Nazywam się Cary i pracuję dla GP. Moi przyjaciele są przedstawicielami dwóch innych syndykatów. Doszły nas słuchy, że zamierza pan zdobyć Szarą Siostrę.

- Błędnie was poinformowano - stwierdziłem.

- Doprawdy?

Dwaj pozostali podeszli i stanęli obok niego.

- Sądziliśmy, że - zaczął jeden.

- …zbiera pan już zespół wspinaczkowy - dokończył drugi.

- W takim razie nie zamierza pan wspinać się na Szarą Siostrę? - spytał Cary, podczas gdy jeden z jego kolegów przeglądał moje zdjęcia, a drugi przygotowywał się do zrobienia swoich.

- Przestań! - zawołałem, wyciągając rękę do fotografa. - Silne światło szkodzi moim oczom.

- Przepraszam. Użyję podczerwieni - uspokoił mnie i zaczął majstrować przy swoim aparacie.

Cary powtórzył pytanie.

- Stwierdziłem tylko, że błędnie pana poinformowano - wyjaśniłem. - Nie powiedziałem, że zamierzam, ani nie powiedziałem, że nie zamierzam. Jeszcze się nie zdecydowałem.

- Gdyby pan się jednak zdecydował spróbować, czy może pan powiedzieć, kiedy to mniej więcej będzie?

- Przykro mi, nie potrafię na to odpowiedzieć.

Henry zabrał całą trójkę do baru i zaczął coś wyjaśniać, mocno gestykulując. Dobiegły mnie słowa „…powrót w cztery lata po wycofaniu się”, a kiedy/jeśli zajrzeli kolejny raz do mojego boksu, mnie już tam nie było.

Wyszedłem na pokrytą pyłem ulicę i posuwałem się spacerkiem, rozmyślając. Nawet wtedy stąpałem po jej cieniu, Lindo. A Szara Siostra przyzywała mnie i zabraniała wstępu swoim jedynym nieruchomym gestem. Kiedy przyglądałem się jej - tak odległej, a mimo wszystko tak ogromnej - była jak fragment północy o ósmej wieczorem. Przestrzeń czasu dzieląca te godziny skurczyła się niczym odległość u jej podnóża i zdawałem sobie sprawę, że pójdzie za mną wszędzie, dokąd się udam, nawet w sen. Szczególnie w sen.

Teraz więc już wiedziałem. Dni, które potem nastąpiły, były niezwykle bawiącą mnie grą. Wspaniałe jest udawane niezdecydowanie, kiedy ludzie nie mogą się doczekać, żebyś coś zrobił. Spoglądałem na nią wtedy, moją ostatnią i największą, moją Koshtrę Pivrarchę, i czułem, że urodziłem się po to, by stanąć na jej szczycie. Potem mogę się już wycofać, prawdopodobnie ponownie ożenić, rozwijać umysł, nie martwić się spadaniem formy oraz robić wszystkie zwyczajne rzeczy, których dotąd nie robiłem, a co kosztowało mnie utratę żony i domu wtedy, gdy cztery i pół roku temu, w dniach mojej chwały, poszedłem na Kaslę o wysokości 89 941 stóp. Przyglądałem się mojej Szarej Siostrze przez świat ósmej godziny, a ona stała ciemna, szlachetna, nieruchoma i oczekująca, jak stała od zawsze.


II

 

Następnego ranka rozesłałem wieści. Poleciały przez lata świetlne niczym kosmiczne gołębie pocztowe. Przemierzyły trasy do osób, których nie widziałem od lat, i tych, które odprowadzały mnie na Luna Stadion. Każda na swój własny sposób mówiła: „Jeśli chcesz wziąć udział w największej ze wszystkich wspinaczce, przybywaj na Diesel. Szara Siostra może zjeść Kaslę na śniadanie. Czekam na odpowiedź. Listy pod adresem »The Lodge«, Georgetown Białas”.

Do tyłu, odwróć się.

Nie powiedziałem Henry’emu. Zupełnie nic. To, co zrobiłem i dokąd się wybierałem na jakiś czas, było przez ten czas wyłącznie moją sprawą.

Wyszedłem dobrze przed wschodem słońca, zostawiając mu na biurku wiadomość.

 

Opuściłem miasto w interesach. Wracam za tydzień.

Trzymaj się.

Szalony Jack

 

Musiałem ocenić niższe partie zboczy, pociągnąć za rąbek spódnicy naszej damy, jeśli tak można powiedzieć, zanim przedstawię ją przyjaciołom. Mówią, że tylko szaleniec wspina się samotnie, ale nie bez powodu otrzymałem swoje przezwisko.

Sądząc po fotografiach, północna ściana wyglądała zachęcająco.

Posadziłem wynajęty latacz jak najbliżej, zamknąłem go i zarzuciwszy plecak na ramiona, ruszyłem w drogę.

Góry wznosiły się po prawej i po lewej, góry miałem także za plecami, wszystkie czarne jak grzech w przedświcie przesadnie jasnego dnia. Przede mną natomiast widniała nie góra, lecz niemal łagodne zbocze, które wznosiło się i wznosiło, i wznosiło. Kiedy tak szedłem, miałem nad sobą jasne gwiazdy, a lodowaty wiatr przewiewał mnie na wylot. Przede mną nie było jednak gwiazd, tylko czerń. Po raz tysiączny zastanawiałem się, ile waży góra. Zawsze o tym myślę, gdy do jakiejś podchodzę. Żadnych chmur w polu widzenia. Żadnych dźwięków, poza odgłosem moich butów na darni i drobnym żwirze. Gogle obijały mi się o szyję, ręce w rękawiczkach miałem mokre. Na Diesel ważyłem wraz z plecakiem tyle samo, ile ważyłbym na Ziemi sam, i byłem za to wdzięczny. Mój oddech palił podczas wdechu, a parował przy wydechu. Kiedy, odliczywszy tysiąc kroków, obejrzałem się, nie dostrzegłem już latacza. Naliczyłem kolejny tysiąc i spojrzałem w górę, obserwując, jak gasną niektóre gwiazdy. Mniej więcej w godzinę później musiałem nałożyć gogle. O tej porze widziałem już drogę przed sobą, a wiatr wydawał się silniejszy.

Była tak wielka, że oko nie było w stanie objąć jej od razu. Obracałem głowę z jednej strony na drugą, odchylając się coraz bardziej, ale wierzchołek był zbyt wysoko. Przez moment ogarnęło mnie zwariowane, akrofobiczne poczucie, że patrzę w dół, a nie w górę i poczułem w stopach i dłoniach takie mrowienie, jakie musi czuć małpa, kiedy puściwszy jedną gałąź, żeby złapać drugą, stwierdza, że tej nie ma.

Szedłem jeszcze przez dwie godziny, po czym zatrzymałem się na lekki posiłek. To była wędrówka po górach, nie wspinaczka. Jedząc, zastanawiałem się, co mogło przyczynić się do powstania takiej formacji jak Szara Siostra. Istniało wprawdzie kilka dziesięcio– i dwunastomilowych szczytów w obrębie sześćdziesięciu mil od tego miejsca oraz piętnastomilowa góra zwana Burke’s Peak na sąsiednim kontynencie, lecz nie było nic podobnego do Szarej Siostry. Mniejsza siła grawitacji? Jej budowa? Nie miałem pojęcia. Ciekaw byłem, co Doc, Kelly i Mallardi powiedzą, kiedy ją zobaczą.

W końcu ja ich nie opisuję. Ja je tylko zdobywam.

Znowu spojrzałem w górę i teraz kilka chmur ocierało się o jej grzbiet. Z moich zdjęć wynikało, że przez jakieś dziesięć, dwanaście mil czekało mnie łatwe wejście jak na wielkie wzgórze. Będzie tam z pewnością sporo tras do wyboru. W gruncie rzeczy powinna to być łatwizna. Podniesiony na duchu, zapakowałem z powrotem swoje przybory i ruszyłem dalej. Zapowiadał się dobry dzień.

I faktycznie był dobry. Późnym popołudniem zostawiłem za sobą łagodny stok i wszedłem na coś w rodzaju szlaku. Dzień na Diesel trwa około dziewięciu godzin i większość tego czasu spędziłem w drodze. Szlak był tak wygodny, że wspinałem się jeszcze kilka godzin po zachodzie słońca i dotarłem na sporą wysokość. Musiałem zacząć używać respiratora i włączyć system grzewczy w kombinezonie.

Gwiazdy wyglądały jak wielkie, skrzące się kwiaty, droga była łatwa, a noc była moją przyjaciółką Kiedy doszedłem do szerszego, płaskiego miejsca, rozłożyłem obóz pod nawisem skalnym.

Tam właśnie spałem i śniłem o śnieżnych kobietach z piersiami niczym Alpy zaróżowione porannym słońcem Śpiewały mi jak wiatr i śmiały się, a ich oczy miały przejrzystość lodowych pryzmatów. Uciekły przez pole chmur.

Następnego dnia dotarłem na znacznie większą wysokość. Mój „szlak” zaczął się zwężać i miejscami ginąć, ale bez kłopotu udawało mi się podciągać, zanim zaczął się następny kawałek. Do tej pory cały czas trafiałem na dobrą skałę. Ponadto była ona nachylona, tak że nie miałem problemów z zachowaniem równowagi. Spore odcinki trasy po prostu przeszedłem. Raz udało mi się wbiec długim zygzakiem, a potem wspiąć szerokim kominem niemal tak szybko, jak święty Mikołaj nim zjeżdża. Odczuwało się jednak silne podmuchy wiatru, co mogło zacząć stwarzać kłopoty, jeśli droga stałaby się trudniejsza. Cały czas używałem respiratora i czułem się świetnie.

Miałem teraz widok na ogromną przestrzeń. Wszędzie poniżej widać było góry wyglądające stąd jak pustynne wydmy, a słońce tworzyło aureole żaru wokół ich wierzchołków. Na wschodzie widziałem jezioro Emerick, ciemne i błyszczące jak czubek buta. Okrążyłem wystającą turnię i wyszedłem prosto na gigantyczne schody wiodące przynajmniej tysiąc stóp w górę. Pokonałem je i na szczycie natknąłem się na pierwszą jak dotąd poważną przeszkodę - dość gładką, niemal pionową ścianę wznoszącą się na blisko osiemdziesiąt pięć stóp.

Nie sposób było ją okrążyć, więc zacząłem się piąć. Zajęło mi to prawie godzinę, ale na górze zobaczyłem perć prowadzącą do łatwiejszego szlaku. W tym czasie jednak zaatakowały mnie chmury i chociaż droga była stosunkowo łatwa, mgła zmniejszała moje tempo. Ponieważ chciałem wspiąć się ponad nią i skorzystać jeszcze z dziennego światła, postanowiłem zrezygnować z jedzenia.

Chmury jednak nadal nadciągały. Przebyłem dalsze tysiąc stóp, a one wciąż mi towarzyszyły. Gdzieś pod sobą usłyszałem grzmot. Nie przestawałem jednak przeć w górę, gdyż mgła przynosiła moim oczom pewną ulgę.

Potem zdecydowałem się na wspinaczkę kominem, którego koniec ledwie mogłem dostrzec, ponieważ wyglądał na nieco krótszy od poszarpanego skalnego półksiężyca po lewej. To był błąd.

Poziom wilgotności był znacznie wyższy, niż sądziłem, więc ściany były śliskie. Jestem jednak uparty i walczyłem z obsuwającymi się butami i wilgocią, aż przebyłem, jak mi się wydawało, jedną trzecią drogi w górę. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia.

Wówczas również pojąłem, w co się wpakowałem. To, co uważałem za koniec komina, wcale nim nie było. Wszedłem jeszcze piętnaście stóp i natychmiast tego pożałowałem. Mgła wokół mnie zaczęła się gotować i już po chwili czułem się przemoczony. Bałem się schodzić i bałem się dalej wspinać, a nie mogłem przecież zostać tam, gdzie byłem.

Ilekroć usłyszycie kogoś opowiadającego, że posuwał się cal po calu, nie oskarżajcie go o przesadę. Okażcie mu swoje zaufanie i sympatię.

Windowałem się cal po calu, oślepiony, pokonując nieokreśloną część śliskiego komina. Gdyby moje włosy nie były białe już w momencie, kiedy do niego wchodziłem.

W końcu wydostałem się ponad mgłę i zobaczyłem skrawek tego jasnego, paskudnego nieba, któremu na razie zdecydowałem się wybaczyć. Obrałem je za cel dalszej wspinaczki.

Kiedy się wreszcie wynurzyłem, jakieś dziesięć stóp nad sobą zobaczyłem niewielką półkę. Dotarłem do niej i z ulgą się wyciągnąłem. Mięśnie nieco mi drżały, więc pozwoliłem im się odprężyć. Wypiłem trochę wody, zjadłem parę kawałków czekolady i znów się napiłem.

Podniosłem się po jakichś dziesięciu minutach. Nie było już widać ziemi, tylko biały, skłębiony jak bawełna wierzch łagodnej starej burzy. Spojrzałem w górę.

To było zdumiewające. Nadal nie mogłem dostrzec wierzchołka. Lecz poza kilkoma miejscami, takimi jak to ostatnie, w które się wpakowałem wyłącznie z własnej winy, kierowany głupią i przesadną pewnością siebie, droga wyglądała na niemal tak łatwą jak schody.

Niemniej jednak podejście robiło wrażenie nieco bardziej męczącego niż dotychczas. Szczerze mówiąc, przybyłem tu właśnie po to, żeby to sprawdzić.

Zrobiłem młynek czekanem i ruszyłem dalej.

* * *

Przez cały następny dzień wytrwale się wspinałem, nie podejmując zbędnego ryzyka, odpoczywając co jakiś czas, kreśląc mapy i robiąc szerokokątne fotografie. Po południu podejście złagodniało w dwóch miejscach, dzięki czemu szybko przebyłem siedem tysięcy stóp. Byłem już wyżej niż Everest, a nadal szedłem w górę. Teraz jednak pojawiły się miejsca, w których musiałem się czołgać albo używać lin, oraz takie, gdzie przypinałem się za pomocą klamry i używałem pneumatycznego pistoletu, żeby wstrzelić hak do oparcia stopy. (Jeśli się przypadkiem zastanawiacie: Mogłyby mi popękać bębenki, żebra, ręka, a w skrajnym wypadku kark, gdybym użył pistoletu w tamtym kominie)

Zbliżał się już zachód słońca, kiedy wyszedłem na łatwe, wijące się podejście prowadzące coraz wyżej i wyżej, i wyżej. Stanąłem, by się naradzić z moim roztropniejszym ja Zostawiłem wiadomość, że nie będzie mnie przez tydzień. Teraz był koniec trzeciego dnia. Pragnąłem wejść najwyżej, jak się da, i zacząć schodzić piątego dnia. Jeśli pójdę tą skalistą trasą nad sobą tak daleko, jak zechce mnie zaprowadzić, to prawdopodobnie pokonam pułap czterdziestu tysięcy stóp. A wtedy zyskam sporą szansę na dotarcie do wysokości dziesięciu mil, zanim nadejdzie czas powrotu. Będę miał wtedy znacznie lepsze pojęcie o tym, co czeka nas wyżej.

Moje bardziej rozsądne ja przegrało trzy do zera i Szalony Jack ruszył dalej.

Gwiazdy były teraz tak wielkie i błyszczące, że bałem się, iż mogą kąsać. Wiatr nie przysparzał mi kłopotów, gdyż na tej wysokości go nie było. Musiałem natomiast systematycznie zwiększać temperaturę na termostacie utrzymującym ciepło w moim skafandrze. Poza tym miałem wrażenie, że gdybym mimo respiratora mógł splunąć, to ślina zamarzłaby przed dotknięciem ziemi.

Zaszedłem nawet dalej, niż zamierzałem, i dotarłem do wysokości czterdziestu dwóch tysięcy stóp.

Znalazłem miejsce na odpoczynek, gdzie wyciągnąłem się wygodnie i wyłączyłem swój sygnalizator.

Miałem tej nocy dziwny sen.

To coś składało się całe z wiśniowych płomieni i stało jak człowiek, tyle że większy, na zboczu powyżej mnie. Stało w niemożliwej pozycji, toteż wiedziałem, że to musi być sen. Jednak coś z dawnych czasów poruszyło się we mnie i przez jedną straszną chwilę byłem przekonany, że to anioł obwieszczający Sąd Ostateczny. Tyle ze w prawej dłoni nie trzymał trąby, lecz miecz ognisty. To stało tam przez całą wieczność, trzymając czubek klingi wycelowany w moją pierś. Widziałem przez to gwiazdy. Miałem wrażenie, że coś do mnie mówi.

Powiedziało „Zawróć”.

Nie mogłem odpowiedzieć, gdyż język przywarł mi do podniebienia. A to powtórzyło po raz drugi i trzeci „Zawróć”.

„Jutro”, pomyślałem we śnie, i to je chyba zadowoliło. Przygasło i zniknęło, a wokół mnie roztoczyła się ciemność.

* * *

Następnego dnia wspinałem się tak, jak nie robiłem tego już od lat. W porze późnego lunchu dotarłem do czterdziestu ośmiu tysięcy stóp. Pokrywa chmur pode mną rozdarła się i znów mogłem zobaczyć, co znajduje się w dole. Ziemia wyglądała stąd jak mozaika złożona z ciemnych i jasnych kawałków. W górze natomiast gwiazdy nie zniknęły.

Podejście było dość trudne, ale czułem się wspaniale. Zdałem już sobie sprawę, że nie dotrę do dziesięciu mil, gdyż widziałem, że trasa powyżej jeszcze przez jakiś czas jest taka sama, a potem nawet gorsza. Nie popsuło mi to jednak humoru, a mój dobry nastrój zwiększał się wraz z wysokością.

Kiedy to zaatakowało, nadciągnęło z szybkością i furią, której nie byłem w stanie sprostać.

Głos ze snu rozdzwonił się w mojej głowie „Zawróć! Zawróć! Zawróć!”

Potem to ruszyło na mnie z przestworzy. Ptak wielkości kondora.

Tyle ze to nie był ptak.

To było coś o kształcie ptaka.

Składało się z samego ognia i ładunków elektrostatycznych, a kiedy zionęło w moim kierunku płomieniem, ledwie miałem czas oprzeć się plecami o skałę i unieść w górę przygotowany do obrony czekan.


III

 

Siedziałem w niewielkim, mrocznym pokoju i obserwowałem wirujące, kolorowe światełka. Ultradźwięki łaskotały mi czaszkę. Próbowałem się odprężyć i dostarczyć temu człowiekowi trochę rytmów alfa. Gdzieś tam odbiornik odbierał, monitor monitorował, a rejestrator rejestrował.

Trwało to jakieś dwadzieścia minut.

Kiedy było po wszystkim, wywołali mnie na zewnątrz, gdzie zatrzymał mnie lekarz. Ja jednak byłem szybszy.

- Proszę dać mi taśmę i przesłać rachunek Henry’emu Lannmgowi do hotelu „The Lodge”.

- Chciałbym przedyskutować odczyty - stwierdził.

- Lada moment przybędzie mój własny specjalista od fal mózgowych. Proszę tylko dać mi taśmę.

- Czy ostatnio spotkało pana jakieś traumatyczne przeżycie?

- Niech pan mi powie czy odczyt na to wskazuje?

- No cóż, tak i nie - odparł.

- To lubię. Prosta odpowiedź.

- Przede wszystkim nie wiem, co u pana jest normalne - odparował.

- Czy coś wskazuje na uszkodzenie mózgu?

- Nie patrzę na to w ten sposób. Gdyby pan mi powiedział, co zaszło i dlaczego zaczął się pan nagle martwić swoimi falami mózgowymi, to miałbym większe szanse.

- Starczy - uciąłem dyskusję. - Proszę po prostu dać mi taśmę i wystawić rachunek.

- Martwię się o pana jako o pacjenta.

- Nie sądzi pan jednak, by coś wskazywało na zmiany patologiczne?

- Niezupełnie. Lecz proszę mi powiedzieć, jeśli można, czy miał pan ostatnio atak epilepsji?

- Nic o tym nie wiem. Dlaczego?

- Wykres wykazuje w swoim przebiegu szczątkowe subrytmy charakterystyczne dla pewnych form epilepsji, występujące przez kilka dni po ataku.

- Czy uderzenie w głowę też mogło wywołać taki przebieg?

- To wysoce nieprawdopodobne.

- A co jeszcze mogło to spowodować?

- Szok elektryczny, uraz optyczny.

- Chwileczkę. - Zdjąłem okulary. - Jeśli chodzi o uraz optyczny. Proszę spojrzeć na moje oczy.

- Nie jestem oftalmo… - zaczął, lecz przerwałem mu.

- Normalne światło rani mi oczy. Gdybym zgubił okulary i był wystawiony na bardzo jasne światło przez trzy, cztery dni, czy mogłoby to wywołać przebieg, o którym pan mówił?

- To możliwe - stwierdził. - Tak, mógłbym się z tym zgodzić.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin