Myśliwski Wiesław - PAŁAC + NAGI SAD.rtf

(1222 KB) Pobierz

Wiesław Myśliwski

Pałac

Nagi sad

 

Wojna miała nadejść już dawno. Spodziewano się jej rok za rokiem, miesiąc za miesiącem, dzień za dniem. Na Nowy Rok, na Wielkanoc, na Zielone Świątki, Boże Narodzenie, na wszystkie Marie, Jany, Piotry, Pawły i we wszystkie, wszystkie inne dni. Była obgadana, wywróżona, wymodlona. A od pewnego czasu nawet słychać ją było. Wystarczyło przyłożyć ucho do ziemi I a gdy pogoda była czysta, wsłuchać się dobrze we wschód, a dochodziły jej dalekie pomrukiwania, dudnienia, nawet pojedyncze czasami wybuchy. Niekiedy zaś, w ciemną, bezgwiezdną noc, gdy się wyszło na wzgórze, można ją było nawet ujrzeć. Gdzieś daleko, daleko, jakby na samym brzegu nocy, ukazywały się oczom różne przedziwne błyski, jasności, łuny czerwone, wyglądające na zwykłą daleką burzę, ale mówiono, że to jest właśnie wojna. I mówiono, że nie jest już wcale daleko, i na dni ją obliczano. A gdy dłużej patrzyło się na nią, robiła się tak bliska, jakby dziś jeszcze miała nadejść, w środku nocy, nad ranem, najwyżej jutro, pojutrze, ale też strach przed nią brał.

Niektórzy już na dalekie drogi wychodzili jej naprzeciw, aby posłuchać, wypatrzyć, którędy najpewniej przybędzie. A drudzy mówili, że to jeszcze ńie wojna, że to dopiero przeczucie. Kopano jednak już doły, jamy, schrony, w grąbach, w pochyłościach,

w podgórzach, wynoszono dobytek, w ziemi chowano, a niektó­rzy wynosili się już z domów na noc, wyprowadzali zwierzynę do sadów, nad rzekę, w pola, w las.

Także w pałacu od pierwszych słuchów o nadciągającej wojnie szykowano się do jakiegoś wyjazdu. Nikt nie wiedział jednak gdzie, bo wszystko odbywało się w największej tajemnicy. Nawet lokaje niewiele mogli powiedzieć, prócz tego, że jaśnie panienki już wywiezione, że jaśnie pani zapłakana chodzi i pokojówkom swoje suknie rozdaje, a jaśnie pan w oknie tylko stoi i myśli. Że ładuje się kufry, walizy i nocami gdzieś się to wywozi. I że podobno już powóz i konie przysposobione dla jaśnie państwa do drogi. I że też się tej wojny lada dzień tam spodziewają, tylko nie wolno o niej głośno mówić.

Ale wojna jakoś ociągała się z tym przyjściem, szła i nie szła, jednej nocy była bliżej, następnej oddalała się, i tylko zwodziła.

Toteż w końcu z tego wszystkiego nadeszła tak nagle i niespo­dziewanie, że trudno było dać wiarę, że to już wojna. Do tego w samo południe, kiedy ludzie dzwonu na obiad wyglądali, nie wojny, i w upał taki, że każdy myślał, jak by wykraść choć chwilę z roboty i wytchnąć gdzieś w cieniu.

Żar lał się z nieba. Zdawało się, że to nie tylko samo słońce tak grzeje, ale i ziemia, budynki i drzewa, że nawet zwierzęta wganiane do chlewów i stajni roznoszą tę duchotę, że nawet ludzie, że to z zielonej ściany parku bucha jak z pieca to duszne, nagrzane powietrze, które lepiło się do ciała, zatykało oddech, gryzło w oczy jak dym. W tym upale samo chodzenie męczyło. Męczył nawet widok ludzi brodzących jakby za karę. Także dworskie brytany oklapły z wszelkiej złości i wałęsały się osowiałe, podobniejsze owcom niż psom, po cieniach wylegiwały, pozwala­jąc dzieciarni ze.wsi na trajkotanie kijami po dworskich płotach.

Świat zdawał się zamierać. Nie chciało się ani patrzeć, słyszeć, ani myśleć. Jakaś przedziwna senność unosiła się w powietrzu, pachnąca słodko lipowym kwieciem. A taka pora niedobra na wojnę. Wojna powinna przychodzić nocą, poprzedzona wyciem psów, niepokojem stworzenia, znakami na niebie, kiedy ludziet w przeczuciu jej spać się nie kładą, wśród błyskawic, grzmotów, pożarów I bo tylko noc i groza godne są ludzkiego strachu, płaczu, zagubienia.

Siedziałem na progu owczarni, kiedy nagle coś zagwizdało

jazgotliwie w powietrzu, rozbłysło i przeraźliwy huk rozniósł się w koronach przydrożnych topól. Nie zdążyłem się nawet skulić, już było po wszystkim. Podniosły się płacze, nawoływania, wniebogłosy. Ludzie rzucili się do ucieczki, do bram, przez płoty, na oślep przed siebie. Zakotłowało się, zaroiło. Jeszcze tyle ludzi naraz nigdy nie widziałem we dworze. Pewnie tyle tu nawet nie było, chyba że kiedyś, dawniej, ale ten strach nagły tak ich pomnożył, bo nie wiadomo było, skąd się biorą i gdzie pędzą, jak to zwykle, kiedy nie niają ludzie nic więcej ponad swoje nieszczęś­cie na swoją obronę. Podniosły się nawet ospałe brytany i zawtóro­wały ludziom do płaczów i zamętu.

Jakieś nierzeczywiste to było, jakby urojone jedynie z tego skwaru, duchoty, senności, słodkiego zapachu lip. Nie mogłem uwierzyć, że to już wojna. Nie tak wyobrażałem sobie jej nadejś­cie. Ledwie jeden pocisk, który do tego trafił w topolę i narobił nieszczęścia tylko wronom, i już wojna. Wojna! Wojna! Jedne te wrony tam nad topolami, spędzone ze swoich gniazd, krążące czarną chmurą, rozkrakane, rozżalone, były najprawdziwsze z tej wojny. A poza tym złość mnie wzięła na ludzi, że sobie wszyscy tę wojnę tak lekko przywłaszczają. Nawet nie pragnąłem, żeby mnie ktokolwiek dojrzał w tym strachu. Chociaż ktoś tam nawoływał jakiegoś Jakuba żałośliwie jak pies suki.

Jakubie! Jakubie! Gdzie jesteś, Jakubie? Eh, ty głupi Jakubie! Ty tak zawsze!

Ale we dworze niejednemu było Jakub. A też jaśnie pan, który nie pamiętał nikogo z imienia, mówił każdemu Jakub, bo lubił to imię, za nim jaśnie pani, która w ogóle nikogo nie znała, też każdemu Jakub, a za nimi i jaśnie panienki też każdemu Jakub.

Sam nie wiem, dlaczego nie uciekałem. Może mnie ten upał tak zmęczył, że mi się zdawało, że jeszcze zdążę. A może z niewiary. Bo chciałem, żeby jeszcze choć raz gdzieś walnęło, może w pałac, a wtedy byłaby już wojna na pewno.

Jeszcze z pałacu uciekali lokaje, śmieszni w swoim przerażeniu, w swoich czarnych surdutach, tym bardziej śmieszni, że próbo­wali z godnością uciekać. Za nimi kucharze, kucharki, inna służba. Pokojówki pogłupiałe jak jaskółki przed burzą, że można je było w garście łapać i gwałcić.

Spoglądałem jeszcze w niebo, nasłuchując, czy gdzieś tam znowu nie jazgocze, gdy wtem park się rozstąpił i z alei na trakt

runął powóz zaprzężony w dwa siwe ogiery z pyskami w niebo zdartymi. To jaśnie pan uciekał. Taki pan, a uciekał jak zwykli ludzie, w strachu, w przerażeniu, i jeszcze niecierpliwie kłuł laską stangreta, aby czym prędzej konie wydłużył. Taki pan, że tylko sam sobie mógł być nieszczęściem i sam sobie pocieszeniem zarazem, a uciekał razem ze wszystkimi. Obok niego pod wzo­rzystą parasolką jaśnie pani potruchlała, z chusteczką przy oczach. Uniosłem się, skłoniłem, ale nie dojrzeli mnie.

A potem wszystko ucichło. Właściwie cisza naszła zamiast wojny.

Z początku nawet ulgę odczułem po tych płaczach, nawoływa­niach, wniebogłosach. Nawet błogo mi się zrobiło w tej ciszy, w tej pustce, bez ludzi. Miałem jeszcze owce napoić, siana im podrzucić, bo się znowu niewiele najadły na pastwisku, ale czym się miały najeść, słońce trawę spaliło aż po ziemię, toteż gnało się je więcej, żeby przegnać, niż napaść. Nie chciało mi się jednak ruszyć. Patrzyłem na wrony wiszące ponad topolami, ciekaw, czy też siądą na gniazda, czy odlecą, chociaż po pocisku słuch już przeminął. Parno było coraz gorzej, sennie, pachnąco. Gdyby nie ta dziwna pustka wokół, można by pomyśleć, że wojna przeszła bokiem. Zdawało mi się zresztą, że, do tej pustki zaczną wkrótce ludzie powracać i łzy będą ocierać ukradkiem, wstydząc się swojego strachu. A nade wszystko wróci jaśnie pan, a wróciwszy, każe powóz zatrzymać w tej pustce i powie do swojej jaśnie pani. Popatrz, kochanie, jak tu pusto było bez nas.

Może nawet mnie dojrzy i hojnie obdarzy, że zostałem. Zatrwożyła mnie jednak ta myśl, chociaż błoga była. Zerwałem się z progu, rozglądając się niepewnie dookoła. Nigdzie żywej duszy. Nawet psy, które nie tak dawno rzucały się za ludźmi, skryły się gdzieś w zaciszach, pocichły. Nawet krowa nigdzie nie zaryczała, koń nie zarżał, paw nie zaskrzeczał.

Poczułem się nagle w tej pustce tak, jakby nie tylko ludzi, ale i mnie samego nigdzie nie było. Chciało mi sięźa kimś zawołać, ale nie wiedziałem za kim, nie byłem pewny, czy wołanie moje do kogokolwiek dojdzie. Chciało mi się uciekać, ale nie wiedziałem gdzie, a za ludźmi było już za późno.

Nagle złapałem bat porzucony na ziemi i ruszyłem do obór, otwierając na oścież drzwi, i zacząłem wyganiać zwierzęta na

zwierzętom, jak to zwierzętom, nie spieszyło się z wyjściem. Wyłaziły powoli, przystawały w jyogach, rozglądały się. A mnie spieszyło się, nie wiem czemu, ale spieszyło mi się. Rozzłościło mnie to tak, że zacząłem prać batem po grzbietach, po łbach, ślepiach, nogach, gdzie popadło. Nie czułem najmniejszej litości, czułem tylko wściekłość, żal, gorycz, jakby mi te Bogu ducha winne krowy jakąś wielką krzywdę wyrządziły. Potem konie wypędziłem. Nawet stadninę rozpuściłem, choć nieśmiałość mnie ścięła, kiedy znalazłem się wśród tych lśniących maści, długich szyi, oczu wielkich niczym pięści i wybałuszonych ze zdziwienia na mnie, że z batem do nich przyszedłem. Ale pootwierałem zagrody, strzeliłem raz i drugi z bata, a rzuciły się jeden przez drugiego do drzwi. Potem owce, choć mi najbliższe były ze zwierząt i ludzi. Ale coś się ze mną stało, że nie żal mi było i owiec, i pognałem je na dwór. Tam zagarnąłem je batem na tę ¿izbę stworzeń, siepiąc z wściekłością po runie, aż się powdskały posłusznie między nogi krów, koni i psy.

Zmęczyło mnie to, czułem się prawie pijany ze zmęczenia. Pot mi oczy zalewał, nie miałem siły podnieść nawet ręki, w której bat trzymałem. Oparłem się plecami o ścianę chlewa i łapałem całymi ustami duszne, rozgrzane powietrze.

A przede mną zwierzęta kotłowały się, przedzierały przez siebie, gnały gdzieś rżąc, rycząc, becząc, a stały w miejscu niczym rozkołysany staw. Pogłupiałe krowy płynęły przeciw krowom, bodły się, darły pyskami runo z owiec niczym zieleń soczystą i na własne cielęta boczyły się tak samo jak na ujadające psy, które do nóg im skakały. A konie wyrywały się rozpaczliwie z tej topieli, wspinały się na siebie. Konie tylko długimi szyjami utrzymywały się na powierzchni. Beczały tratowane owce.

Patrzyłem na to nie widzącymi oczyma, a właściwie odbijało się to tylko w moich oczach, bo ja stałem pogrążony w swoim zmęczeniu i było mi wszystko jedno.

Aż w pewnej chwili uprzytomniłem sobie, nagle, com uczynił, i strach mnie ogarnął. Rzuciłem bat i zacząłem uciekać od tych kotłujących się zwierząt w stronę parku. I dalej przez park, na przełaj, przez trawniki, krzaki, co tchu w piersiach, nie oglądając się, nie zatrzymując ani na chwilę, aż dopiero; zziajany, omdlały ze zmęczenia, przed altaną zarośniętą dzikim winem, która znajdowała się niedaleko stawu.

Było tu chłodno, cieniście, nie chciało się wierzyć, że upał jest na świecie. Także cisza była yj jakaś nierzeczywista, skupiona, zastygła, wonna od zieloności, ptactwem rozświergotana. Roze­jrzałem się nieufnie, bo mi się ta cisza dziwna wydała, jakby zaczajona tu na mnie, ale ze wszystkich stron drzewa, drzewa, zieloność nieprzenikniona. Tylko od północy przez te drzewa przezierała szara tafla stawu, po którym najspokojniej w świecie pływały łabędzie. Aż kusiło, żeby się powalić pod jednym z tych grubych, starych pni, zamknąć oczy, zapomnieć o świecie,

o              sobie, rozmarzyć się, zasnąć. Czułem się jednak nieswój. Zdawało mi się, że lada chwila, a posłyszę zza drzew czyjś śmiech beztroski, perlisty i oczom moim ukażą się jaśnie państwo idący aleją, pod rękę. On poważny, zamyślony, ona śmiejąca się przy boku jego, rozszczebiotana, rozanielona. Bo cóż z tego, że widziałem ich, jak uciekali. To, że się zjawić mogą w alei, zdawało mi się prawdziwsze niż to, że uciekli. Albo kuzyn z jaśnie panienką wyskoczą spoza drzew, ona uciekająca, on goniący ją, pewni, że są tylko sami. Albo szepty dojdą mnie nagłe z altany. Może woda na stawie zapluszcze i łódź się moim oczom ukaże. A w niej damy, panowie. Park zawsze wydawał mi się jakiś tajemniczy, nieprzystępny, kryjący niespodzianki.

Posłyszałem nad sobą śpiew kosa. Serce mi drgnęło z uciechy. Spojrzałem w górę. Ale już przeniósł się na inne drzewo, dalej. Podszedłem cicho za nim, wypatrując go wśród listowia. Ale ten śpiewał już gdzie indziej, jeszcze dwa, trzy drzewa dalej.Podsze­dłem znowu, starając się nawet gałązki nie skruszyć pod stopami. Przeskoczył na następne drzewo. Stanąłem, aż się rozśpiewał od nowa. Wtedy znowu podsunąłem się kilka kroków, wstrzymując oddech. Gcho. Gchutko. Prawie go już miałem. Ale wtedy ucichł. Znikł razem ze śpiewem.

O, ten śpiew ptaków w parku był zupełnie inny niż ptaków z lasu, znad rzeki, z sadów we wsi. Jakiś delikatniejszy, wznioślej­szy, ten sam, a nie ten. Można się było w tym śpiewie zasłuchać do niepamięci. A już kosy królowały w tym śpiewie. Znałem na pamięć wszystko ptactwo w parku. Wiedziałem, na jakim drzewie który się gnieździ, czy na jajkach siedzi, czy ma małe. Czy na wabia śpiewa, czy na deszcz, czy ze strachu. Kiedyś, jako chłopak, często się tu zakradałem z procą i szukałem pośród liści tego najpiękniejszego śpiewu, tego śpiewu, od którego milkły

wszystkie inne śpiewy, i dotąd czatowałem na niego, podchodzi­łem go, wypatrywałem, aż mi się udało go upolować. Brałem potem trupka w garście i szedłem smutny do pałacu pokazać jaśnie panienkom, że ktoś znowu zabił ptaszka w parku, oto szedłem i znalazłem go. A one rozżalały się nad nim, a płacz ich był tak piękny, że nie mogłem mu się nigdy napatrzeć.

Jeszcze szedłem za tym kosem, rozglądając się po drzewach, w nadziei, że się odezwie albo że złapię go, jak będzie przefruwał z drzewa na drzewo, gdy nagle w zaroślach na prawo paw zaskrzeczał donośnie. Po chwili sarna wylazła wprost na mnie z gęstwiny. Przystanęła, spojrzała i rzuciła się w park. Rozejrza­łem się dokoła i wtedy zobaczyłem, że znajduję się w pobliżu pałacu. Ogarnęło mnie zdziwienie, lęk bez mała, skąd ten pałac tu, w parku, w tej ciszy, tak nagle, nieoczekiwanie. Jakbym przypadkiem nań trafił, zapuściwszy się bez pamięci w gąszcza, niepomny przestróg, że gdzieś tam pośród starych dębów, bu­ków, grabów, świerków i wiecznego świergotu ptactwa stoi pałac biały i ogromny niczym brzask. A przecież znałem pałac dobrze, jako chłopak za posłańca tam byłem. Coś mi szeptało, aby uciekać, uciekać. To ten kos mnie tu zwiódł. Ten kos przeklęty. Szukałem naprędce usprawiedliwienia dla swojej bliskości. Lecz w tej samej chwili przypomniałem sobie, że przecież wszyscy uciekli, pałac jest pusty. To mnie opamiętało, podnieciło nawet.

Z duszą na ramieniu ruszyłem w jego kierunku, skradając się od drzewa do drzewa, nasłuchując. Obszedłem go półkolem, zachodząc od strony wjazdowej alei, żeby wyglądało, że od podwórca idę. Ale gdy wylazłem na dziedziniec, trwoga ścisnęła mi serce. Doznałem uczucia, że zosjtałem nagle odsłonięty i zna­lazłem się w samym środku oślepiającego blasku, który bił z pałacu. I tylko przerażona myśl tłukła mi się po głowie, co powiem, co powiem, jeśli ktoś mnie tu spotka i zapyta ze zdziwieniem.

A cóż ty tu robisz, Jakubie?

Bo sam sobie dziwiłem się, że oto stoję przed pałacem. Ja przed pałacem.

Naprzeciw znajdowały się wielkie drzwi, do których prowadzi­ły szerokie marmurowe stopnie, strzeżone po bokach przez dwa kędzierzawe nagusy, szyderczo uśmiechnięte i z góry na mnie patrzące. Drzwi były szersze od niejednej chałupy i zdobne jak

główny ołtarz w kościele. Dwa skrzydła stały otwarte na oścież.

Zawstydziłem się. Poczułem się, jakbym stał przed pałacem tylko zmyślony przez siebie, a prawdziwy byłem gdzieś tam za owcami, na wzgórzach, pod krzakiem głogu, z rękami pod głową, w białe niebo wpatrzony, w spokój spowity, traw nasłuchujący spod owczych pysków i zatopiony, zatopiony w marzeniach, jak to ja stoję przed pałacem, a pałac pusty, pałac wymarły.

Naszła mnie myśl, aby wyprzeć się tego swojego tutaj przyjścia, zataić je przed sobą, coś udać, choćby zabłądzenie za tym kosem albo że przyszedłem tu ze zwykłej troski, zobaczyć, skoro pałac opuszczony, czy drzwi pozamykane, okna, burza przecież może nadejść, czy róż na klombach ktoś nie kradnie, korzystając, że wojna. Ale zarazem coś mnie kusiło, namawiało nieśmiało, trwożliwie, abym wszedł na te stopnie marmurowe, chociaż na ten pierwszy, na ten najbliższy. Abym tylko wszedł. Ja. Jakub. Ja, prawdziwy. I dla mnie te wielkie drzwi staną się tak szeroko otwarte. Dla mnie cały ten pałac pusty, ogromny. I widziałem się już, jak wchodzę. Na pierwszy stopień. Na drugi. A z tych drzwi wychodzą dwa rzędy lokajów w pokornych ukłonach, z płonący­mi świecami w rękach i stają po bokach. A ja idę powoli, dostojnie. Idę i idę, jakby schody nie miały końca.

Rozejrzałem się nieufnie, czy mnie ktoś nie podpatruje, i prze­szedłem na drugą stronę pałacu. Tu były łatwiejsze drzwi, bo dla służby i dla tych, którzy szli o łaskę prosić jaśnie pana, o wsta­wiennictwo jaśnie pani albo do kuchni zachodzili na ochłapy.

Kiedy wszedłem, ogarnęły mnie ciemności, bo też korytarz był długi i ślepy, a światła wpadało tu tyle, co ktoś gdzieś drzwi otworzył. Ale znałem ten korytarz na pamięć. Na lewo mieściły się kuchnie, spiżarnie, na prawo służbówki, na wprost szło się na pokoje.

Kiedy byłem tu za posłańca, a niech tylko przyjęcie jakieś wypadło, zakradałem się na korytarz, aby nawąchać się zapachów z roznoszonych potraw. Wystarczyło przycupnąć w kącie, a prze­różne wonności osnuwały człowieka jak oprzęd, duszne, ostre, drażniące, w oczy się wciskały, w myśli, w krew. A pachniały tak mocno, że nie tylko czuć je było, ale i słychać. Nawet ciemność, w której się czaiłem, pachniała sarniną, grzybami, majerankiem i innymi różnościami. Nawet podniecone głosy kucharek wonne były od smażelin, sosów, ciepła, a nade wszystko pachnieli lokaje

niosący na pokoje tace ze skwierczącym ptactwem. Oczy mi łzami zachodziły, ślina sama ciekła, ręce, brzuch, nogi swędziały jak od świerzbią, ale poddawałem się tym zapachom aż do bólu, że aż mnie śmiech nieraz z tego zbierał, a nieraz zaskomleć mi się chciało jak psu. Gdzieś mnie tam wołano, ale nie wiedziałem, czy słyszę, czy tylko mi się przypomina.

Jakubku! Jakubie! Gdzie jesteś, Jakubku!

Zapukałem nieśmiało do drzwi na pokoje. Zapukałem jeszcze raz, odważniej. Lecz pukanie moje nie zbudziło nawet szmeru po tamtej stronie. Na wszelki wypadek odczekałem trochę i dopiero powoli nacisnąłem klamkę. Wśród przeciągłego skrzypienia drzwi, które mnie mrowiem przejechało po krzyżu, znalazłem się w przestronnym, szerokim korytarzu, ciągnącym się przez cały pałac. Było tu widno, słonecznie, jak na dworze. W obu jego końcach znajdowały się wielkie okna, od sufitu do samej posadz­ki, a przed oknami, z jednej i drugiej strony, pięły się szerokie marmurowe schody Ha piętro. Rozliczne drzwi prowadziły stąd na pokoje. Na ścianach obrazy, świeczniki, wszędzie obrazy, jedne pobrązowiałe już od starości, inne jakby jeszcze nie ostygłe ze świeżej farby. Polowanie. Pan strzela do uciekającego jelenia. Chyba trafia, bo psy obskakują biedne zwierzę. Jeszcze ucieka, lecz oczy już mu wypływają. Tam znowu, na leśnej polanie, damy, panowie. Coś jedzą. Śmieją się, żartują. Musi być im dobrze. Zima. Długi sznur wynędzniałych postaci. Idą i idą. Gdzież oni idą w taki mroźny, zły czas? Obok jeźdźcy z karabina­mi na plecach, w jakichś dziwnych czapach. A tam bitwa. Wielka. Poskręcana z bólu, jak korzenie. Czerwona od krwi. Konie pomieszane z ludźmi. Krzyki, przekleństwa, jęki, rzężenia. Aż mi się gorąco zrobiło od tego i już dalej nie chciało mi się patrzeć.

Rozejrzałem się po drzwiach. Nie wiedziałem, gdzie teraz iść. Nie wiedziałem, po co. Jakby mnie ten pałac przestał ciekawić. Nawet zacząłem żałować, że tu w ogóle przyszedłem, a gdy jeszcze uprzytomniłem sobie, że przecież na pokojach prawie jestem, nieswojo się poczułem. Nieoczekiwanie przyszła mi do głowy myśl, że może mógłbym tu zostać i tę wojnę przeczekać. W tych starych, grubych murach pewnie najbezpieczniej byłoby przecze­kać. Może nawet dałoby się zapomnieć o tej wojnie. Przespać ją gdzieś w cichej komnacie i obudzić się już po niej jak po nocy, niczym słonecznym rankiem, przeciągnąć się, ziewnąć i wyjść

sobie na spokojny już świat. A gdyby nawet ktoś mnie zastał śpiącego, mógłbym powiedzieć, że pilnuję pałacu. Ileż ten paiac wojen już przeżył. Mówiono, że wojny pokorniały przed nim jak i ludzie, obchodziły go z daleka, bokiem go mijały. A były podobno wojny jedna straszniejsza od drugiej. Były złe i mściwe, po których zostawał tylko kamień na kamieniu, były krótkie, lecz wściekłe jak przelot gradowej burzy, były gniewne, zawistne, podstępne, a w każdej ludzie ginęli jak muchy i nikt się temu nie dziwił, lecz żadna nie ruszyła pałacu. I to było przedziwne. Budziło lęk, ale i ufność zarazem. Raz go tylko jakaś zabłąkana kula trafiła, lecz zamarła w połowie, a jeszcze ją jaśnie pan kazał obmurować na pamiątkę.

Zakasłałem, rozglądając się po drzwiach, czy się któreś nie uchylą albo gdzieś klamka nie zachroboczę. Ale prócz kasłania, które się dziwnie głośno rozniosło po pałacu, żaden odgłos mnie nie doszedł.

Ośmieliło mnie to. Uchyliłem najbliższe drzwi i wsunąłem głowę. Ostra jasność smagnęła mnie po oczach. Byłem w salonie. Z wielkich okien zajmujących całą ścianę waliły potoki słońca. Cofnąłem się. Stałem chwilę z ręką na klamce, nie wiedząc, wejść czy nie, bo mnie ta jasność trochę strachem podszyła. Ale cóż ja bym robił w salonie? Ja w salonie. Mój Boże. W tej południowej jasności. W fotelu rozparty jak jaśnie pan. Ja. Śmiechy. Rozmo­wy. Żartujemy sobie. Ach, jakżeż gorąco dzisiaj, nieprawdaż, kuzynie? Cóż za duchota, co za skwar, i jeszcze ta wojna do tego. Wtem ktoś tam obwieszcza, że owca się koci. Słyszę śmiechy za sobą.

Puściłem klamkę i przeszedłem do następnych drzwi, ale darowałem je sobie. Potem znowu do następnych. I dopiero któreś tam po przeciwnej stronie korytarza uchyliłem i zajrzałem. Powiało stęchlizną. Pokój wypełniony był mrokiem. Nawet przez okno zaciągnięte grubą zasłoną przesiąkał zamiast światła blady mrok. Ale po chwili zaczęły wyłaniać się z tego mroku fotele, jakaś kanapa, stolik, a z prawej strony wysoka pod sufit szafa pełna ksiąg. Na przeciwnej zaś ścianie obok siebie dwa portrety: starca i staruszki. Wyglądali jak żywi. Zdało mi się, że patrzą na mnie groźnie, jakby mnie karcili, że ich pohańbiłem swoim przyjściem tutaj.

Strach mnie zdjął. Wycofałem się czym prędzej. Nawet dobrze

drzwi nie domknąłem. I jeszcze kładąc rękę na klamce do następnej komnaty czułem, jak mi serce wali w piersiach. Z tego wszystkiego aż zapukałem, zanim wszedłem. I' jeszcze w długi czas potem nie mogłem ochłonąć z tego strachu. Wstawał we mnie od nowa, ilekroć otwierałem jakieś drzwi lub choćby klamki dotykałem. Nigdzie już nie mogłem znaleźć miejsca, gdzie bym mógł posiedzieć choć trochę, odpocząć. Tu mi było za jasno, tam za przestronno, ówdzie coś sobie przypominałem, co mi od razu odwagę odbierało, gdzie indziej nie mogłem się w żaden sposób przekonać, że mi dobrze będzie.

Już mi się te pokoje mylić zaczynały. Nie wiedziałem, w któ­rym skrzydle jestem, a przecież znałem kiedyś pałac na pamięć. Zdawało mi się, że to będzie ten pokój, gdzie zwykle wypoczywa­no po różnych obżarstwach, siedząc w wielkich, miękkich fote­lach, przy winie, herbacie, rozmowach, albo grano w karty, że to ten przestronny, jasny pokój, gdzie w majowe wieczory przy otwartych oknach słuchano słowików perlących się w parku, a znalazłem się w sypialni jaśnie pani.

Biało tu było, jak gdy bielone płótno suszy się w słońcu albo kiedy w sadach kwitną jabłonie. Pachniało. I było tak jakoś przytulnie. I jakoś tak jakby ślubnie. Welony, wszędzie welony. W oknach, nad łożem, i nawet wielkie lustro na przeciwległej ścianie z obu stron welony opływały, spięte u góry złocistą różą. Cały pokój tchnął dziwną błogością. Kusił jakby do dzieciństwa. Jakby tęsknotę budził za sobą niedorosłym, małym, biednym, ptaszkiem, królikiem, pajączkiem wiszącym sobie gdzieś w welo­nie nad wezgłowiem, wędrującym po pulchnej kołdrze jak po górach, dolinach i nie wiedzącym nawet o swoim istnieniu. Za czymś tak sekretnym, że wstyd nie tylko myśleć o tym, ale i czuć to w sobie wstyd. Za doznaniem siebie jedynie przez tę białość, miękkość, przytulność.

Nawet ujrzałem się w pewnej chwili w odległym lustrze jako małe niepozorne chłopię, wystraszone, jakby czekające, że ktoś się tu nad nim wzruszy, weźmie może w dłonie, do policzka przytuli, może jaśnie pani, i ośmieli.

Zawstydziło mnie to. Najchętniej nie poznałbym się. Ale przeciągnąłem mimo woli ręką po twarzy, a tam głęboko w lustrze ta maJeńkość moja zrobiła to samo. Chwyciłem się za włosy, i ona się chwyciła. Za ucho. I ona za ucho. Pogroziłem jej. Powtórzyła

to za mną. Wtedy język jej pokazałem, to ona swój na mnie wywaliła. Złość mnie wzięła i wypiąłem się na nią, patrząc przez ramię, co zrobi. Stała tak samo wypięta na mnie i patrzyła przez ramię, co ja zrobię. Jak pijawka przyssała się do mnie i nie dała się ani zmylić, ani pozbyć.

Zacząłem krok za krokiem iść w stronę lustra. Miałem ochotę ją tam pięściami, za kudły wytargać, słowem obelżywym potrakto­wać, ale takim, żeby oczy spuściła. Ale gdy się zbliżyłem, wstyd mnie ogarnął, że się tak na siebie samego zawziąłem. Prawie onieśmielony poczułem się tym sobą w lustrze. Chciałem uśmie­chnąć się przyjaźnie do siebie, dotknąć leciutko policzka, choćby jednym palcem, powiedzieć jakieś słowo życzliwe, ale bałem się, że się tam spłoszę, że zniknę, może oddalę się w głąb lustra i powrócę do tej swojej wystraszonej maleńkości, czekającej, żeby ktoś się nad nią wzruszył, i nie będę mógł się nawet w niej rozpoznać.

Więc stałem i dziwiłem się, że to ja, swojej twarzy ogorzałej, swoim oczom niepewnym, płowej czuprynie, rękom zwieszonym bezwładnie po obu bokach jakby nie mojego ciała, dłoniom moim wielkim, które nie pasowały do mnie, całemu sobie, że to ja. I tym dziwniejsze mi się to zdawało, im dłużej patrzyłem na siebie, że to ja. Że mogę tak stać sam przed sobą, jako ten sam i ktoś drugi zarazem, że mogę tamtemu kazać rękę podnieść, włosy przegar- nąć, i to, i tamto, ale zarazem zniewolony przez niego muszę powtarzać jego ruchy. W końcu podejrzenie zaczęło mnie drę­czyć, że może dwóch nas jest, jakby na duszę tam i ciało tu rozdzielonych, albo odwrotnie, na pragnienie siebie i lęk przed sobą, na zdziwienie i radość, oto wreszcie może odnalezionych sobie, może stęsknionych za swoją jednością, lecz naprawdę dwóch, tylko że żaden z nas nie wie, czy jest tym, który stoi przed sobą, czy tym, który na siebie patrzy. A nawet coś mi nakazywało ostrożność wobec tamtego w lustrze, jak wobec kogoś, o kim nie wiadomo, czy go uśmiech nie zaboli, smutek nie rozśmieszy,

o              kim nie wiadomo prawie nic. Mimo to skryta radość mnie rozpierała, że oto stoję sam przed sobą.

Gdybym się nie bał, że się przedrzeźnię, ośmieszę, pochwycił­bym tę płową tam głowę i przytulił do swoich piersi. Ściskałbym ją, głaskał, nurzał w niej jak w trawie swoje palce, aż bym poczuł jej miękkość, płowość, jej wiatr. Chciało mi się wsadzić te ręce

tam i coś zrobić, coś zrobić, choćby pogładzić się z daleka, nie ddtykając się nawet, delikatnie, drżąco, króliczą sierścią nieled- wie, mchem owczego runa, ciepłym językiem krowy, gojącej nie ostygłe jeszcze z połogu cielę, albo nie, pazurami, zębami, aby doznać aż do bólu tej dziwnej radości, która, czuję, tli się bojaźliwie we mnie, zadusić ten lęk, który mnie tak onieśmiela przed samym sobą, nie dając uwierzyć, że oto jestem, ja, że się widzę.

Bo jeszcze nigdy nie przeglądałem się tak w lustrze cały, jak w sobie. Kiedy byłem tu za posłańca, strach mnie zwykle oblatywał, gdym przypadkiem natknął się na swoje odbicie, i uciekałem z duszą na ramieniu, czy mnie ktoś nie zobaczył. Bo gotów mnie jeszcze o grzech posądzić. Więc może to tamten chłopięcy lęk zbudził się we mnie jako pokusa teraz, nieprzeparta pokusa, aby się dostać swoimi rękami, złożyć swoją głowę na swoich piersiach, swoje włosy poddać swoim palcom, swoje ufne słyszenie swoim szeptom pełnym otuchy, dobroci, senności, wtulić się w siebie.

Ale oto nagle z głębokości lustra wyłania się biała postać kobiety, w długiej do ziemi sukni, z obnażonymi ramionami, i przesłania mnie sobą. Nie mogę uwierzyć, lecz nie spuszczam z niej oczu, aby mi nie znikła. Coś chyba nawet szepczę w niewie­rze czy może zachwyceniu, bo unosi oczy, jakby posłyszała mój szept, lecz nie dostrzega mnie, nawet zdziwienie nie pojawia się w jej ciemnym spokojnym spojrzeniu. Czuję, jak mi serce z prze- jęcia kłusuje w piersiach, drżenie mnie ogarnia. Wstrzymuję oddech, aby jej tam nie spłoszyć, nie urazić swoją obecnością. Patrzę jak na zjawę, a przecież prawdziwa jest, widzę ją, tak prawdziwa, że mógłbym rękę wyciągnąć i dotknąć jej sukni białej, mógłbym się pokłonić, gdyby mnie dojrzeć chciała, przypomnieć się, że to ja, który tu kiedyś za posłańca byłem w pałacu. Nie poznaje mnie? No tak, wyrosłem. Zmężniałem. Wiatr mi twarz pomarszczył. Słońce mnie spaliło. Słoty posiekały, ale ja ją pamiętam. Pamiętam jeszcze jej rękę na mojej głowie z tamtych lat, gdy przechodząc kiedyś korytarzem pogłaskała mnie po włosach, uśmiechnąwszy się spoza smutku swojego, i jakby mnie zaklęła tą ręką, tym uśmiechem, bo stałem oniemiały i patrzyłem za nią oczami, myślami, całym ciałem drżącymI zawstydzonym, aż znikła w jakiś drzwiach, a ja wciąż stałem i patrzyłem za nią,

dopóki nie zbudził mnie głos przechodzącego lokaja.

A za kim tak się zamyśliłeś, Jakubie?

Szła pewnie spać, bo usiadła i zaczęła włosy z kiamer rozpinać, a potem kapryśnym ruchem głowy rozrzuciła je po plecach, po ramionach, że cała stanęła w słonecznej jasności tych włosów, a jeszcze po nich dłońmi przeciągnęła z góry na dół, tuląc je do twarzy, jakby nie dość jej było, że je ma. Potem wpatrzyła się w swoją twarz, z młodości jeszcze nie wydobrzałą, a już z lekka czasem naznaczoną, w swoje sarnie oczy, smutne czy też sennoś­cią zaprószone, i chyba lęk w ich ciemnych głębokościach dostrze­gła, bo pochyliła się nagle ku sobie, niepewności pełna, zapatrzor na w swoje lica, z równie gorącą nadzieją, co z żalem, bliska prawie płaczu, dziecinnego płaczu nad sobą, co i śmiechu nad sobą,'rozdrażnionego, szyderczego śmiechu. Zdało mi się, że za chwilę zsunie się, klęknie przed sobą i zacznie się modlić do tej swojej twarzy, do swoich oczu, swoich włosów, do rąk swoich długich, białych, wzniesionych ku sobie w blasku mieniących się pierścieni. A może w tej krótkiej chwili zwątpienia dojrzy mnie przed sobą.

Lecz powoli wróciło jej zamyślenie czy też senność w oczach. Zaczęła wodzić delikatnie palcami po twarzy, oglądając się to z boku, to z góry, z bliska, z daleka, to wyrozumiała dla siebie, to zdziwiona, to znów pełna tkliwości niczym dla dziecka. Potem zmarszczki wygładziła pod oczami, brwi wypieściła, wierzchem dłoni wypogodziła czoło, rozplecione włosy strząsnęła do tyłu, powstała i zaczęła się rozbierać.

Głupio mi się zrobiło. Nie wiedziałem, czy mam patrzeć na nią, czy nie. Opadły mnie wyrzuty sumienia, że patrzę, a ona nic o tym nie wie, że patrzę więc na nią bezbronną. Ale nie mogłem się powstrzymać, to było poza moją wolą. Czułem, że pęcznieję cały. Tymczasem ona, jakby nigdy nic, pochyliła się ku mnie tak blisko, że gdybym się jej pokłonił, dotknęlibyśmy się czołami. Odwinęła jedną nogę z sukni, drugą, ściągając pajęcze pończochy. Potem wyprostowała się, odpięła świetlistą broszę na piersiach, a suknia sama z niej spadła. Zakryłem oczy dłońmi i uciekłem z komnaty.

Zatrzymałem się aż na końcu korytarza. Palił mnie taki wstyd, że najchętniej uciekłbym z pałacu. Nacisnąłem klamkę jakichś drzwi. Wszedłem. Chłodem mnie owiało.

Osaczyły mnie jakieś szable na ścianach, jakieś sztylety zdob­ne, fuzje, pasy gwoździami nabite, rogi jelenie, głowa dzika. Cofnąłem się.

Przypominam sobie nagle ten pokój, o którym mało kto wiedział w pałacu, a gdzie kryłem się nieraz. Panował w nim wieczny półmrok i cisza tak czuła, że słychać było, jak w ścianach coś szumi, jakby jakieś szepty, płacze albo woda. Nie było tam żadnych sprzętów, tylko skrzynie, kufry, worki czymś wypchane i pełno skór lisich, kunich, zajęczych, jakieś stare świeczniki w kącie na kupie zwalone, jakieś księgi bezładnie porozrzucane, bez okładek, porwane, przez myszy pojedzone. Wypchane ptaki na ścianach, jastrzębie, myszołowy, sowa jakby żywa i drobniut...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin