Clancy Tom - Net Force 02 - Akta.pdf

(1400 KB) Pobierz
Przy współpracy Steve’a Pieczenika
Tom Clancy
AKTA
cykl NetForce t.2
TŁUMACZYŁ ANDRZEJ ZIELIŃSKI
tytuł oryginału: Tom Clancy’s NET FORCE: Hiden Agendas
wydanie polskie: 2000
wydanie oryginalne: 1999
Podziękowania
Pragniemy gorąco podziękować Steve’owi Perry’emu za jego inspirujące pomysły,
jakże przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy również
podziękować następującym osobom: Martinowi G. Greenbergowi, Larry’emu
Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq.,
Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Rubinstein i Laurie
Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z Penguin Putnam Inc., a zwłaszcza
Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom
miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; reżyserowi i scenarzyście
Robowi Libermanowi i wszystkim wspaniałym ludziom z ABC. Jak zawsze,
pragniemy podziękować Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu
przyjacielowi i agentowi, bez którego ta książką nigdy nie ujrzałaby światła
dziennego, oraz Jerry’emu Katzmanowi, wiceprzewodniczącemu agencji Williama
Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najważniejsze, to ty, Czytelniku,
rozstrzygniesz czy nasze przedsięwzięcie zakończy się sukcesem.
Największe niebezpieczeństwa dla wolności czyhają w podstępnych zakusach
fanatyków, którzy chcą dobrze, ale nie rozumieją.
Louis Brandeis*
Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co
by
nie miało być poznane i nie miało wyjść na jaw.
Św. Łukasz, 8:17
PROLOG
Środa, 15 grudnia 2010 roku, godzina 2.44
Baton Rouge, Luizjana
Zimny i wilgotny wiatr wiał za oknami budynku, nie dość potężny, żeby trzęsły się
podwójne szyby Thermopane, ale wystarczająco silny, by z wykuszów fasady w stylu
art-deco wydobyć czasem poświst, tak niski, że przypominał pojękiwania. Wewnątrz
siedział przy biurku samotny nocny strażnik, a właściwie strażniczka. Pochylona nad
laptopem robiła streszczenie długiego i niesamowicie nudnego tekstu wykładu
profesora Jenkinsa na temat warstwowego układu formacji skalnych w południowej
Nowej Zelandii. Był to jeden z tematów wprowadzenia do geologii, ostatniego
obowiązkowego przedmiotu z nauk przyrodniczych, jaki pozostał jej do zaliczenia.
Odkładała go, dopóki mogła, ale koniec studiów szybko się zbliżał i w końcu musiała
się do tego zabrać. Wybrałaby astronomię, która była podobno łatwa i przyjemna, ale
wszystkie miejsca były już zajęte, zanim zdążyła się zalogować do rejestracji.
Szkoda. Gwiazdy były znacznie ciekawsze niż skały.
Kathryn Brant westchnęła, odchyliła się na skrzypiącym krześle i przetarła oczy.
Geologia. Paskudztwo.
Znów pochyliła się nad biurkiem. Krzesło wydało dźwięk, jakby ktoś wyciągał gwóźdź
z mokrej deski. Boże! Było nowe, a już skrzypiało, jakby stało przez parę lat na
deszczu Luizjany. Ale tak właśnie było, kiedy kupowało się wszystko, wybierając
najtańszą ofertę - a przetarg prawdopodobnie wygrywał ten, który dał łapówkę komuś
w dziale zaopatrzenia. W tutejszym biznesie łapówki były na porządku dziennym.
Kathy przez dwa semestry studiowała nauki polityczne na uniwersytecie stanowym i
na szczęście była już blisko dyplomu. Studiowanie historii doktryn politycznych było
niemal koniecznością w Luizjanie, gdzie ludzie do dziś ciepło wyrażali się o Hueyu
Longu, gubernatorze, który ponad siedemdziesiąt pięć lat temu został senatorem, a
potem padł ofiarą zamachu, dokonanego w głównej części gmachu parlamentu
stanowego, tuż obok, na końcu holu. Huey był tylko jednym z długiej listy łobuzów,
którzy rządzili stanem, i to przy poparciu mieszkańców Luizjany. W końcu wielkie
firmy naftowe przez całe dziesięciolecia płaciły za wszystko, nie było podatku
dochodowego, żadnego wartego wzmianki podatku od nieruchomości, więc jeśli już
miało się kogoś wybrać, to dlaczego nie jakąś barwną postać, zwłaszcza, że nic to
nie kosztowało? Jej profesor nauk politycznych opowiedział kiedyś studentom, jak -
kiedy był nastolatkiem - przyjeżdżał z kolegami do gmachu parlamentu stanowego,
żeby usiąść na galerii i oglądać Wysoką Izbę w działaniu. Twierdził, że było to
ciekawsze niż chodzenie do kina. Ludzie przybywali z całego kraju, żeby studiować
historię doktryn politycznych Luizjany, i słusznie.
Uśmiechnęła się, kiedy wiatr zawył koło szklanych drzwi, prowadzących na
dziedziniec parlamentu. Huey tam był, duchem i w brązie, tuż za rogiem, a reflektor,
ustawiony na szczycie wysokiego, spiczastego budynku - jednego z najwyższych na
całym Południu i wciąż najwyższego w całym stanie - znów rzucał wiązkę światła na
wielki pomnik populistycznego męczennika. Co jakiś czas władze stanowe ogłaszały
zaciskanie pasa i wyłączały ten reflektor, żeby oszczędzić parę dolarów, ale zawsze
włączały go wkrótce z powrotem. Turyści wciąż przyjeżdżali zobaczyć starego
Hueya, gołębie i całą resztę.
Dorabianie podczas studiów na posadzie strażnika w parlamencie nie było
najciekawszym zajęciem na świecie, ale przynajmniej miało się mnóstwo czasu na
naukę, a przecież o to głównie chodziło...
Rozległ się brzęczący sygnał telefonu komórkowego. Uśmiechnęła się i odczepiła
maleńkie urządzenie od paska. Wiedziała, kto dzwoni. Nikt inny nie telefonowałby
o tej
porze.
- Cześć - powiedziała.
- Cześć, Kathy - powitał ją mąż.
- Dlaczego jeszcze nie śpisz? - spytała. - Za nic nie zdążysz na zajęcia do Tłustego
Tyłka.
- Olewam go. Brak mi ciebie. Jestem taki samotny w tym wielkim łóżku. Nagi pod
kołdrą. I pełen pożądania dla mojej młodej żony.
Kathy roześmiała się. - Jesteś silny w gębie, ty capie. Gdybym w tej chwili weszła do
domu, zacząłbyś jęczeć, że musisz złapać choć trochę snu. - O, nie, łaskawa pani.
Wracaj do domu, to ci udowodnię. Mam dla ciebie wielką niespodziankę.
- Nie taką znowu wielką, dziecino. Powiedziałabym, że to raczej... przeciętna
niespodzianka.
- A skąd możesz wiedzieć? Wracaj do domu, to się przekonasz. Ćwiczyłem ciężary.
Roześmiała się. - Kusisz... - zaczęła.
Nie dokończyła tego zdania. Fala uderzeniowa uderzyła ją z tak potężną siłą, że
gdyby funkcjonariusze dochodzeniówki nie wiedzieli, kim była, nigdy nie zdołaliby jej
zidentyfikować, nawet na podstawie uzębienia. Kiedy różne agencje zakończyły
przetrząsanie ruin - policja miejska i stanowa, straż pożarna, ATF*, FBI - okazało się,
że wśród krwawej miazgi, która była kiedyś ciałem Kathy Brant, tylko osiem zębów
zachowało się w nienaruszonym stanie i żaden z nich nigdy nie był tknięty laserem
dentysty. Jedyną pociechą było to, że przynajmniej nie cierpiała. Nie miała pojęcia,
co się z nią stało.
I
GARŚĆ INFORMACJI
01
Piątek, 17 grudnia 2010 roku, godzina 12.55
Quantico, Wirginia
Alexander Michaels, dyrektor Net Force - elitarnej jednostki FBI - ciężko uderzył o
podłogę. Upadek był bardziej bolesny, niż się tego spodziewał; aż zaparło mu dech w
piersiach. Na szczęście prawie cały impet poszedł na lewy pośladek, a nie na prawy,
przez który dwa miesiące wcześniej wyszła kula, kiedy Michaels został postrzelony w
udo. Rana już się niemal zupełnie zagoiła; czasem tylko trochę piekła. Kobieta, która
właśnie rzuciła nim o ziemię, była jego zastępczynią.
Wicedyrektor
Antonella „Toni” Fiorella, całe metr sześćdziesiąt osiem wzrostu i może z
pięćdziesiąt kilo
wagi.
Zanim zdążył zaczerpnąć powietrza, Toni opadła obok niego na kolano i wymierzyła
krótki cios w jego twarz prawym łokciem, uderzając się w niego lewą dłonią dla
lepszego efektu i w celu ustawienia lewej ręki do następnego uderzenia, gdyby
uznała je za potrzebne.
Nie było potrzebne. Michaels ani myślał ją atakować. Ledwie mógł oddychać.
Uśmiech był wszystkim, na co było go w tej chwili stać.
Toni podała mu rękę, a on chętnie skorzystał. Wstała i pomogła mu się podnieść.
- Nic ci się nie stało?
Zdołał nabrać dość powietrza, żeby powiedzieć: - Nie, wszystko w porządku. -
Zachowanie uśmiechu na twarzy było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie
ostatnio przyszło
mu robić, ale jakoś sobie poradził.
- To dobrze. Widziałeś, jak to zrobiłam?
- Chyba tak.
Zwykle ćwiczyli tego rodzaju rzuty na przyjemnie grubej macie, udostępnionej przez
FBI w mniejszej z dwóch sal gimnastycznych w centrali Net Force. Od czasu do
czasu przenosili się jednak z maty na podłogę. Toni, która zaczęła ćwiczyć tę
ezoteryczną sztukę walki w wieku dwunastu lat, wytłumaczyła mu, dlaczego
potrzebny jest taki trening.
- Jeśli cały czas będziesz ćwiczył na macie, przyzwyczaisz się do miękkiego,
amortyzującego podłoża. Jeśli upadniesz na jezdni, czy na chodniku, nie będzie już
tak łatwo.
A ponieważ mnóstwo walk kończy się w parterze, musisz wiedzieć, jak to wygląda.
Słusznie.
Potrafił to zrozumieć, chociaż nie był pewien, czy kiedykolwiek opanuje tę
sztukę w
wystarczającym stopniu, żeby upaść na beton i odbić się jak gumowa piłka. Ale
przynajmniej
po miesiącu treningu, po pięć dni w tygodniu, Michaels zapamiętał w końcu nazwę
tej sztuki
walki: Pukulan Pentjak Silat. Albo w skrócie silat. Toni powiedziała mu, że to
uproszczona
wersja bardziej skomplikowanej sztuki walki, która wyłoniła się z indonezyjskiej
dżungli
mniej niż sto lat temu. Jego zastępczyni nauczyła się jej od leciwej
holenderskiej Indonezyjki,
która mieszkała naprzeciwko państwa Fiorella w Bronx. Toni była kiedyś
świadkiem, jak ta
starsza pani rozprawiła się z czterema chuliganami, którzy próbowali przepędzić
ją z ławeczki
przed domem. Był to z ich strony wielki błąd. Michaels był pod wrażeniem
umiejętności
Toni. Jeśli to, co mu pokazała, było proste i łatwe, to wcale się nie palił do
rzeczy
trudniejszych.
- Dobra, teraz ty spróbuj.
- Uderzysz z lewej, czy z prawej? - spytał.
- To bez znaczenia - odpowiedziała. - Jeśli będziesz kontrolował centrum tak,
jak
powinieneś, poradzisz sobie w każdym wypadku.
- Teoretycznie - powiedział.
Uśmiechnęła się do niego. - Teoretycznie.
Skinął głową, próbując się odprężyć i przyjąć neutralną postawę. Toni mówiła, że tak
właśnie trzeba. Należało być zdolnym do działania w każdej pozycji, w jakiej człowiek
się znajdował w momencie ataku; gdyby było inaczej, to po co w ogóle zawracać
sobie głowę?
Jeśli jakiemuś bandziorowi nie spodoba się twoja twarz, nie będziesz mieć czasu na
ukłon i przyjęcie postawy wyjściowej. Trudno byłoby się spodziewać, że facet,
nacierający na ciebie z nożem w ciemnej uliczce, pozwoli ci pobiec do domu, żebyś
mógł zdjąć buty i założył ubiór do walki - gi - podczas gdy on będzie stał i czekał,
czyszcząc paznokcie czubkiem noża. Jeśli jakaś technika nie sprawdzała się w
praktyce, indonezyjscy wojownicy nie przekazywali jej swoim uczniom. Im nie
zależało na wierności do, duchowej „drodze”. Ich sztuka była kwintesencją walki
ulicznej, w której wszystko jest dozwolone. Nie sztuką błyskawicznych,
widowiskowych ciosów, lecz sztuką wojenną. W silat nie wystarczało pokonać
przeciwnika - trzeba go było zniszczyć, posługując się wszystkim, co akurat było pod
ręką:
pięściami,
stopami, łokciami, nożem, pałką, bronią palną...
Toni rzuciła się na niego.
Należało najpierw zablokować atak, a potem przesunąć w bok środek ciężkości, w
tym wypadku na zewnętrzną stronę napastnika. Zamiast tego, skołowany Michaels
zastosował blok i przeszedł na wewnętrzną stronę wysuniętej stopy Toni. W teorii, jak
sama powiedziała, nie miało to znaczenia, bo dobre było wszystko, co skuteczne.
Prawe udo wsunął między nogi Toni, napierając na jej spojenie łonowe. Cała uwaga,
jaką koncentrował na obronie, jakby gdzieś... wyparowała. Zdołał zablokować cios,
ale teraz stał jak wryty. Nie wykonał następnego ruchu. Był aż nadto świadom
ciepłego ucisku jej krocza na swoim udzie, nawet przez dwie pary spodni od dresów.
Cholera!
- Alex?
- Przepraszam, pogubiłem się.
Michaels szybko zrobił krok do tyłu. Parę miesięcy temu tamten zamachowiec omal
go nie zabił; gdyby nie Toni, zabójca dopadłby go, więc lepsze opanowanie sztuki
samoobrony wydało mu się rozsądnym pomysłem. Ale w tej chwili bliski, wręcz
intymny kontakt fizyczny z Toni przysparzał mu chyba więcej problemów, niż potrafił
ich rozwiązać.
A już na pewno pojawiał się pewien szczególny problem, bez którego Alex mógłby
się
obejść...
- Hej, szefie.
Michaels otrząsnął się z erotycznych myśli. Jay Gridley stał przy wejściu do
sali
gimnastycznej i patrzył na nich dwoje.
- O co chodzi, Jay?
- Chciał się pan zapoznać z tą sprawą w Luizjanie, kiedy tylko otrzymamy informacje.
Właśnie ściągnąłem cały pakiet od zespołu terenowego w Baton Rouge, mam
przekaz wideo i raporty. Ma pan to oznakowane w poczcie elektronicznej. Michaels
skinął głową. - Dzięki, Jay. - Spojrzał na Toni. - Muszę się z tym zapoznać.
- Więc skończmy na razie. Wrócimy do treningu w poniedziałek - powiedziała. -
Chyba że jutro będziesz w pracy?
- Niestety. Miałem nadzieję popracować przy samochodzie, ale muszę się przekopać
przez te sprawy finansowe. We wtorek mam stanąć przed komisją senatora White’a.
- Tobie to dobrze - powiedziała Toni.
- Prawda?
Złożyli sobie nawzajem ukłon, który w silat zaczynał i kończył trening, i Michaels
ruszył do szatni.
Sheldon Gaynel Worsjam miał szesnaście lat i był uczniem szkoły średniej w New
Istrouma. Wyglądał na dwanaście lat, był chudy, miał czarne, przetłuszczone włosy
sięgające ramion i loczek, opadający na lewe oko. Ubrany był w granatowe spodnie-
bojówki i czarny podkoszulek ze zgniłozielonym, pulsującym logo, czymś w rodzaju
plakietki z wypisanym rozchwianymi literami słowem „GeeterBeeter”. Cokolwiek by to
oznaczało.
Smarkacz siedział oklapnięty na tanim krzesełku przy ciężkim
plastikowym stole, podrapanym i poobijanym przez lata użytkowania. W rogu ktoś
wyciął serce z inicjałami w środku; dziwne, bo wydawało się oczywiste, że w tym
pomieszczeniu noże i inne ostre przedmioty nie miały prawa się pojawiać.
Mężczyzna, który siedział naprzeciwko Worshama, był przysadzisty, rumiany na
twarzy, ubrany w tani ciemny garnitur. Równie dobrze mógłby mieć na głowie
migający neon z napisem GLINA.
- Więc opowiedz mi o tej bombie - powiedział policjant. Worsham skinął głową. -
Dobrze, dobrze. No więc nie chodzi o semtex czy C-4, albo o jakieś inne gówno w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin