Andrews Ilona - AO.pdf

(338 KB) Pobierz
Kiedy młoda kobieta zostaje wzięła do niewoli przez niebezpiecznego mężczyznę, zostaje
wbrew sobie wciągnięta w świat ukryty przed ludzkim wzrokiem, gdzie nadludzkie moce
walczą w krwawej domowej wojnie. Teraz musi podjąć decyzję: poddać się i stać pionkiem
albo wziąć w ręce swój własny los.
Alphas: Origins
by
Ilona Andrews
Rozdział 1
Karina Tucker wzięła głęboki wdech.
- Jacob nie bij Emily. Emily puść jego włosy. Nie karzcie zatrzymać
mi samochodu!
Twarz jej córki mignęła we wstecznym lusterku, oburzona jak tylko
sześciolatka mogła.
- Mamo, on zaczął!
- Nie obchodzi mnie kto zaczął. Jeśli się teraz nie uciszycie, coś się
zdarzy!
- Co się zdarzy? - zajęczała Melissa. Megan, jej bliźniaczka,
pokazała język.
Karina zmarszczyła brwi, starała się wyglądać groźnie we
wstecznym lusterku.
- Straszne rzeczy. - czwórka dzieci uciszyła się na tylnym siedzeniu
vanu, starali się odgadnąć co "straszne rzeczy" mogą oznaczać. Cisza nie
potrwa długo. Następnym razem gdy Jill zadzwoni z prośbą o
nadzorowanie stada pierwszoklasistów na szkolnej wycieczce, powie, że
zaraziła się dżumą.
Sama wycieczka nie była zła. Słońce jasno świeciło, a jazda do starej
wsi, czterdzieści pięć minut od Chikasha, była wręcz przyjemna. Nic poza
czystym niebieskim niebem i płaskimi polami Oklahomy z okazjonalnymi
dzielącymi je cienkimi pasmami lasów. Ale teraz, po dniu jazdy w na
sianie i patrzenia jak robi się masło czy wbija gwoździe, dzieciaki były
zmęczone i bzikowały. Byli w drodze już dwadzieścia minut i wielu z nich
już zaangażowało się w trzy konflikty na skalę Pierwszej Wojny
Światowej. Wyobrażała sobie, że pozostali rodzice nie mieli lepiej. Gdy
sześć samochodów pokonywało trasę na prostej wiejskiej ulicy, Karina
prawie mogła usłyszeć jęczenie wydobywające się z pojazdów przed nią.
Te bezsensowne zmartwienia powinny się skończyć. Emily nie była
zrobiona ze szkła. W końcu Karina będzie musiała puścić ją na
kilkudniową wycieczkę bez mamusi. Przez tę myśl Karina skrzywiła się.
Po śmierci Jonathana zabrała Emily do doradcy, który zaoferował pracę
również z nią. Karina odrzuciła ofertę. Już przez to przechodziła gdy jej
rodzice zmarli i nie ułatwiało to niczego.
Jej komórka się odezwała. Karina wcisnęła przycisk na zestawie
głośnomówiącym.
- Tak?
- Jak się trzymasz? - zaćwierkała Jill.
- Fantastycznie. - byłoby nawet lepiej gdyby nie musiała rozmawiać
przez telefon w czasie jazdy. - A ty?
- Muszę na nocnik! - ogłosił Jacob z tyłu.
- Robert przezwał Savannah słowem na S. Poza tym wszystko
dobrze. - poinformowała Jill.
- Naprawdę muszę iść. Albo narobię w spodnie. I będzie duża
plama...
- Słuchaj, Jacob musi na nocniczek. - mignął jej ciemny niebieski
znak wznoszący się nad drzewami. - Zatrzymam się w motelu przed nami.
- Jakim motelu?
- Tym po prawej. Z dużym niebieskim znakiem głoszącym Motel
Sunrise?
- Gdzie? - głos Jill przyszedł przytłumiony przez zakłócenia. - Nie
widzę.
- Nie widzę motelu. - poinformowała Megan.
- Spójrz na niebieski znak. - wskazała przez okno Emily.
- Cóż, nie widzę go. - ogłosił Jacob.
- To dlatego, że jesteś kretynem. - powiedziała Emily.
- Ty jesteś głupia!
- Cisza! - warknęła Karina.
Zjazd pojawił się po jej prawej. Karina skierowała na niego
samochód.
- Zjeżdżam. - powiedziała do telefonu. - Dogonię was za minutę.
- Gdzie zjeżdżasz? Karina, gdzie jesteś? Byłaś tam, a teraz cię nie
ma. Nie widzę cię we wstecznym lusterku...
- Ponieważ zjechałam.
- Gdzie zjechałaś?
Och, na miłość boską.
- Porozmawiamy później.
Brukowana droga doprowadziła ich do dwupiętrowego budynku
pokrytego ciemnym szarym tynkiem. Tylko jeden samochód, stary Jeep,
stał na parkingu.
Karina zaparkowała przed wejściem i zawahała się. Budynek,
prymitywne pudło z małymi wąskimi oknami, wyglądał jak jakaś
instytucjonalna struktura, biurowiec, albo nawet więzienie. Zdecydowanie
nie wyglądał zapraszająco.
- Teraz go widzę. - powiedziała Megan.
Karina potrząsnęła głową. Pomyślałbym, że gdybyś był właścicielem
motelu, sprawiłbyś żeby wyglądał gościnnie. Zasadził jakieś kwiaty, może
wybrał milszy kolor ścian, coś innego niż stalowo-szary. Tylko to miało
sens przy dobrym biznesie. A tak jak to teraz wyglądało, miejsce
promieniowało ponurą, prawie wrogą atmosferą. Miała silne pragnienie by
jechać dalej.
- Muszę iść! - ogłosił Jacob i pierdnął.
Karina wyskoczyła z auta i otworzyła przesuwane drzwi.
- Wychodzić.
Piętnaście sekund później zgromadziła ich w małym holu. Samotna
kobieta stojąca za kontuarem odwróciła się do nich gdy podchodzili. Była
chuda jak szkielet, miała długie czerwone włosy spływające na ramiona.
Karina zerknęła na jej twarz i prawie wymaszerowała na zewnątrz. Oczy
kobiety były jak oczy grzechotnika, żadnego współczucia, żadnej dobroci,
żadnego gniewu. W ogóle nic.
- Przepraszam. - powiedziała Karina. - Czy możemy skorzystać z
toalety? Mały chłopiec musi skorzystać z łazienki.
Kobieta kiwnęła głową w stronę przejścia po prawej stronie Kariny.
Czarująca. To nic. Musieli tylko wejść i wyjść. - Dziękuję! Idziemy dzieci.
Przejście wychodziło na długi korytarz. Po lewej, kilka drzwi
znaczyło ścianę, jeden oznaczony był znakiem "Toaleta" a drugi na końcu
korytarza znakiem "Schody". Po prawej starszy mężczyzna stał po środku
korytarza. Mocno umięśniony, z twarzą jak buldog, stanął tak jakby za
chwilę miał zostać stratowany przez uczestników zamieszek. Jego oczy
obserwowały ją z nieukrywaną złośliwością. Dzieci też to wyczuły i
zebrały się wokół niej. Karina ich nie winiła.
- Witam!
Mężczyzna nic nie powiedział.
Okay. Pomaszerowała do toalety i otworzyła drzwi. Jednoosobowa
toaleta, stosunkowo czysta. Żadnych strasznych nieznajomych
ukrywających się po kątach.
- Do środka. - zagoniła Jacoba do środka i stanęła przy drzwiach.
Minuty mijały, długie i lepkie. Mężczyzna się nie poruszył. Dzieci
były cicho pod jego badawczym spojrzeniem, jak małe zajączki
wyczuwające drapieżnika. Karina delikatnie zapukała w drzwi.
- Pośpiesz się, Jacob. Daj innym dzieciom skorzystać.
- Prawie skończyłem.
Karina czekała. Mężczyzna ciągle się na nią gapił. Stopniowo jego
twarz przybrała inny wyraz. Zamiast patrzeć na nią groźnie, teraz
studiował ją jakby była jakimś dziwacznym obcym stworzeniem. To było
nawet bardziej niepokojące. Karina zwalczyła dreszcz.
- Jacob, musimy iść.
Usłyszała włączoną spłuczkę w toalecie. W końcu.
Jacob wyłonił się z ubikacji.
- Umyłem dłonie mydłem. - poinformował. - Chcesz je powąchać?
- Nie. Czy ktoś jeszcze musi skorzystać?
Potrząsnęły głowami. Emily objęła jej nogę.
- Chcę do domu, Mamo.
- Wspaniały pomysł. - Karina poprowadziła ich przez korytarz.
Mężczyzna poruszył się i zablokował im drogę.
- Dziękuję za pozwolenie użycia toalety. - powiedziała Karina. -
Pójdziemy już.
Mężczyzna pochylił się do nich. Jego nozdrza poruszyły się.
Wciągnął powietrze przez nos, a jego twarz podzielił uśmiech. Nie
uśmiechnął się; pokazał zęby: nienormalnie duże i ostre, trójkątne jak u
rekina i zdecydowanie nie ludzkie.
Lód pokrył kręgosłup Kariny.
Mężczyzna zrobił krok do przodu.
- Pachniessssz jak dawca. - jego zęby zajęły tyle miejsca w jego
ustach, że mamrotał słowa.
Karina cofnęła się, trzymając wyciągnięte ręce jak tarczę, chroniąc
dzieci zebrane za nią. Pragnęła mieść puszkę gazu łzawiącego albo pistolet
- jakąś broń w torebce poza portfelem, chusteczkami higienicznymi,
książką i telefonem z wyczerpaną baterią.
- Przepuść nas!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin