Błotny Jarosław - Multiplum.pdf

(329 KB) Pobierz
Jarosław Błotny
Multiplum
Słuchał porannych wiadomości płynących z
rozsypującego się lampowego Tandberga, gdy usłyszał
pisk hamulców pod oknem. Przydzielona mu po jakimś
folksdojczu zaniedbana kawalerka ulokowana była na
parterze. Oprócz zawilgoconych ścian i powyrywanej
instalacji elektrycznej oferowała zastawę kuchenną z
oznaczeniami Wehrmachtu, wyszczerbiony piec kaflowy i
spory zapas węgla w piwnicy. O jej wcześniejszych,
wysiedlonych polskich właścicielach nic nie wiedział.
Chyba właśnie dlatego stąpał ostrożnie po trzeszczącej
podłodze, jakby obawiał się, że pod deskami ktoś ukrył
zbiór pamiątek albo rodzinne archiwum. Kiedyś nawet
przyśniły mu się zmumifikowane zwłoki dziecka,
spoczywające pod posadzką. Obraz ten nękał go później,
ilekroć gdzieś natykał się na rozeschnięte, skrzypiące
deski.
Wstał od stołu, podszedł do okna i stwierdził, że to po
niego. Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Kierowca został w jeepie,
a pasażer tłukł sygnetem w blaszany parapet.
– Nie wal tak, człowieku – burknął. – Niedziela.
Pobudzisz wszystkich.
Odsłonił postrzępioną firanę i dał znać, że jest już na
nogach i zaraz wyjdzie.
Wyłączył radio, dopił kawę i zdmuchnął płomień w
naftowej lampie. Wyszedł, zapinając kurtkę i nakładając
na głowę uszankę, którą Amerykanie docenili przed
dwoma laty w Ardenach. Odgłos zamykania drzwi
mosiężnym kluczem poniósł się po klatce schodowej jak
wystrzał z rewolweru. Atmosfery grozy dopełniło upiorne
skrzypienie bramy wejściowej. Na zewnątrz padał
pierwszy zimowy śnieg, a w powietrzu unosiła się wilgoć
ustępującej jesieni i zapach zmrożonych liści.
– Słyszał pan, kapitanie? – zapytał sierżant Szaj. To
on stukał w parapet. Siedział obok kierowcy, zakutany w
zimowy płaszcz
US
Army z naszywkami polskiej
żandarmerii i trząsł się z zimna. Wykręcił głowę do tyłu w
oczekiwaniu na odpowiedź.
– Słyszałem – odrzekł Seweryn Sendler, sadowiąc się
pod plandeką na tylnym siedzeniu.
– Prusy Wschodnie z Alsztynem mają zostać przy
Polsce – ciągnął Szaj z tym swoim trudnym do ukrycia
kresowym zaśpiewem.
– Z Olsztynem – poprawił Sendler.
– Z Olsztynem, panie kapitanie. To dobra
wiadomość.
– Bardzo – odrzekł Sendler i wyciągnął z kieszeni
kurtki paczkę papierosów.
Samochód ruszył. Dojechali do ulicy Górna Wilda,
wzdłuż której ciągnęły się zburzone lub wypalone
zabudowania fabryki Cegielskiego, podczas wojny znane
jako Deutsche Waffen und Munitionsfabriken. Sendler,
jako miłośnik broni palnej, wiedział, że kiedyś
DWM
produkowała w Niemczech kultowy pistolet Parabellum,
przez Amerykanów zwany Lugerem. Z niewiadomych
powodów cieszył się on wśród jankeskich oficerów jakąś
niezrozumiałą estymą. On sam tej zawodnej broni nie
wziąłby nawet do ręki.
Głęboko wciśnięty w fotel przypatrywał się
pierzejom ulic. Były szare i poznaczone wojennymi
bliznami. W niektórych oknach widział mdłe światła
lamp. Jeep podskakiwał na wybojach, a pęd powietrza
wyrywał spod plandeki kłęby papierosowego dymu. Ulice
były puste i dopiero w okolicach ruin fortu Grollmana
dostrzegł grupki ludzi podążających w okolice stadionu
miejskiego, gdzie ciocia
UNRRA
wzniosła swoje magazyny
i prowadziła dystrybucję towarów pierwszej potrzeby dla
polskich przesiedleńców z tzw. Ziem Odzyskanych, które
niebawem miały znowu wrócić do Niemiec.
***
Sierżant Antoni Matysiak właśnie rozpalał ogień w
kaflowym piecu, gdy pojawił się Sendler. Pokój, który
przydzielono sekcji polskiej korpusu żandarmerii
US
Army, był pełen dymu, więc kapitan natychmiast jak
najszerzej otworzył okno.
– Nie ma cugu – usprawiedliwił się Matysiak. – Musi
być komin przytkany.
Miał za sobą roczną służbę w Milicji Obywatelskiej,
z której zdezerterował, gdy wiosną Amerykanie
rozpoczęli ofensywę znad Łaby. Ponieważ sojusznicy
wykluczali na razie powołanie do życia miejscowej
policji, przygarnęła go amerykańska żandarmeria.
Najwyraźniej nie przeszkadzały jej wcześniejsze związki
Matysiaka z sowieckimi władzami okupacyjnymi. Sendler
też nie miał nic przeciwko temu. Skoro Jankesom nie
przeszkadzały ich własne związki z Wehrmachtem,
maszerującym u ich boku już pod nową nazwą na
Wschód, to dlaczego mieliby mieć cokolwiek przeciwko
młodemu człowiekowi, który nie uciekł z Poznania wraz z
komunistami? A na dodatek sprezentował im ciężarówkę
cennych z policyjnego punktu widzenia dokumentów?
– Prusy i Gdańsk zostają przy Polsce –
zakomunikował Matysiak.
– Ale Wrocław i Szczecin już nie – odrzekł Sendler i
nie zdejmując czapki ani kurtki, usiadł przy biurku, na
którym stała nowiutka maszyna do pisania marki
Remington i stary poniemiecki telefon biurowy.
– Pieprzyć ten cały Breslau i pieprzyć ten cały Stettin
– machnął ręką Matysiak i przysiadł się do Sendlera. –
Wymarali dla nas ruskie jakieś klunkry na gemyli, a my
mamy się z tego cieszyć. Przecież tam nigdy Polski nie
było.
– Ale mogłaby być.
– A po co? Przez sto lat musielibyśmy całować za to
po łapach tego ochlapusa Stalina. Pieprzyć je, panie
kapitanie, i to oba dwa, i Breslau, i Stettin, od razu. Ja
brynczeć po nich nie będę, poradzimy sobie bez nich.
Zresztą, jak to Szaj mawia, jedna bomba atomowa i
wrócimy znów do Lwowa!
Sendler podniósł się i otworzył drzwi, żeby zrobić
przewiew, bo samo otwarcie okna niewiele dało.
– Dzwonił już ktoś? – zapytał, wskazując ruchem
głowy telefon na biurku.
Matysiak potwierdził:
– Ledwo żem drzwi otworzył.
– Pilne?
– Befel z góry. Trup w szpitalu na Szkolnej.
Sendler zrobił wielkie oczy.
– A to ciekawe... Jakiś szpital, w którym jeszcze
dotąd nikt nie umarł?
Matysiak nie wychwycił sarkazmu.
– W ancugu nieboszczyka było złoto – odparł. – Jakiś
szaber, bo sporo tego złota miał. Ale bez pośpiechu, panie
kapitanie, wszystko rychtyk zabezpieczone. Chcą,
żebyśmy popęchcili, skąd je miał i czy czasem nie było
tego więcej.
– Gdzie to?
– Szpital? Przy Starym Rynku.
– Napal więc w tym piecu i pojedziemy. Dużo ci to
jeszcze zajmie czasu?
– Trzy na ósmą będę gotowy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin