Assassin's Creed Tajemna Krucjata.doc

(1400 KB) Pobierz

Prolog

 

Majestatyczny statek skrzypiał i pojękiwał; jego żagle prężyły się, wypełniane wiatrem. Oddalony od lądu o całe dnie żeglugi, przedzierał się przez ocean w kierunku wielkiego miasta na zachodzie, niosąc swój drogocenny ładunek: mężczyznę, o którym załoga wiedziała tylko tyle, że jest Mistrzem.

              Towarzyszył im teraz, stojąc samotnie na pokładzie dziobowym. Opuścił kaptur swej szaty, wystawiając się na smagnięcia mokrej bryzy i zlizując jej krople z ust, zwrócony twarzą do wiatru. Robił to każdego dnia. Wynurzał się ze swojej kajuty, przemierzał pokład i wybierał miejsce, z którego następnie przyglądał się morzu, a potem  wracał do siebie. Czasem stawał na dziobie, czasem na rufie. Zawsze jednak wpatrywał się w pokryte białymi falami morze.

              Członkowie załogi obserwowali go codziennie. Pracowali na pokładzie i przy takielunku, pokrzykując do siebie wzajemnie; każdy z nich miał robotę do wykonania, ale przez cały czas rzucali ukradkowe spojrzenia na samotna, zamyśloną postać. I zachodzili w głowę, co to za człowiek? Cóż za człowiek znalazł się pośród nich?

              Dyskretnie badali go wzrokiem także teraz, gdy odsunął się od otaczającego pokładu relingu i naciągnął kaptur. Przystanął tam jeszcze na chwilę, z pochyloną głową i swobodnie opuszczonymi ramionami, a załoga wciąż mu się przyglądała. Kilku mężczyzn pobladło, gdy mijał ich na pokładzie zamaszystym krokiem, zmierzając do swojej kajuty. A kiedy drzwi już się za nim zamknęły, wszyscy uświadomili sobie, że do tej pory wstrzymywali oddech.

              W kajucie asasyn usiadł przy stole. Nalał kubek wina, po czym sięgnął po księgę i przyciągnął ją ku sobie. Potem zaś ja otworzył. I zaczął czytać.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

1

 

19 CZERWOCA 1257

 

Maffeo i ja nadal jesteśmy w Masjafie i zostaniemy tu jeszcze przez jakiś czas. Przynajmniej dopóki jedna lub dwie – jak by to powiedzieć?  -niepewne sprawy nie zostaną wyjaśnione. Do tego czasu pozostaniemy na rozkazach Mistrza, Altaïra Ibn-La’Ahada. Taka rezygnacja z podążania własnymi ścieżkami jest irytująca, zwłaszcza gdy trzeba się podporządkować przywódcy Zakonu, który w podeszłym wieku posługuje się niejasnościami z taką samą bezwzględną precyzją, z jaką niegdyś władał mieczem i ostrzem – ja jednak zostałem przynajmniej wtajemniczony w jego historię. Natomiast Maffeo, który nie miał tego szczęścia, robi się coraz bardziej niecierpliwy. To zresztą  zrozumiałe. Ma już dość Masjafu. Nie lubi przedzierania się przez strome zbocza, jakie dzielą fortecę asasynów od położonej w dole wioski, a górka okolica niezbyt go pociąga. Jak mówi, należy do rodu Polo, i po sześciu miesiącach spędzonych w tym miejscu zamiłowanie do podróży odzywa się w nim wołanie przyzywającej go ponętnej kobiety – jest przekonujące, kuszące i niedające się ignorować. Nie może się doczekać, by złapać wiatr w żagle i wyruszyć ku nowym lądom, odwracając się do Masjafu plecami.

              Szczerze mówiąc, przez jego zniecierpliwienie tylko niepotrzebnie się denerwuję. Altaïr jest o krok od wyjawienia nam wszystkiego; czuję to.

              Dlatego dzisiaj oznajmiłem:

              - Maffeo, opowiem ci pewną historię

              Maniery tego człowieka… Czy my naprawdę jesteśmy spokrewnieni? Zaczynam w to wątpić. Zamiast przyjąć moją zapowiedź z entuzjazmem, na jaki wyraźnie zasługiwała, usłyszałem westchnienie – mógłbym przysiąc, że tak było, choć może rzeczywiście po prostu zabrakło mu tchu w słonecznym skwarze – a następnie dość poirytowanym tonem zażądał:

              - Zanim to zrobisz, Niccolò, może byś mi powiedział, o czym jest ta historia?

              Też mi coś.

              Tak czy inaczej:

              - To bardzo dobre pytanie, bracie – odpowiedziałem i zastanowiłem się nad tym w czasie naszej wspinaczki po majestatycznym zboczu. Ponad nami na wzniesieniu majaczyła ponuro cytadela, sprawiając wrażenie wyciosanej  w wapiennej skale. Uznałem, że do opowiedzenia mojej opowieści potrzebuję idealnej scenerii, a nie istniała lepsza od fortecy Masjaf. Imponujący zamek o licznych wieżach, otoczony przez połyskujące rzeki, górujący nad znajdującą się poniżej, tętniącą życiem wioska, ulokowany w najwyższym punkcie  doliny Orontesu. Oaza spokoju. Raj.

              - Powiedziałbym, że to opowieść o wiedzy. – Zadecydowałem w końcu. – Jak wiesz, assasseen oznacza po arabsku „strażnika”. Asasyni są strażnikami tajemnic, a strzeżone przez nich tajemnice dotyczą wiedzy, zatem tak… – z pewnością zabrzmiałem jak ktoś nadzwyczaj z siebie zadowolony – …będzie to opowieść o wiedzy.

              - W takim razie obawiam się, że jestem umówiony.

              - Doprawdy?

              - Bez dwóch zdań z przyjemnością oderwałbym się od moich studiów, Niccolò. Ale nie mam ochoty na ich mimowolne poszerzanie.

              Uśmiechnąłem się szeroko.

              - Historie, które opowiedział mi Mistrz, na pewno chciałbyś usłyszeć.

              - To zależy. W twoich ustach nie brzmią szczególnie porywająco. Sam mówiłeś, że gdy idzie o twoje opowieści, najbardziej lubię w nich to, co krwawe.

              - Tak.

              Maffeo uśmiechnął się półgębkiem.

              - No cóż, masz rację, tak właśnie jest.

              - Tego również ci nie zabraknie. Koniec końców są to opowieści o wielkim Altaïrze Ibn-La’Ahadzie. To historia jego życia, bracie. Uwierz mi, nie pomija ona żadnych wydarzeń, a podczas wielu z nich dochodziło do rozlewu krwi, o czym się z radością przekonasz.

              W tym czasie dotarliśmy do barbakanu w zewnętrznej części fortecy. Przeszliśmy podcieniami bramy, minęliśmy posterunek straży i ponownie zaczęliśmy wspinaczkę, zmierzając do wewnętrznego zamku. Przed nami znajdowała się wieża, w której kwaterował Altaïr. Odwiedzałem go tam przez wiele tygodni i spędziłem niezliczone godziny, słuchając, urzeczony, podczas gdy on siedział ze splecionymi dłońmi, z łokciami opartymi na poręczach wysokiego krzesła, i snuł swe opowieści, a jego oczy były ledwo widoczne pod kapturem. Ja zaś miałem coraz silniejsze poczucie, że nie opowiada mi tych historii bez przyczyny. Że z jakiegoś niepojętego jeszcze dla mnie powodu zostałem wybrany, by ich wysłuchać.

              Kiedy Altaïr nie było zajęty opowieściami, pogrążał się w księgach i we wspomnieniach; czasem długimi godzinami spoglądał przez okienko swojej baszty. Pomyślałem, że nie teraz także tam będzie. Kciukiem przesunąłem do tyłu mój kaptur i oceniłem oczy, by móc spojrzeć w górę, na wieżę. Nie dostrzegłem jednak niczego poza wyblakłymi od słońca kamieniami.

              - Czy on nas teraz przyjmie? – Przerwał moje rozmyślania Marffeo.

              - Nie, nie dziś – odparłem i wskazałem na basztę na prawo od nas. – To tam się wybieramy.

              Maffeo skrzywił się. Wieża obronna była jedną z najwyższych w całym zamku, a na jej szczyt wiódł przyprawiający o zawrót głowy ciąg drabin, z których większość wyglądała tak, jakby potrzebowała gruntowej naprawy. Uparłem się jednak i zatknąwszy koniec mojej tuniki za pas, poprowadziłem Maffea na pierwsze piętro, potem na kolejne, aż wreszcie dotarliśmy na samą górę. Stamtąd rozejrzeliśmy się po okolicy. Mile skalistego terenu. Rzeki przypominające naczynia krwionośne. Wysepki ludzkich osad. Następnie spojrzeliśmy na Masjaf: na fortecę na plac i zabudowania wioski położonej poniżej, na drewniana palisadę, stanowiącą zewnętrzną linie fortyfikacji oraz na stajnie.

              - Jaka to wysokość? – zapytał Maffeo, nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. Niewątpliwie odczuwał silne porywy wiatru, a ziemia z tej perspektywy wydawała się bardzo, bardzo odległa.

              - Ponad trzydzieści sążni – odpowiedziałem. – Wystarczająco wysoko, by asasyni znaleźli się poza zasięgiem wrogich łuczników na dole oraz by sami wciąż mogli zasypywać ich strzałami i innymi pociskami.

              Pokazałem mu otaczające nas z każdej strony otwory.

              - Dzięki tym hurdycjom mogli zrzucać na wroga kamienie albo olej. Wystarczyło użyć tego…

              Drewniane platformy wystawały poza zewnętrzną linię muru. Podeszliśmy do jednej z nich i trzymając się wsporników po obu stronach, pochyliliśmy się, by przez otwór w platformie spojrzeć w dół. Dokładnie pod nami mur baszty dochodził do samej krawędzi klifu. Poniżej zaś lśniła rzeka.

              Krew odpłynęła z twarzy Maffea, cofnął się o krok ku bezpiecznej podłodze baszty. Zaśmiałem się i zrobiłem to samo (prawdę powiedziawszy, uczyniłem to tym chętniej, że sam czułem lekki zawrót głowy i mdłości).

              - Właściwie po co nas tu sprowadziłeś? – spytał  Maffeo.

              - Bo to tutaj zaczyna się moja opowieść – odrzekłem. – I to na wiele sposobów. To właśnie stąd straże dostrzegły wojska najeźdźców.

              - Wojska najeźdźców?

              - Tak. Armię Saladyna. Przybył tu, aby oblegać Masjaf i pokonać asasynów. Było to osiemdziesiąt lat temu, w pogodny sierpniowy dzień. Zupełnie taki jak dziś…

 

2

 

Pierwsze, co zauważył obserwator, to ptaki.

              Każda wędrująca armia przyciąga padlinożerców. Przede wszystkim tych skrzydlatych, gotowych runąć z przestworzy na wszelkie ochłapy, jakie wojsko zostawi za sobą: jedzenie, odpadki i padlinę, zarówno końską, jak i ludzką.

              Następnie dostrzegł kurz. W końcu zaś rozległa, ciemną plamę na horyzoncie, która posuwała się szybko do przodu, ogarniając wszystko w zasięgu wzroku.

              Armia zaludnia, zaburza i niszczy krajobraz; jest gigantyczną, wygłodniała bestią, która pożera wszystko, co tylko stanie jej na drodze. Saladyn doskonale zdawał sobie sprawę, że najczęściej już sam taki widok wystarczy, by skłonić wroga do kapitulacji.

              Jednak nie tamtym razem. Nie wtedy, gdy jego wrogiem byli asasyni.

              Przywódca Saracenów zgromadził na te kampanię skromne siły w postaci dziesięciu tysięcy piechurów, jeźdźców oraz ciurów obozowych. Zamierzał z ich pomocą zmiażdżyć asasynów, którzy już dwukrotnie próbowali go zgładzić – trzeci zamach na pewno zakończyłby się powodzeniem. Saladyn postanowił przynieść wojnę do ich własnego domu i dlatego przywiódł swa armię w góry An-Nysayriyah, gdzie stało dziewięć asasyńskich cytadel.

              Do Masjafu dotarły wieści, że ludzie Saladyna co prawda plądrują okolicę, ale żadna z fortec nie upadła. I że Saladyn podąża na Masjaf, nosząc się z zamiarem zdobycia twierdzy oraz pozbawienia głowy przywódcy asasynów, Al Mualima.

              Saladyn uchodził za powściągliwego oraz obiektywnego w sądach wodza, ale asasynom udało się go rozgniewać i wytrącić z równowagi. Jak donoszono, jego wuj, Sihab Al’din, doradzał mu wystąpienie z propozycja zawarcia pokoju. Shihab argumentował, że asasynów lepiej mieć po swojej stronie niż przeciwko sobie. Nie zdołał jednak wpłynąć na żądnego zemsty sułtana – i tak oto w pogodny sierpniowy dzień roku 1176 armia Saladyna pełzła w kierunku Masjafu, a obserwator czuwając na obronnej wieży cytadeli dostrzegł stada ptaków, wielkie obłoki kurzu oraz czarną plamę na horyzoncie. Wtedy tez podniósł do ust róg i dał sygnał na alarm.

              Mieszkańcy podgrodzia, zgromadziwszy zapasy, przenieśli się w bezpieczny obręb cytadeli, zapełniając zamkowe dziedzińce; na twarzach malował się strach, lecz i tak wielu uchodźców rozstawiało tam swoje kramy, by dalej prowadził handel. W tym czasie asasyni zaczęli umacniać zamek; przygotowywali się na spotkanie wrogiej armii i obserwowali zarazem, jak po pięknej zielonej okolicy rozprzestrzeni się  ciemna plama i jak wielka bestia pożywia się na tej ziemi, zagarniając horyzont.

              Słyszeli dźwięki rogów, bębnów i czyneli. Wkrótce byli już w stanie rozróżnić postaci, które wyłaniały się z rozedrganego od upału powietrza: widzieli ich tysiące. Widzieli piechotę: włóczników, oszczepników i łuczników, Ormian, Nubijczyków oraz Arabów. Widzieli kawalerię: Arabów, Turków i Mameluków, dzierżących szable, buzdygany, lance i długie miecze, jednych odzianych w kolczugi, innych zaś w skórzane pancerze. Widzieli lektyki należące do kobiet wielmożów, widzieli świętych mężów oraz chaotyczną ciżbę obozową na tyłach: rodziny, dzieci oraz niewolników. Przyglądali się, jak wojownicy wroga docierają do zewnętrznej linii umocnień i podpalają je, podobnie jak stajnie, przy akompaniamencie ryku rogów i łoskotu czyneli. Wewnątrz cytadeli rozległ się płacz kobiet z pobliskiej wsi, które spodziewały się, że następne na pastwę płomieni zostaną wydane ich domy. Zabudowania pozostawiono jednak nietknięte, a armia zatrzymała się w wiosce, nie dbając wcale o zamek – tak przynajmniej mogło się zdawać.

              Najeźdźcy nie wysłali żadnego poselstwa, nie przekazali żadnej wiadomości; po prostu rozbili obóz. Większość ich namiotów była czarna, ale w centrum obozu powstało skupisko większych pawilonów – były to kwatery wielkiego sułtana Saladyna oraz najbliższych mu generałów. Tam też powiewały haftowane flagi, czubki masztów namiotów zdobiły złocone owoce granatów, a ściany pawilonów wykonane były z barwnego jedwabiu.

              W cytadeli asasyni głowili się nad taktyką. Czy Saladyn zaatakuje fortecę, czy tez spróbuję wziąć ich głodem? Gdy zapadła noc, poznali odpowiedź. Armia u stóp zamku zaczęła budować machiny oblężnicze. Ogniska w obozie paliły się do późnej nocy. Odgłosy pił i młotów dobiegały nie tylko do uszu strażników na murach cytadeli, ale też do wieży Mistrza, w której Al Mualim zwołał naradę asasyńskich mistrzów.

              - Saladyn wpadł prosto w nasze ręce – powiedział Fahim al-Sayf, mistrz asasynów. – Takiej okazji nie możemy zaprzepaścić.

              Al Mualim pogrążył się w rozmyślaniach. Spoglądał przez okno, myśląc o wielobarwnym pawilonie, w którym Saladyn snuł w tej właśnie chwili plany doprowadzenia do upadku przywódcy asasynów – oraz całego Zakonu. Myślał o wielkiej armii sułtana i o tym, jak szybko obróciła ona w perzynę całą okolice. A także o tym, że w razie swej porażki sułtan będzie w stanie zgromadzić jeszcze większe siły.

              Saladyn dysponuje niezrównana potęgą, pomyślał. Lecz asasyni mają swój spryt.

              - Po śmierci Saladyna armie Saracenów rozpierzchną się – stwierdził Fahim.

              Al Mualim pokręcił jednak głową.

              - Nie sadzę. Shihab zajmie jego miejsce.

              - On byłby zaledwie cieniem wodza, jakim jest Saladyn.

              - Byłby zatem mniej skuteczny w odpieraniu chrześcijan – odparł ostro Al Mualim. Jastrzębie zapędy Fahima czasem go męczyły. – Czy chcemy znaleźć się na ich łasce? Czy chcemy wbrew naszej woli stać się ich sojusznikami w walce z sułtanem? Jesteśmy asasynami, Fahimie. Mamy własne cele. Nie należymy do nikogo.

              W przesyconym słodkimi wonnościami pokoju zapanowało milczenie.

              - Saladyn ma się przed nami na baczności, tak samo jak my przed nim – rzekł po namyśle Al Mualim. – Powinniśmy dopilnować, by stał się jeszcze ostrożniejszy.

 

Następnego ranka Saraceni wtoczyli taran i wieże oblężniczą po głównym zboczu, a następnie w asyście tureckich konnych łuczników, doskakujących raz po raz cytadeli i zasypujących ją deszczem strzał, zaatakowali machinami oblężniczymi zewnętrzny mur, dostając się przy tym pod ostrzał asasyńskich łuczników oraz pod grad kamieni i wodospad wrzącego oleju, którymi rażono ich z zamkowych baszt. Wieśnicy przyłączyli się do walki, bombardując wroga kamieniami oraz gasząc pożary, podczas gdy asasyni urządzali wypady przez furty w murze i odpierali nieprzyjacielskich piechurów, usiłujących podłożyć ogień. Gdy dzień dobiegł końca, po obu stronach było już wielu poległych; Saraceni zawrócili  w dół wzgórza, rozpalili na noc ogniska i zajęli się naprawą machin oblężniczych oraz budową nowych.

              Owej nocy w obozie Saracenów wszczęło się wielkie zamieszanie, a o poranku jaskrawy pawilon wielkiego Saladyna zwinięto; on sam zaś odjechał, zabierając ze sobą skromną eskortę.

              Wkrótce po tym Shihab Al’din wspiął się po zboczu, by rozmówić się z Mistrzem Zakonu asasynów.

 

3

 

              - Jego Wysokość Saladyn otrzymał twoją wiadomość i najłaskawiej ci za nią dziękuję – zawołał emisariusz. – Ważne sprawy w innym miejscu zmusiły go do odjazdu, poinstruował jednak Jego Ekscelencję Shihaba Al’dina, by przystąpił do rozmów.

              Emisariusz stał obok ogiera Shihaba i trzymał przy ustach dłoń zwiniętą w trąbkę, aby jego głos dotarł do Mistrza i jego generałów, zebranych w obronnej baszcie.

              Oddział, który wspiął się na wzgórze, by niewielki: około dwustu ludzi, do tego lektyka, postawiona teraz na ziemi przez nubijskich tragarzy. Była to zaledwie straż przyboczna Shihaba, który sam wciąż siedział na koniu. Twarz miał  pogodną, jakby nie martwił się przesadnie o wynik negocjacji. Ubrany był w luźne, białe spodnie, kamizelkę i czerwoną, poskręcana szarfę. Do jego dużego, olśniewająco białego turbanu przyczepiony był połyskujący klejnot. Przypatrujący mu się ze szczytu wieży Al Mualim pomyślał, że klejnot na pewno nosi jakąś wspaniałą nazwę. Nazywają go pewnie „Gwiazda czegoś tam” albo „Różą czegoś tam”. Saraceni lubowali się w nadawaniu imion swoim błyskotkom.

              - Zaczynaj zatem – zawołał Al Mualim i uśmiechnął  się na myśl o owych „ważnych sprawach w innym miejscu”. Przypomniał sobie wydarzenia sprzed zaledwie kilku godzin, kiedy to w jego komnatach zjawił się asasyn, wyrywając go ze snu i wzywając do Sali tronowej.

              - Witaj, Omarze – powiedział Al Mualim i owinął się ściślej szatą, poczuwszy w kościach chłód wczesnego poranka.

              - Mistrzu – odrzekł cicho Omar, skłoniwszy głowę.

              - Przyszedłeś opowiedzieć mi o swojej misji? – spytał Al Mualim. Zapalił zawieszoną na łańcuszku lampkę oliwną, po czym odszukał krzesło i wygodnie się w nim umościł. Na podłodze zatańczyły cienie.

              Omar potwierdził skinieniem. Al Mualim zauważył krew na jego rękawie.

              - Czy informacje naszego szpiega były poprawne?

              - Tak, Mistrzu. Dotarłem do ich obozowiska i było dokładnie tak, jak nam powiedziano: krzykliwy pawilon stanowił przynętę. Namiot Saladyna znajdował się w pobliżu. Jego kwatera była znacznie mniej okazała.

              Al Mualim uśmiechnął się.

              - Doskonale, doskonale. W jaki sposób udało ci się go rozpoznać?

              - Zabezpieczono go dokładnie tak, jak zapowiedział to nasz szpieg. Wokoło rozsypano kredę i węgielki, tak aby dało się usłyszeć moje kroki.

              - Lecz ich nie usłyszano?

              - Nie, Mistrzu. Zdołałem dostać się do namiotu sułtana i zostawić w nim pióro, tak jak mi kazano.

              - A list?

              - Przybity sztyletem do posłania sułtana.

              - Co dalej?

              - Wymknąłem się z namiotu…

              - I?

              Nastała cisza.

              - Sułtan obudził się i wszczął alarm. Ledwie zdołałem ujść z życiem.

              Al Mualim wskazał na poplamiony krwią rękaw odzienia Omara.

              - A to?

              - Aby ucieczka się powiodła, musiałem poderżnąć komuś gardło, Mistrzu.

              - Strażnikowi? – zapytał z nadzieją Al Mualim.

              Omar ponuro pokręcił głową.

              - Nosił turban i kamizelkę wielmoży.

              Słysząc to, Al Mualim przymknął zmęczone, smutne oczy.

              - Czy nie było innego wyjścia?

              - Zachowałem się nieostrożnie, mistrzu.

              - Poza tym jednak twoja misja zakończyła się powodzeniem?

              - Tak, mistrzu.

              - Zatem przekonamy się, co teraz się stanie.

              Saladyn odjechał, a następnie przybył z wizytą Shihab. Al Mualim, stojąc na zamkowej wieży z dumnie podniesioną głowa, odważył się teraz uwierzyć w zwycięstwo asasynów. W to, że jego plan się powiódł. Ich wiadomość stanowiła dla sułtana ostrzeżenie, że powinien zakończyć wyprawę przeciw asasynom, gdyż następny sztylet może zostać wbity nie w jego posłanie, lecz w genitalia. Zdoławszy zostawić tamten sztylet, dowiedli monarsze, jak bardzo w istocie był bezbronny i jak niewiele znaczyła jego wielka armia w obliczu samotnego asasyna, który był w stanie obejść pułapki, przechytrzyć strażników i z taką łatwością przedostać się do namiotu pogrążonego we śnie sułtana.

 

Być może Saladyn wyżej cenił sobie własne przyrodzenie niż kontynuowanie długiej, kosztownej i wyniszczającej wojny z przeciwnikiem, którego interesy rzadko stawały w sprzeczności z jego interesami. Być może tak było, ponieważ Saladyn odszedł.

              - Jego Wysokość Saladyn przystaje na waszą propozycję pokoju – oznajmił poseł.

              Na wieży Al Mualim wymienił rozbawione spojrzenia ze stojącym u jego boku Omarem. Nieco dalej stał Fahim. Jego usta pozostawały zaciśnięte.

              - Gdy Jego Wysokość poręczy, że nasze Bractwo będzie mogło działać bez dalszych aktów wrogości i bez dalszych ingerencji w nasze poczynania? – zapytał Al Mualim.

              - Dopóki nie ucierpią na tym nasze interesy, dopóty macie taka porękę.

              - Zatem przyjmuje ofertę Jego Wysokości – zawołał zadowolony Al Mualim. – Możecie wycofać ludzi spod Masjafu. Gdybyście jeszcze byli tak dobrzy i naprawili naszą palisadę, zanim odejdziecie…

              Usłyszawszy to, Shihab gwałtownie podniósł wzrok ku wieży, a Al Mualim nawet z tak znacznej wysokości dostrzegł błysk gniewu w jego oczach. Shihab pochylił się w siodle, by powiedzieć coś swemu heroldowi, który słuchał go, potakując, po czym przytknął dłoń do ust, by raz jeszcze zwrócić się do stojących na wieży

              - Kiedy dostarczaliście waszą wiadomość, jeden z zaufanych generałów Saladyna został zamordowany. Jego Wysokość żąda zadośćuczynienia. Głowy winowajcy.

              Uśmiech zniknął z twarzy Al. Mualima. Omar zastygł u jego boku.

              Zapadła cisza. Słychać było jedynie parsknięcia koni i świergot ptaków. Wszyscy czekali na odpowiedź Al Mualima.

              - Możesz przekazać sułtanowi, że odrzucam to żądanie.

              Shihab lekceważąco wzruszył ramionami. Ponownie nachylił się ku posłowi, który po chwili zwrócił się do Al Mualima.

              - Jego Ekscelencja życzy sobie poinformować was, że jeśli nie zgodzicie się wypełnić jego żądania, wojsko pozostanie pod Masjafem. Mamy więcej cierpliwości niż wy zapasów. Czy traktat pokojowy tak mało dla ciebie znaczy? Czy pozwolisz swoim wieśniakom i swoim ludziom głodować? Wszystko, aby ocalić głowę jednego asasyna? Jego Ekscelencja ma szczerą nadzieję, że tak się nie stanie.

              - Pójdę – szepnął Omar do Al Mualima. – To był mój błąd. Godzi się, żebym to ja za niego zapłacił.

              Al Mualim zignorował go.

              - Nie poświęcę życia jednego z moich ludzi – zawołał do emisariusza.

              - A zatem Jego Ekscelencja ubolewa  nad twoja decyzją. Uprasza też, byś zechciał być świadkiem sprawy, która wymaga rozwiązania. Odkryliśmy w naszym obozie szpiega i musimy go stracić.

              Al Mualim zamarł, kiedy Saraceni wywlekli asasyna z lektyki. Następnie wyniesiono katowski pieniek, który dwóch Nubijczyków ustawiło na ziemi przed ogierem Shihaba.

              Szpieg nosił imię Ahmed. Został pobity. Jego głowa – poraniona, posiniaczona i pokryta zakrzepłą krwią – bezwładnie opadała na piersi; brutalnie doprowadzono go na miejsce stracenia, rzucono na kolana, po czym rozciągnięto na katowskim pniaku gardłem do góry. Wtedy do przodu wystąpił kat, Turek, dzierżący błyszczący bułat. Oparł sztych broni o ziemię, a obie dłonie wsparł na wysadzanej klejnotami rękojeści. Dwóch Nubijczyków przytrzymywało ramiona Ahmeda, który lekko pojękiwał – jego głos uniósł się wysoko ku obronnej baszcie i dotarł do zaskoczonych asasynów.

              - Pozwól swojemu człowiekowi zająć jego miejsce, a szpieg ocali życie, zaś traktat pokojowy będzie honorowany – zawołał poseł. – Inaczej szpieg zginie, zacznie się oblężenie, a twoi ludzie będą głodować.

              Nagle sam Shihab podniósł głowę i wykrzyknął:

              - Czy chcesz mieć to na swym sumieniu, Omarze Ibn-La’Ahadzie?

              Wszyscy asasyni jak jeden ,mąż wstrzymali oddech. Więc Ahmed wszystko wyznał. Naturalnie, zrobił to na torturach. Niemniej jednak wszystko wyjawił.

              Ramiona Al Mualima opadły.

              Omar zaś wychodził z siebie.

              - Pozwól mi pójść – nalegał. – Mistrzu, proszę cię.

              W dole kat rozstawił szeroko stopy. Dwiema rękami wzniósł szablę nad głowę. Ahmed naparł nieznacznie na przytrzymujące go ramiona. Jego wyprężona szyja wystawiona była na pastwę ostrza. Na wzgórzu zaległa cisza, przerywana tylko pojękiwaniami szpiega.

              - Twoja ostatnia szansa, asasynie – zawołał Shihab.

              Głownia bułata zalśniła.

              - Mistrzu – błagał Omar – pozwól mi tam iść.

              Al Mualim skinął głowa.

     ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin