Daniel Wallace - duża ryba.txt

(414 KB) Pobierz
Edward Bloom był niezwykłym człowiekiem. Umiał zrobić 
wszystko, i to najlepiej. Potrafił każdego prześcignąć. Niejedno 
życie uratował. Kochały gn zwierzęta, kochali ludzie, 
a nade wszystko kobiety. Był rzutkim i natchnionym komi





wojażerem. I znałwięcej dowcipów niż ktokolwiek na świecie. 
Jego niesamowite opowieści zawsze przyciągały wielu 
słuchaczy. Ich entuzjazmu jednak nie podzielał syn Edwarda, 
William. Patrząc teraz na umierającego ojca, zdesperowany 
William chciałbygo poznaćlepiej. Obaj mężczyźni podejmują 
próbę zacieśnienia więzi, która staje się dla nich 
prawdziwym wyzwaniem. William uczy się oddzielać fikcję 
od prawdy w ojcowskich opowieściach i za ich sprawązaczyna 
pojmowaćzarówno wielkie zdobycze ojca, jak i jego wielkie 
porażki. lJdaje mu się wyrównać rachunki z rodzicem, 
którego właśnie traci. Znajduje też sposób na pożegnanie. 







Daniel Wallace 




DUZA RYBA 


POWIEŚĆ 

O MITYCZNYCH PROPORCJACH 






Książka ta jest fikcją literacką. Tak jak w każdej 
fikcji literackiej obrazy wyrastają z doświadczeń, niemniej jednak 
wszystkie konkretne nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia 
albo są produktem wyobraźni autora, albo użyte są fikcyjnie. 
Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób nie jest zamierzone. 






Podczas jednej z naszych ostatnich wycieczek 
samochodowych, gdy ojciec jeszcze był człowiekiem, zatrzymaliśmy 
się nad rzeką i poszliśmy na brzeg, gdzie 
usiedliśmy w cieniu starego dębu. 

Po kilku minutach zdjął buty i skarpetki, włożył nogi 
do wartkiej wody i siedział, przyglądając się stopom. Potem 
zamknął oczy i uśmiechnął się. Od jakiegośjuż czasu 
nie widziałem u niego takiego uśmiechu. 

Nagle głęboko odetchnął i rzekł: 

-To mi przypomina ... 

Urwał i dalej nad czymś myślał. Wszystko przychodziło 
mu wtedy wolno, jeśli w ogóle przychodziło, a ja 
przypuszczałem, że przypomina sobie jakiś dowcip, gdyż 
zawsze jakiś miał na podorędziu. Albo może miał mi opowiedzieć 
jakąś historię sławiącą jego burzliwe i heroiczne 
życie. Więc zastanawiałem się, co mu to przypomina? Kaczora 
w sklepie z żelastwem? Konia w barze? Chłopca, 
który dorastał do kolan świerszczowi? Przypomina mu 
jajo dinozaura, które znalazł pewnego dnia, a potem zgubił? 
Kraj, gdzie panował przez większą część tygodnia? 


-To mi przypomina -powiedział -jak byłem 
chlopcem. 

Spojrzałem na tego starego człowieka, mojego starego 
z jego starymi, białymi stopami, które oplywala krystaliczna 
woda, a potem nagle i po prostu pomyślałem o nim 
jako o chłopcu, dziecku, młodym chłopaku, który miał 
przed sobą cale życie, tak jak ja miałem przed sobą swoje. 
Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. A obrazy ojca teraźniejszego 
i przeszłego zlały się i w jednej chwili przemieniły 
go w przedziwne stworzenie, dzikie stworzenie, 
w którym młodość walczyła ze starością, umieranie z narodzinami. 


I tak mój ojciec stal się mitem. 

Część I 



Dzień, gdy się urodził 

Urodził się podczas najbardziej suchego 
lata od czterech dekad. Drobną czerwoną glinę Alabamy 
słońce wyprażyło w twardy kurz, a wody nie 
było w promieniu wielu mil. Z jedzeniem też był 
kłopot: brakowało kukurydzy, pomidorów, a nawet 
dyni -zeschły pod mglistym, białym niebem. Wydawało 
się, że wszystko umiera: najpierw kurczaki, 
potem koty, świnie, a wreszcie psy. Także i one 
lądowały w garnkach, z kośćmi i całą resztą. 

Jeden facet zwariował -zaczął jeść kamienie 
i umarł. Potrzeba było dziesięciu mężczyzn, aby go 
zanieść do grobu, taki był ciężki, dziesięciu więcej, 
aby wykopać dół, tak było· sucho. 

Ludzie patrzyli na wschód i mówili: Pamiętacie, 
że tam płynęła rzeka?" 
Patrzyli na zachód i mówili: Pamiętacie Staw 
Talberta?" 

Dzień, gdy się urodził, rozpoczął się jak każdy 
inny dzień. Słońce wzeszło i spoglądało na małą 
drewnianą chatkę, gdzie żona z brzuchem wielkim 


jak cały kraj rozbiła ostatnie jajko, które im zostało, 
aby je usmażyć mężowi na śniadanie. Mążbyłjuż na 
polu i przewracał motyką kurz wokół czarnych i pokręconych 
korzeni jakiegoś tajemniczego warzywa. 
Słońce świeciło mocno i jasno. Kiedy wrócił do domu 
na swoje jajko, otarł pot z czoła postrzępioną niebieską 
bandaną, a potem wykręcił ją do starego, blaszanego 
kubka. Żeby mieć później coś do picia. 

W dniu, gdy się urodził, serce żony stanęło na 
chwilę i umarła. A potem wróciła do życia. Widziała 
siebie unoszącą się nad sobą. Widziała też swego 
syna-jarzyłsię, powiedziała. Kiedy jej Ja połączyło 
się z resztą, powiedziała, że czuje tam ciepło. 

-Zaraz -powiedziała. -Zaraz tu będzie. 
I miała rację. 
W dniu, gdy się urodził, ktoś wyśledził w oddali 


chmurkę, jakby ciemniejącą. Ludzie zebrali się i patrzyli. 
Jedna osoba, dwie, dwie pary, nagle już było 
ich z pół setki, wszyscy patrzą w niebo, dość mała 
chmura sunie w kierunku ich wyschniętych i umęczonych 
domostw. Także i mąż wyszedł, a tam chmura. 
Pierwsza od tygodni. 

Jedyną osobą w całym mieście, która nie patrzyła 
na chmurę, była żona. Padła na podłogę, a ból odebrał 
jej dech. Będąc bez tchu, nie mogła krzyczeć. 
Myślała, że krzyczy -szeroko otworzyła usta, ale 
nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W innym jednak 
miejscu była bardzo zajęta. Nim. Nadchodził. 
Ale gdzie mąż? 

Na zewnątrz patrzył na chmurę. 

Nie chmurkę. Bynajmniej nie małą już, lecz porządnąchmurę, 
ciężką i szarą, która zawisła nad sp~kanymi 
akrami. Mąż zdjął kapelusz, zmrużył oczy 
i zszedł z ganku, żeby lepiej widzieć. 

Chmura przyniosła ze sobą także lekki wietrzyk. 
Bardzo miły był taki lekki podmuch na twarzach. 
Wtedy usłyszał w oddali grzmot -buuum! a 
przynajmniej tak mu się wydawało. Tym bowiem, 
co usłyszał, było kopnięcie żonyw stół. Co mogło zabrzmieć 
jak odległy grzmot. Taki dźwięk. 

Odszedł jeszcze o krok od domu. 

W dniu, gdy się urodził, wszyscy ludzie z miasta 
zebrali się na polu koło jego domu i wpatrywali się 
w chmurę. Najpierw mała, potem całkiem pokaźna, 
wkrótce stała się ogromną chmurą, wielkości wieloryba, 
migoczącąbiałym światłem w środku, a niekiedy 
wybuchającą i rozpalającą szczyty sosen. Wyżsi 
z mężczyzn, wystraszeni, kulili się i czekali. 

W dniu, gdy się urodził, wszystko się zmieniło. 

Mąż stał się ojcem, żona -mamą. 

W dniu, gdy urodził się Edward Bloom, padało. 


W którym rozmawia ze zwierzętami 

Wszyscy mówili, że ojciec wie, jak postępować 
ze zwierzętami. Kiedy był chłopcem, szopy 
jadły mu z ręki. Kiedy pomagał swemu ojcu w polu, 
ptaki przysiadały mu na ramieniu. Pewnej nocy pod 
oknem spał niedźwiedź -a dlaczego? Znał język 
zwierząt. Taki już był. 

Także krowy i konie bardzo go lubiły. Chodziły 
za nim krok w krok i tak dalej. Ocierały wielkie 
brązowe nozdrza o jego bark i prychały, jak gdyby 
chciały przekazać jakąś specjalną wiadomość. 

Kura kiedyś przysiadła mu na kolanach i złożyła 
jajko -małe i brązowe. Nikt nigdy nie widział jeszcze 
czegoś takiego. 

Rok śniegu w Alabamie 

N igdy nie śnieżyło w Alabamie, a przecież 
kiedy ojciec miał dziewięć lat -śnieg spadł. 
Sypał wielkimi białymi płatami, które twardniały 
w zetknięciu z ziemią, pokrywając wreszcie całą okolicę 
skorupą lodu, opierającą się łopatom. Kto się 
znalazł pod śnieżnym zawałem, był skazany na zagładę; 
niewiele było czasu na rozważanie nieuchronności 
przeznaczenia. 

Edward był silnym, spokojnym chłopcem, który 
nie pyskował ojcu, gdy trzeba było zrobić coś w domu, 
naprawić płot, odnaleźć zbłąkanego cielaka. Kiedy 
śnieg zaczął padać w sobotnie popołudnie i dalej 
padał następnego ranka, Edward ze swym ojcem 
najpierw wznosili bałwany, śnieżne miasteczka i inne 
konstrukcje; dopiero później zdali sobie sprawę 
z rozmiaru i groźby nieposkromionej śnieżycy. Powiadająjednak, 
że bałwan mego ojca miał szesnaście 
stóp wysokości. Aby to uzyskać, musiał sporządzić 
rusztowanie z sosnowych gałęzi i kołowrotków, po 
którym można się było do woli wspinać, schodzić, 


wciągać i opuszczać różne rzeczy. Oczami bałwana 
zostały stare opony samochodowe, których od lat 
nie używano; nos zrobiono z rury kanalizacyjnej, 
usta zaś-półuśmiechnięte, jak gdyby bałwan ciepło 
myślał o czymś zabawnym -z kory zdjętej z dębowego 
pnia. 

Matka była w dornu, zajęta gotowaniem. Dym 
unosił się z komina szarobiałymi wstęgami i wzbijał 
kręgami w niebo. Słyszała za oknami stuki i szurania, 
ale zbyt wiele miała do roboty, aby bardzo się 
tym interesować. Nie spojrzała nawet, gdy mążi syn 
wrócili po półgodzinie, spoceni na zimnie. 

-Jest mały kłopot -powiedział mąż. 

-A jaki to kłopot? -spytała. 

Śnieg tymczasem padał nieprzerwanie i przejście, 
które przed chwilą wykopali, znowu było niemal 
całkiem zasypane. Ojcfec chwycił łopatę i zrobił no


\ 

wy przekop. 

Edward przyglądał się -ojciec kopie, śnieg zasypuje, 
ojciec kopie, śnieg zasypuje -aż dach zaczął 
trzeszczeć pod ciężarem śniegu. Matka zobaczyła, że 
śnieg osypuje się w sypialni. Pomyśleli, że w chacie 
jest już niebezpiecznie. 

Ale gdzie uciekać? Cały świat znalazł się pod lodem, 
białym i skrzepniętym. Matka zapakowała nagotowane 
jadło i pościągała koce. 

Noc spędzili na drzewie. 
Nazajutrz był poniedziałek. Śnieg przestał padać, 
wzeszło słońce. Temperatura wzrosła powyżej zera. 

-Chyba czas już na ciebie do szkoły, prawda, 
Edwardzie? -powiedziała matka. 
-Chyba tak -odparł, o nic nie pytając. Taki już 
z niego był chłopiec. 

Po śniadaniu zszedł z drzewa i pomaszerował 
sześć mil do malutkiej szkoły. Po drodze widział 
mężczyznę zamarzniętego jak bryła lodu. Sam prawie 
zamarzł, ale nie, udało się. Dotarł nawet kilka 
minut wcześniej. 

Był też nauczyciel, który przysiadł na stosie drewien 
i c...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin