Brian W. Aldiss - 1 - Wiosna Helikonii.pdf

(2365 KB) Pobierz
BRIAN W. ALDISS
Helliconia spring
Przełożył:
M
AREK
M
ARSZAŁ
I
Tom cyklu Helikonia
redakcja:
Wujo Przem
(2011)
1
2
Prolog:
JULI
O tym, jak Juli, syn Alechawa, przybył do miejsca zwanego Oldorando, gdzie jego potomkowie
mieli mnożyć się szczęśliwie z nastaniem lepszych dni.
Juli był już prawie dorosłym, siedmioletnim mężczyzną, kiedy u boku ojca przycupnął pod
skórami na skraju pustkowi nawet wówczas znanych jako Kampannlat. Z płytkiej drzemki wyrwało
go szturchnięcie łokciem w żebra i ochrypły głos Alechawa:
– Wicher wstaje.
Wicher dął z zachodu przez trzy dni, niosąc śnieg i lodowe okruchy od dalekich Barier.
Przeistaczając wszystko w białoburą ćmę, napełniał świat potężnym wyciem, jakimś potwornym
krzykiem, nie do zniesienia dla człowieka. Grań, na której koczowali, niewielką tworzyła osłonę
przed furią żywiołu; ojcu z synem nie pozostało nic innego, jak zakopać się pod skórami, gdzie na
zmianę to przysypiali, to żuli po kawałku wędzonej ryby, podczas gdy nad nimi przewalała się
nawałnica.
Wicher ustał i pojawiły się płatki śniegu; roztańczony puch zasypywał jałowy pejzaż. Co
prawda łowcy bawili w tropikach, więc Freyr stał wysoko, ale jakby przymarznięty do nieboskłonu.
Nad głowami ludzi falowały jego promienie podobne złotym zasłonom, których frędzle zdawały się
tykać ziemi, fałdy zaś wznosiły się coraz wyżej i wyżej, ginąc w ołowiowym zenicie nieba.
Niewiele dawały światła i ani odrobiny ciepła.
Ojciec i syn powstali instynktownie, przeciągając się, przytupując, zabijając gwałtownie ręce o
pękate jak beczki tułowie. Nic nie mówili. Nie było o czym. Zamieć przeszła. Wiedzieli, że trzeba
im czekać dalej. Że wkrótce nadejdą jajaki. Że wtedy skończy się czekanie.
Wszelka rzeźba falistego terenu przepadła pod okrywą śniegu i lodu. Wzgórza za plecami
dwójki ludzi również niknęły w białej powłoce. Tylko hen na północy majaczyła ciemna, posępna
szarzyzna tam, gdzie niebo jak posiniaczone ramię opadało na spotkanie morza. Jednak oczy ludzi
uporczywie spoglądały na wschód. Przez pewien czas przytupywali i zabijali ręce, aż powietrze
wokół nich wypełniło się kłębami pary z oddechów, po czym ponownie zalegli pod namiotem.
Alechaw ułożył się wsparty opatulonym w futro łokciem o skałę, dzięki czemu mógł wbić
głęboko kciuk w zagłębienie lewego policzka, złożyć na nim ciężar głowy i osłonić oczy czterema
zagiętymi palcami w rękawicy. Syn wyczekiwał z mniejszą cierpliwością. Wiercił się, jakby go
gryzły szwy futra. Ani ojciec, ani syn nie byli stworzeni do tego rodzaju łowów. Z dziada pradziada
chadzali w Bariery na niedźwiedzia. Lecz lodowaty dech z podniebnych, nieprzebytych,
wichrowych krtani Barier zegnał ich wraz z chorą Onesą w dół, na cieplejsze niziny. Toteż Juli
odczuwał niepokój i podniecenie.
Jego złożona chorobą matka, siostra oraz rodzina matki znajdowali się o parę mil stąd, wujowie
jeszcze dalej, na ryzykownej wyprawie w zamarznięte morze, z saniami i oszczepami o kościanych
grotach. Juliego pożerała ciekawość, jak też sobie radzą podczas parodniowej wichury, a może
3
właśnie w tej chwili ucztują, gotując ryby albo kawały foczego mięsa w brązowym kociołku matki.
Wspomniał aromat mięsa w ustach, chropowatość zmieszanej ze śliną papki w przełyku, smak...
Od tych myśli zaburczało mu w pustym brzuchu.
– Patrz tam! – Ojcowski łokieć wraził mu się w biceps.
Stromy wał ołowianych chmur wypłynął raptownie na niebo przesłaniając Freyra, zasnuwając
cieniem ziemię. U podnóża skarpy, na której przywarowali, rozpościerała się wielka, skuta lodem
rzeka – Juli wiedział, że zwano ją Vark. Przykryta była tak grubą warstwą śniegu, że dopiero
przechodząc przez nią odgadli, że mają pod sobą rzekę. Brnąc po kolana w puchowej zaspie
usłyszeli cichutkie dzwonienie pod butami:
Alechaw zatrzymał się i przytknąwszy oszczep grotem do lodu, a tylcem do ucha, nasłuchiwał
mrocznego nurtu wody gdzieś głęboko spod lodu. Niewyraźne zarysy pagórków znaczyły
przeciwległy brzeg Varku, gdzieniegdzie upstrzony czarnymi plamami zwalonych drzew, na poły
przysypanych śniegiem. Za nim biała pustynia biegła hen ku brunatnej linii wyrzynającej się z
posępnych kurtyn wschodniej dali nieba. Mrużąc oczy Juli wpatrywał się w tę linię i wpatrywał.
Oczywiście ojciec miał rację. Ojciec zawsze miał rację. Serce mu rosło, że to on jest Juli, syn
Alechawa. Szły jajaki.
Niebawem rozróżnili pierwszy szereg zwierząt idących zbitą, szeroką ławą, poprzedzaną, jak
dziób statku, falą śniegu, który pryskał spod chwackich kopyt. Szły ze spuszczonymi łbami, a za
nimi następne i następne, bez końca. Juliemu wydawało się, że spostrzegły jego i ojca i że walą
prosto na nich. Zerknął trwożliwie na Alechawa, który ostrzegawczo podniósł palec.
– Czekaj.
Juli dygotał pod swym niedźwiedzim futrem. Nadchodziło jedzenie, tyle jedzenia, że mogliby
się najeść do syta wszyscy co do jednego członkowie wszystkich plemion, którym kiedykolwiek
jaśniał Freyr z Bataliksą czy też uśmiech Wutry. W miarę zbliżania się stada sunącego równym
tempem, zbliżonym do szybkiego kroku człowieka, Juli próbował uzmysłowić sobie jego ogrom.
Białopłowe grzbiety maszerujących zwierząt wypełniły już połowę krajobrazu, a wciąż nowe
wyłaniały się spoza wschodniego horyzontu. Któż wiedział, co kryje się w tamtej stronie, jakie
tajemnice, jaka groza? Ale i tak nie mogło tam być nic gorszego od Barier, od ich ścinającego krew
mrozu, od owej rzygającej lawą po dymiącym stoku, olbrzymiej czerwonej paszczy, która mignęła
kiedyś Juliemu wśród kłębowiska gnanych wichrem chmur.
Można już było ocenić na oko, że żywa lawina zwierząt nie składa się z samych jajaków. W ich
mrowiu tkwiły gromadki większych stworzeń, górując niczym bloki skalne nad ruchomą równiną.
Te większe zwierzęta przypominały jajaki; taka sama wydłużona czaszka, uzbrojona po obu
stronach w zgrabne, zakręcone rogi, taka sama kudłata grzywa, opadająca na zmierzwioną sierść,
taki sam garb na grzbiecie, bliżej zadu. Za to wzrostem przewyższały jajaki o połowę. Były to
olbrzymie bijajaki, potężne stworzenia, zdolne unieść na grzbiecie dwóch ludzi, jak powiedział
Juliemu jeden z wujów.
Jako trzecie plątały się w tej gromadzie gunandu. Wszędzie ha obrzeżach stada Juli dostrzegał
ich sterczące szyje. Podczas gdy chmara jajaków obojętnie parła naprzód, gunandu harcowały
4
nerwowo po flankach, kręcąc małymi główkami na długich szyjach. Najbardziej widoczne były ich
wielgachne uszy, którymi strzygły na wszystkie strony, nasłuchując wszelkich podejrzanych
odgłosów. Para nóg, niczym wielkie tłoki, napędzała okryty długowłosym futrem tułów tego
pierwszego dwunożnego zwierzęcia, jakie zobaczył Juli. Gunandu poruszały się dwakroć szybciej
niż jajaki i bijajaki, przemierzały dwakroć większy dystans, jednak nie odłączając ani na chwilę od
gromady. Potężny, głuchy, nie milknący łoskot poprzedzał nadejście stada. Leżący u boku ojca Juli
bardziej odgadywał niż wypatrzył z ukrycia te trzy gatunki. Zwierzęta zlewały się bowiem ze sobą
w pstrą mozaikę światła i cieni. Czarny wał chmur nadciągał szybciej niż stado i całkowicie
przesłonił już Bataliksę: dzielna strażniczka znów pozostanie niewidoczna przez wiele dni. Po
ziemi sunął rozfalowany żywy dywan, w którym ścieżki pojedynczych zwierząt ginęły jak prądy w
rwącej rzece. Jeszcze bardziej skrywając zwierzęta wisiał nad nimi tuman powstały z potu, ciepła i
drobnych skrzydlatych insektów, zdolnych mnożyć się jedynie w cieple tego stada
krzepkokopytnych.
Oddychając szybciej Juli ponownie wytężył wzrok i oto pierwsze szeregi stworzeń docierały już
do otulonych śniegiem brzegów Varku. Były blisko, coraz bliżej, cały świat był jednym
niepowstrzymanym tabunem zwierząt. Rzucił ojcu błagalne spojrzenie. Alechaw dostrzegł ruch
głowy syna, lecz wpatrywał się przed siebie nieporuszony, zaciskając zęby, zmrużywszy od zimna
oczy pod krzaczastymi brwiami.
– Leż – rozkazał.
Żywa fala rozpełzła się brzegiem rzeki, wezbrała, runęła na niewidoczny lód. Niektóre
stworzenia, dorosłe niezdary i rozbrykane źrebaki, potykały się o ukryte pnie drzew, jak oszalałe
wierzgając długimi nogami, dopóki nie stratowała ich lawina kopyt.
Widać już było poszczególne sztuki. Nisko opuszczone łby. Wytrzeszczone ślepia w
obwódkach szronu. Grube, zielonkawe sople śliny u pysków. Para buchająca z rozdętych chrap
osiadała lodem na kudłatych czołach. Większość zwierząt była w opłakanym stanie – brnęły w
mozole, uwalane błotem, odchodami i krwią, z sierścią zwisającą w luźnych strąkach, podartych
rogami sąsiadów na strzępy. Zwłaszcza bijajaki z olbrzymimi pagórami szarych kudłów na kłębach,
jakby świadome, że przed nimi czai się coś groźnego, ku czemu zmierzają nieuchronnie, z jakimś
tłumionym niepokojem szły w morzu pomniejszych krewniaków, wywracając ślepiami na każdy
kwik tych, które padały.
Horda przekraczała zamarzniętą rzekę, ubijając kopne śniegi. Odgłosy wyraźnie dolatywały
dwóch czatowników; odgłosy nie tylko kopyt, ale i chrapanie; nie milknący chór stęknięć,
parsknięć i prychnięć, trzaskanie rogu o róg, furkot uszu strzepujących uparte gzy.
Trzy bijajaki, bark w bark, zeszły na lód, który pękł z ostrym, donośnym trzaskiem. Kawały kry
metrowej prawie grubości stanęły nad tonią dęba pod ciężarem prących na oślep zwierzaków.
Jajaki ogarnęła panika. Te na rzece usiłowały rozbiec się we wszystkie strony. Wiele potykało się i
już nie podnosiło spod nawały towarzyszy. Szczelina rosła. Szara, nieposkromiona woda trysnęła w
powietrze – bystra, lodowata rzeka wciąż żyła. Rwała, kotłowała się i pieniła, jakby uradowana
wolnością, zwierzęta zaś tonęły w jej nurcie, rycząc, z otwartymi pyskami. Nic nie mogło
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin