Wilbur Smith - Drapieżne ptaki.pdf

(2065 KB) Pobierz
Wilbur Smith
Drapieżne ptaki
WlLBUR SMITH urodził się w 1933 roku w Zambii. Ukończył Rhodes University w Rodezji
(obecnie Zimbabwe). Jako pisarz debiutował w 1964 roku powieścią „Gdy poluje lew”, która odniosła
znaczny sukces w wielu krajach. Była to pierwsza pozycja z najbardziej znanego cyklu Smitha -
historyczno-przygodowej sagi rodziny Courteneyów, w której skład weszły m.in. „Odgłos gromu” (1966),
„Płonący brzeg” (1985), „Prawo miecza” (1986) i „Złoty lis” (1990). Smith napisał blisko 30 powieści.
Do najbardziej znanych należą, oprócz wymienionych wyżej: „Zakrzyczeć diabła” (1968), „Oko tygrysa”
(1975), czterotomowa saga rodziny Ballantyne’ów oraz dwa najnowsze utwory - „Bóg Nilu” (1993) i
„Siódmy papirus” (1995). „Bóg Nilu”, porywająca opowieść przygodowa, której akcja rozgrywa się w
starożytnym Egipcie, to jak dotąd najbardziej popularny tytuł Smitha; w samej Wielkiej Brytanii
sprzedano ponad milion egzemplarzy książki. W 1997 roku na rynku pojawił się pierwszy tom nowej sagi
historycznej zatytułowany „Drapieżne ptaki” (Birds of Prey).
Powieści Wilbura Smitha ukazują się w blisko 20 językach, a ich łączny nakład przekroczył 70
milionów. Kilka z nich zostało sfilmowanych, m.in. Gold Minę, „Zakrzyczeć diabła” (w obu filmach
główną rolę zagrał Roger Moore), „Ciemność w słońcu” (The Dark of the Sun). Na podstawie
„Płonącego brzegu” i „Prawa miecza” powstał miniserial telewizyjny, wyświetlany kilka lat temu przez
Telewizję Polską.
Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje
odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym - zarówno
po kontynencie afrykańskim, jak po Australii i Europie; odwiedził nawet Alaskę. Mieszka w Kapsztadzie
w Republice Południowej Afryki z żoną Danielle, której dedykował większość swoich książek.
WILBUR SMITH W WYDAWNICTWIE „PRIMA”
WILBUR SMITH - BÓG NILU
WILBUR SMITH - PAPIRUS
WILBUR SMITH - DRAPIEŻNE PTAKI
WILBUK SMITH - OKO TYGRYSA
Wkrótce
PTAK SŁOŃCA
ŁOWCY DIAMENTÓW
CIEMNOŚĆ W SŁOŃCU
Przełożył ANDRZEJ SZULC PRIMA WARSZAWA 1998
Książkę tę poświęcam Danielle Antoinette.
Przez trzydzieści lat twoja miłość była mają tarczą;
twoja siła i odwaga była moim mieczem.
OD AUTORA
Chociaż akcja powieści osadzona jest w połowie siedemnastego wieku, galeony i karawele, na
których pokładzie żeglują jej bohaterowie, kojarzą się na ogół z szesnastym wiekiem.
Siedemnastowieczne statki często przypominają do złudzenia te, którymi żeglowano w szesnastym
stuleciu, ponieważ jednak przeciętny czytelnik może nie znać ich nazw, użyłem bardziej znanych, choć
może nieco anachronicznych określeń, aby można było sobie lepiej wyobrazić ich wygląd. Ze względu na
jasność stylu uprościłem również terminologię dotyczącą broni palnej i posługiwałem się czasami
słowem „działo” w znaczeniu ogólnym, występuje ono bowiem jako takie w języku potocznym.
Chłopak zacisnął palce na skraju obszytego płótnem bocianiego gniazda, w którym kulił się
sześćdziesiąt stóp nad pokładem. Maszt zaśpiewał cienko, gdy zawrócili dziobem pod wiatr. Karawela
nosiła nazwę Lady Edwina, na cześć matki, której chłopiec prawie nie pamiętał.
Słyszał, jak na dole wielkie odlane z brązu kolubryny szarpią się w blokach i uderzają o mocujące
je talie. Z dygotem i drżeniem kadłuba Lady Edwina wykonała pełny zwrot i ruszyła z powrotem na
zachód. Gnana południowo-wschodnim wiatrem zza rufy wydawała się lżejsza i bardziej zwinna nawet
ze zrefowanymi żaglami i trzema stopami wody w zęzach.
Hal Courteney znał to wszystko na pamięć. Od sześćdziesięciu pięciu dni witał świt z tego samego
miejsca na szczycie masztu. Jego młode oczy, najbystrzejsze na całym statku, miały dostrzec w
pierwszych promieniach wschodzącego słońca dalekie żagle obcego okrętu.
Znajomy był nawet chłód. Hal naciągnął na uszy grubą wełnianą czapkę. Wiatr przewiewał go na
wskroś, choć miał na sobie skórzany kubrak, lecz chłopak przywykł do tak drobnych niedogodności. Nie
zwracając uwagi na zimno, natężał wzrok, wpatrując się w ciemność.
- Holender na pewno się dziś pokaże - powiedział na głos, czując, jak jego sercem targa
jednocześnie lęk i podniecenie.
Wysoko nad jego głową zaczynały blednąc i gasnąć gwiazdy. Niebieski firmament wypełniała
obietnica nowego dnia. Na dole Hal dostrzegał teraz niewyraźne sylwetki marynarzy. Widział stojącego
za sterem Neda Tylera i swego ojca, który pochylał się nad kompasem, by odczytać nowy kurs. W świetle
latarni widać było jego pociągłą ciemną twarz i długie pukle włosów, które porywał i plątał wiatr.
Hala ogarnęło poczucie winy i utkwił z powrotem wzrok w ciemnościach; nie wolno mu było gapić
się na pokład w ciągu tych kilku kluczowych minut, gdy w każdym momencie na horyzoncie mógł pojawić
się nieprzyjaciel.
Było dość jasno, by mógł zobaczyć powierzchnię wody, która połyskiwała niczym świeżo
rozłupany węgiel. Zdążył już dobrze poznać południowe morza; szeroką wstęgę oceanu, która omywała
od wieków wschodnie wybrzeża Afryki - niebieską, ciepłą i pełną życia. Pod kierunkiem ojca studiował
te wody dostatecznie długo, by znać ich kolor, smak i prądy, każdy przypływ i odpływ.
Któregoś dnia on także zostanie pasowany na Rycerza Zakonu Świątyni Świętego Jerzego i
Świętego Graala. Któregoś dnia stanie się, podobnie jak ojciec, Nawigatorem Zakonu. Sir Francis
pragnął tego równie gorąco jak Hal i obecnie, gdy chłopak skończył siedemnaście lat, ów zamiar nie
wydawał się tylko czczym marzeniem.
Tym szlakiem musiał żeglować Holender, jeśli podążał na zachód i chciał dobić do brzegu
tajemniczego kontynentu, który wciąż krył się za nimi w mroku. Tę bramę musiał pokonać każdy, kto
pragnął okrążyć burzliwy przylądek, oddzielający Ocean Indyjski od południowego Atlantyku.
Dlatego właśnie sir Francis Courteney, ojciec Hala, Nawigator Zakonu, postanowił zaczaić się na
trzydziestym czwartym stopniu i dwudziestej piątej minucie szerokości południowej. Czekali tu przez
sześćdziesiąt pięć długich dni, pływając monotonnie w tę i z powrotem, lecz dzisiaj Holender naprawdę
mógł się pojawić i Hal przygryzał wargi i wypatrywał zielone oczy, obserwując rodzący się na
wschodzie dzień.
W odległości jednego kabla po prawej stronie dziobu, wysoko na niebie zobaczył lśniące w
pierwszych promieniach słońca skrzydła głuptaków, które sunęły ze śnieżnobiałymi piersiami i
żółtoczarnymi łbami od strony kontynentu. Prowadzący ptak zszedł trochę niżej, łamiąc klucz i celując
dziobem w ciemne fale. Na dole zakipiała woda i zamigotały łuski ławicy ryb, przepływającej tuż pod
powierzchnią. Hal patrzył, jak pierwszy ptak zwija skrzydła i pikuje, a potem, dokładnie w tym samym
miejscu, nurkują za nim jego towarzysze.
Morze pobielało wkrótce od nurkujących ptaków i srebrzystych sardeli, które stanowiły ich
pożywienie. Hal odwrócił od nich wzrok i kiedy omiótł oczyma wyłaniający się z mroku horyzont, zabiło
mu szybciej serce.
W odległości zaledwie jednej mili zobaczył na wschodzie prostokątne żagle wysokiego statku.
Nabrał powietrza w płuca i krzyknął w dół, nim jeszcze go rozpoznał. Nie był to jednak Holender z Indii
Wschodnich, lecz fregata Guli of Moray. Najwyraźniej zeszła ze swojej pozycji, co bardzo go poruszyło.
Guli of Moray wspólnie z Lady Edwiną zasadziły się na Holendra. Kapitan fregaty, Myszołów,
powinien pływać daleko za wschodnim horyzontem. Hal przechylił się przez skraj bocianiego gniazda i
spojrzał na pokład. Jego ojciec wpatrywał się w niego, zadzierając głowę.
- Guli po nawietrznej! - zawołał Hal.
Ojciec skierował wzrok na wschód. Po chwili dostrzegł na granatowym niebie czarny zarys statku
Myszołowa i podniósł do oka wąską miedzianą tubę teleskopu. Po sposobie, w jaki złożył instrument i
odrzucił do tyłu grzywę czarnych włosów, Hal poznał, że ojciec jest wściekły. Zanim ten dzień dobiegnie
końca, dwaj kapitanowie zamienią ze sobą kilka mocnych słów. Hal uśmiechnął się pod wąsem. Ze swą
żelazną wolą i niewyparzonym językiem, mocnymi pięściami i ostrą szpadą, sir Francis siał popłoch
wśród tych, przeciw którym obrócił się jego gniew - bali się go nawet bracia w zakonie. Hal dziękował
Bogu, że tym razem ojciec wyładuje złość na kimś innym.
Jego wzrok pobiegł ponad Guli of Moray, ku horyzontowi wyłaniającemu się z nadejściem dnia.
Nie potrzebował żadnych instrumentów, żeby pomóc swoim bystrym młodym oczom - poza tym na
pokładzie był tylko jeden, kosztujący krocie, teleskop. Dostrzegł kolejne żagle dokładnie w tych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin