E.M. Remarque - Kochaj bliźniego.pdf

(969 KB) Pobierz
ERICH MARIA REMARAUE
KOCHAJ BLIŹNIEGO
Przełożył Erwin Wolf
Tytuł oryginału niemieckiego
Liebe deinen Nachsten
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Ludwik Kern poderwał się gwałtownie z ciężkiego, niespokojnego snu i zaczął
nasłuchiwać. Jak wszyscy ścigani, był od razu przytomny, pełen napięcia i gotów do ucieczki.
Siedząc nieruchomo w łóżku, szczupły, lekko pochylony do przodu, rozważał, jak umknąć,
gdyby schody były już zajęte.
Pokój znajdował się na czwartym piętrze i miał okno od podwórza.
Nie było jednak ani balkonu, ani żadnego występu w murze, po którym można by
dotrzeć do rynny. Ucieczka na podwórze była więc niemożliwa. Pozostawała jeszcze tylko
jedna droga - korytarzem na strych i przez dach do sąsiedniego domu.
Ludwik spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. Było parę minut po piątej. W pokoju
panował jeszcze mrok. Szaro i mgliście majaczyły w ciemności prześcieradła na obu
sąsiednich łóżkach. Polak, śpiący przy ścianie, chrapał.
Ludwik ostrożnie wysunął się z łóżka i podszedł na palcach do drzwi.
W tej samej chwili mężczyzna zajmujący środkowe łóżko poruszył się.
- Co się stało? - szepnął.
Ludwik nie odpowiedział. Przyciskał ucho do drzwi. Tamten podniósł się i zaczął
grzebać w ubraniu wiszącym na poręczy żelaznego łóżka. Zabłysła latarka elektryczna
chwytając w blady, drgający krąg światła część brązowych odrapanych drzwi i postać
Ludwika, który ze zmierzwionymi włosami i w zmiętej bieliźnie nasłuchiwał przez dziurkę od
klucza.
- Do licha, mów, co się dzieje? - syknął mężczyzna w łóżku.
Ludwik wyprostował się.
- Nie wiem. Obudziłem się, bo coś usłyszałem.
- Coś! Ale co, głupcze?
- Coś na dole. Głosy, kroki czy coś takiego.
Mężczyzna wstał i podszedł do drzwi. Miał na sobie żółtawą koszulę, spod której w
świetle latarki widać było silnie owłosione, muskularne nogi. Nasłuchiwali przez chwilę.
- Od jak dawna tu mieszkasz? - spytał wreszcie.
- Od dwóch miesięcy.
- Czy była w tym czasie obława?
Ludwik potrząsnął głową.
- Aha! No to chyba się przesłyszałeś. We śnie nawet pierdnięcie brzmi czasem jak
grzmot. - Oświetlił latarką twarz Kerna. - No tak, nie więcej niż dwadzieścia lat, co?
Emigrant?
- Oczywiście.
- Jezu Chryste, co się stało? - zacharczał nagle Polak w kącie.
Mężczyzna w koszuli przesunął nań krąg światła. Z ciemności wynurzyła się czarna
broda, szeroko otwarte usta i wytrzeszczone oczy pod krzaczastymi brwiami.
- Stul pysk z twoim Jezusem Chrystusem - burknął mężczyzna z latarką. - On już nie
żyje. Padł jako ochotnik w bitwie nad Sommą.
- Co?
- O! Znowu słychać! - Ludwik podbiegł do łóżka. - Idą z dołu!
Musimy wiać przez dach!
Tamten zakręcił się jak fryga. Z korytarza dobiegało trzaskanie drzwiami i
przytłumione głosy:
- Do cholery! Wyłazić, Polaki, wyłazić! Policja!
Mężczyzna chwycił z łóżka ubranie.
- Znasz drogę? - spytał Ludwika.
- Tak. Korytarzem na prawo. Schodami za zlewem w górę.
- Idziemy! - Mężczyzna w koszuli otworzył bezszelestnie drzwi.
- Matko Boska! - charczał Polak.
- Stul pysk! Nie wydaj nas!
Mężczyzna zamknął drzwi. Wraz z Ludwikiem pomknęli wąskim, brudnym
korytarzem. Biegli tak cicho, że słyszeli kapanie wody z nie dokręconego kurka zlewu.
- Tędy! - szepnął Kern, skręcił w prawo i w tej samej chwili wpadł na kogoś. Zatoczył
się i rozpoznawszy mundur chciał się cofnąć. Nagle poczuł uderzenie w ramię.
- Stać! Ręce do góry! - zakomenderował jakiś głos w ciemności.
Ludwik upuścił odzież na ziemię. Lewe ramię zdrętwiało mu od uderzenia w łokieć.
Mężczyzna w koszuli wyglądał przez chwilę tak, jakby chciał rzucić się w ciemność w
kierunku głosu. Ujrzawszy jednak skierowaną w swoją pierś lufę rewolweru drugiego
policjanta, powoli podniósł ręce.
- Odwrócić się! - rozkazał głos. - Stanąć pod oknem!
Usłuchali obaj.
- Sprawdź, co jest w tych łachach - rzekł policjant z rewolwerem.
Tamten przeszukał odzież leżącą na podłodze.
- Trzydzieści pięć szylingów, latarka, fajka, scyzoryk, gęsty grzebień - to wszystko.
- Papierów nie ma?
- Jakieś listy, czy coś w tym rodzaju.
- Paszporty?
- Nie.
- Gdzie wasze paszporty? - spytał policjant z rewolwerem.
- Nie mam paszportu - odparł Ludwik.
- Oczywiście! - Policjant trącił mężczyznę w koszuli rewolwerem w plecy. - A ty?
Trzeba cię pytać osobno, ty skurwysynie?
Policjanci spojrzeli na siebie. Ten bez rewolweru zaśmiał się.
Tamten oblizał wargi.
- Patrzcie no, wielki pan! - cedził. - Jego ekscelencja pan włóczęga! Pan generał
śmierdziel! - Nagle zamierzył się i uderzył mężczyznę pięścią w szczękę. - Ręce do góry! -
ryknął, gdy tamten się zatoczył.
Mężczyzna spojrzał na policjanta. Ludwikowi zdawało się, że jeszcze nigdy nie
widział takiego wzroku.
- Do ciebie mówię, gówniarzu! - rzekł policjant. - Gadasz czy nie? A może jeszcze raz
potrząsnąć twoją mózgownicą?
- Nie mam paszportu - rzekł mężczyzna.
- Nie mam paszportu - przedrzeźniał policjant. - Oczywiście, pan skurwysyn nie ma
paszportu. Można się było tego spodziewać.
Dalej, ubierać się, szybko!
Na korytarz wpadło kilku policjantów. Otwierali wszystkie drzwi.
Jeden z nich, z epoletami, zbliżył się.
- Kogo tu macie?
- Dwóch ptaszków. Chcieli się ulotnić przez dach.
Oficer przyglądał się im. Był młody, miał twarz szczupłą, bladą, starannie
przystrzyżony mały wąsik i pachniał wodą kolońską.
Ludwik poznał ten zapach, była to woda kolońską 4711. Znał się na tym, gdyż ojciec
jego miał fabrykę perfum.
- Tymi dwoma zajmiemy się specjalnie - rzekł porucznik. - Kajdanki!
- Czy policji wiedeńskiej wolno bić aresztowanych? - spytał mężczyzna w koszuli.
Oficer spojrzał nań.
- Nazwisko?
- Steiner. Józef Steiner.
- Nie ma paszportu i odgrażał się - wyjaśnił policjant z rewolwerem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin